Romuald Kromplewski - Wspomnienia z wojny (2)

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Pierwsza fascynacja to przepiękna książeczka, pełna kolorowych obrazków: Koziołek Matołek. Zachwycałem się nią jeszcze przed wojną. Ta książeczka pozwoliła mi prawidłowo oceniać ludzi. Już jako gimnazjalista przeprowadzałem prosty i logiczny wywód. Czy mogą być dobrzy i sprawiedliwi ludzie, którzy wydając tyle książek propagandy promoskiewskiej, nie wydali jeszcze Koziołka Matołka? Bodajże dopiero w latach siedemdziesiątych zobaczyłem Koziołka w księgarni, ale i dzisiaj nie łatwo go kupić.
Wojna wojną, a zabawy to  zabawy i tym żadne kataklizmy przeszkodzić nie mogą. W sąsiedztwie było kilkoro dzieci, z tych najbardziej pamiętam Grażynę, wspomnianego już Tolka oraz Izę. Zabawek, takich ze sklepu, w ten czas prawie nie było. Nie szkodzi. Latem strzelaliśmy do siebie kamieniami z proc (zwanych rogatkami), tocząc całe boje. Porobiliśmy też sobie pistolety, z których można było strzelać bodaj głośniej niż z prawdziwych, i chyba, mimo ich prymitywu, nadawały się całkiem dobrze, by kogoś wysłać na drugi świat.
Była to mosiężna rurka długości około 20 cm kalibru kuli karabinowej, której jeden koniec był zagięty i zasklepiony, z napiłowanym przy nim otworkiem. Rurkę mocowało się do drewnianej rękojeści. Przez wylot wsypywało się proch z naboju karabinowego (było ich wszędzie pełno), ubijając. Potem wbijało się kulę i w razie potrzeby jeszcze nieco uszczelniało prochem. Przy otworze sypało się trochę prochu, który przed wystrzałem należało zapalić zapałką. Ostrzegam jednak amatorów takich zabaw, że wymaga ona precyzji i rozsądku – o ile o rozsądku w ogóle można mówić – bowiem niewłaściwe zbudowanie pistoletu lub zbyt silne załadowanie może spowodować rozerwanie.
Strzelać też można było bezpośrednio z łuski naboju karabinowego. W tym celu wyjmowaliśmy kulę, wysypywaliśmy połowę zawartości prochu, poczym wbijaliśmy kulę do środka i wsypywaliśmy resztę prochu. Zapalenie prochu powodowało wystrzał. Byli wśród nas i tacy odważniacy, którzy trzymali nabój w palcach. Ja do takich nie należałem, może dlatego, że byłem o parę lat młodszy. Wolałem nabój wbić w ziemię i tam zapalać go ścieżką prochu.
Czasem znajdowaliśmy takie kule, które miały w sobie fosforowy trzon. Przy potarciu o tynk zapalały się.
Pod koniec wojny pełno też było lontów ze spłonkami i kostek dynamitu. Spłonki detonowaliśmy, a dynamit próbowaliśmy palić, wiedząc, że nie jest on w tym przypadku groźny – topi się powoli i tli się.
Inna, mniej niebezpieczna zabawa, to gubienie paczek. Polegała ona na tym, że pięknie zawinięte pudełko uwiązywało się na sznurku i kładło przy chodniku. Sznurek maskowaliśmy, a sami czekaliśmy za parkanem na szczęśliwego znalazcę. Gdy ten z uśmiechem pochylał się po zdobycz, paczka uciekała mu spod ręki za płot.
Otóż pewnego razu jedno z nas do paczki zrobiło sobie kupkę (nie wiem czemu – pewnie mu się w sam raz bardzo chciało). Jak zwykle przynęta leżała na swoim miejscu, gdy niespodziewanie nadszedł niemiecki oficer.. Wtedy, czy to z powodu złego uwiązania, czy też że szarpnęliśmy sznurkiem zbyt nerwowo, ten urwał się, a uszczęśliwiony Szwab po prostu pomaszerował dalej unosząc swą gównianą zdobycz. My zaś, świadomi dokonanej dywersji, czym prędzej ulotniliśmy się gdzie pieprz rośnie.
