Na początku było słowo i bóg było tym słowem. Jednolite połączenie świętości z doskonałością, dźwięku z bytem nieskończonym. W tej symbiozie pojawiła się potencja nazw, zdań, słowników oraz gramatyk, które dla pięknej jedni były zbyt złożone, dla prawdy zbyt skomplikowane, dla dobra zbyt abstrakcyjne.
Ale ich możliwość oraz wariacje kusiły słowo, tak że zdecydowało się na oddzielenie od absolutu. Być może moment, kiedy tchnięto w proch ziemi ducha, to moment, kiedy logos zaczął porządkować ludzkie myśli i dźwięki, tak by zamieniały się w kolejne wyrazy, ich sekwencje, nawet całe języki. Być może, gdyż nie ma dla tych czasów ani podań, ani pieśni, które onegdaj jeszcze nie istniały. Słowo połączone z myślą i dźwiękiem stało się krotochwilą ulotną, zwiewną mrzonką. Tęsknotę za symbiozą z nieskończonością próbowało ratować wariacjami jednej nazwy, myślami odmiennymi dla tych samych obrazów. Mnogość uporządkowanych dźwięków doprowadziła proch ziemi do granic możliwości, tak że postanowił podzielić nie tylko słowa, ale także ich porządki, co doprowadziło do rozszarpania logosu. Znalazł się nawet termin dla tej tragedii, a brzmiał on babel. Dystans słowa do świętości i doskonałości spotęgował się w nieskończoność. Pozostała jednak tęsknota, świadomość możliwości, dlatego słowo jako dźwięk krotochwilny zaczęło tworzyć modlitwy i pieśni, opowiadać to, co utraciło. Już nie tylko tworzenie nowych wyrazów, nazw, a także coraz bardziej wymyślnych konstrukcji gramatycznych, stało się głównym celem słowa. Klucz, aby zmniejszyć dystans do wieczności, zdawał się polegać na przezwyciężeniu ulotności. Powtarzanie oraz pamiętanie wydawały się coraz ważniejsze, a w sukurs szły im rytm i rym. Pieśni o tym, co utracone, modlitwy, do tego co nieosiągalne, zaczęły istnieć wielością głosów, stawały się coraz większymi zbiorami krotochwil. Potrzebny był im do tego umysł, który niespaczony wielością doznań płynących z oczu, będzie potrafił wychwycić piękno dźwięków i opisać nim tęsknotę słowa, a zarazem niepokój człowieka naznaczonego rozszarpanym logosem. Znalazł się na granicy historii, na ziemi spalonej żarem słońca, opisywał nieokiełznaną chuć Parysa, niepotrzebną śmierć Hektora i wielu innych, okrucieństwo Agamemnona, klęskę Priama. Te zbiory zdań i obrazów kreślonych dźwiękiem były tak potrzebne, tak ważne, że trzeba je było zapamiętać, a następnie powtarzać, aby usłyszało je jak najwięcej osób. Zatem pieśniarze ćwiczyli umysł, interioryzowali treść i pamiętali, i powtarzali. Tylko słowo zrozumiało, że mimo całej głębokiej zawartości oraz wielokrotności dźwięk pozostaje krotochwilą, która nie po- trafi pokonać dystansu do absolutu, zbliża do niego jedynie na ułamek sekundy, by potem przebrzmieć. Najgłośniejszy krzyk przegrywał z ciszą, nad każdą rozmową wisiało widmo milczenia. Aczkolwiek słowo wiedziało, że może być inaczej. Jego tęsknota podpowiadała, że musi być inaczej.(...)
Czytaj więcej w Akancie