Zima też miała swoje uroki. Raz napadało tyle śniegu, że kopaliśmy w nim tunele. Gdy rodzice kupili mi łyżwy, Były to chyba „śniegórki" – z okrągłymi noskami. Uznałem, że najszybciej zdobędę łyżwiarskie  umiejętności, jeżeli moi starsi białoruscy koledzy będą ciągali mnie na sznurku po chodniku. Nie za darmo. Obiecałem im za to wieczne pióro. Biegali więc jak kucyki w tę i z powrotem w moim zaprzęgu. Nie wiem jak się potem z tego wyłgałem, bo oczywiście żadnego pióra nie miałem. Niechże mi wybaczą moją nieuczciwość!
W owe czasy na nieszczęście trudno było o wieczne pióro, ale na szczęście nie znano też co to jest sypanie na jezdnię soli. W tamtych warunkach klimatycznych zatem szosa była  pokryta zbitą i wyślizganą warstwą śniegu i stanowiła doskonały tor łyżwiarski. Samochody na kołach miały łańcuchy i jeździły sobie po tym całkiem raźno. A więc był tor i była siła pociągowa. Wystarczyło więc tylko trochę inwencji młodych wynalazców, by z tego skorzystać. Porobiliśmy więc haki na drutach i czatowaliśmy w miejscu, gdzie samochód pojedzie wolniej lub na taki, który się zatrzyma. Wtedy zaczepialiśmy się z tyłu i hajda w drogę. Było to bardzo przyjemne, ale przy większej szybkości drętwiały nogi. W każdej chwili jednak można się było odczepić. Owszem zdarzało się, że były z tym trudności i wtedy traciło się zaczep.
Nie zastanawialiśmy się wówczas, co by było w razie nagłego hamowania samochodu, ale on też miał chyba w tych warunkach ograniczone możliwości. Inne niebezpieczeństwo, to możliwość najechania drugiego pojazdu z tyłu, ale w tych czasach ruch był niewielki, a my zwracaliśmy baczną uwagę na przestrzeganie zasad bhp.
Ponadto ważne jest, że w owym czasie benzyna miała bardzo przyjemny zapach, chyba nie była etylizowana.
Czasem zaczepialiśmy się za saniami, ale kończyło się to najczęściej oberwaniem od woźnicy batem.
Tu wypada wspomnieć, że wśród tych wszystkich swawoli, doskonale smakowała pajda chleba z masłem,  po którą od czasu do czasu wpadałem do mamy.
Wróćmy jednak do naszej smutnej rzeczywistości. A ta rzeczywistość to po prostu koklusz. Tak, tak, najzwyklejszy, potworny kaszel, z którego niepodobna się uwolnić. To cholerstwo przyczepiło się do mnie zaraz na początku okupacji niemieckiej, tak gdzieś pod koniec lata.
Wtedy już moja trzecia ciocia, ta co była krawcową i mieszkała po drugiej stronie ulicy, miała Izę, która adaptowała, po zabraniu od rodziców, którzy z jakichś powodów nie byli jej w stanie wychowywać.  Gdy ją przywiozła, dziewczynka miała 5 – 6 lat, była młodsza ode mnie ze dwa lata, i raczej mówiła po białorusku niż po polsku. Miała jasne włosy, zasmarkany nos, no i… koklusz.
Nie było ratunku, wyglądało, że wyciągniemy kopyta, szczególnie ta mała. Rada lekarza i ludzi była zgodna: trzeba zmienić klimat. Dobrze powiedzieć, ale jak to zrobić? Okupacja! Mimo to tatuś wystarał się nam i naszym mamom o zezwoleniu ma wyjazd do Prużan. To małe miasteczko 150 km na zachód od Baranowicz. Był tam na plebanii mój kuzyn, a syn cioci Wery. Wsadzono nas w jakiś pusty towarowy transport i tak trafiliśmy na ową plebanię.
Ksiądz Kazik, zwany ongiś przeze mnie Kuku, zastosował system zimnego chowu, a więc bieganie boso wszędzie i przy każdej pogodzie, bo – jak powiadał – albo się zahartują albo będzie po nich. To, że po wielu latach o tym piszę jest dowodem, że kuracja nie zaszkodziła. Zresztą było lato, w pobliżu rzeczka i piękny ogród.
Pamiętam jeszcze dwie rzeczy z Prużan. Pierwsza, że była tam książka z wierszami, z których jeden wydał mi się szczególnie nieprzyzwoity. Był w nim wers: „gdy jak wir ma pępek..." No jak można używać takich brzydkich słów – myślałem. Drugie zdarzenie, to biegnący wzdłuż rzeczki człowiek, a za nim ścigający go na rowerach żandarmi. Gdy  uciekinier wpadł pędem w zagajnik, ścigający wśród drzew pospadali z rowerów i tak zbiegowi udało się ujść.
Koklusz minął i chociaż Iza dostała w zamian biegunkę, to trzeba było myśleć o powrocie do domu. W Prużanach nie było stacji. Dowieziono nas do najbliższej bryczką (chyba z 10 km), ale żaden pociąg nie chciał nas zabrać. Jechały bez zatrzymania się, same transporty wojskowe na front. Dzień, czy później sytuacja powtórzyła się. Co robić? Tu trzeba wspomnieć, że w międzyczasie zrobiono granicę, która Prużany włączała do tak zwanej Generalnej Guberni. Nasze mamy zdecydowały się na jedyne co było możliwe – wracać pieszo. 
Tak więc któregoś z kolejnych dni wyruszyliśmy znowu. Na plecach węzełki z żywnością, a przed nami brukowany trakt, prosty jak strzelił. Po obu stronach bezkreśne bagna ze stogami siana. Po dwudziestu kilometrach szlaban graniczny; pokazaliśmy dokumenty, podniesiono go i dalej marsz. Droga prawie pusta, bo i któż by nią jeździł w ten czas. My dzieci szliśmy od słupka do słupka i tam czekaliśmy na porcję chleba, potem znowu do słupka po nową porcję. Gorzej miała ciocia, bo Iza, mniejsza ode mnie i chora, często nie miała siły iść i wtedy ją niosła.
Nasza wędrówka trwała pięć dni, po około 30 km dziennie. Drugiego dnia musieliśmy przebyć kilkadziesiąt kilometrów puszczy. W jej środku, po lewej stronie drogi, stały chata i stodoła. Przed chatą kilku brodatych mężczyzn popijało gorzałkę. Z oczu źle im patrzyło. Mama określiła ich mianem „starowiery". Teraz wiem, że „starowiery" to raczej ludzie dobrzy, a tu może raczej trzeba by powiedzieć zbóje. Zmęczeni chcieliśmy przenocować. Powiedzieli: – „A dokumenty jest´ Dobrze. Nu tak możecie spać w gumnie na sianie." Wtedy stara kobieta, która im usługiwała, poradziła szeptem na stronie, byśmy stąd uciekali jak najdalej, bo w nocy nas zamordują. Tak więc wymknęliśmy się i szliśmy dalej, ciągle lasem, aż do nocy. Przez te 30 km spotkaliśmy na drodze tylko jedną kobietę, pewnie Żydówkę. Szła w przeciwną stronę. Dopiero uszła parę kilometrów, a pytała czy jeszcze daleko do końca lasu. Co się z nią stało? Czy noc spędziła w lesie, czy u tych zbójów?
Nocowaliśmy różnie, to na sianie, to u dobrych ludzi w chacie, którzy nas trochę podwieźli furą i dali jeść.
W dniu ostatnim, już za Słonimem, zabrała nas jakaś ciężarówka i dowiozła pod nasze miasto. Tymczasem zaniepokojony tatuś już się wybierał po nas i gdybyśmy się spóźnili choć dzień, wyjechałby do Prużan.
Wszystkie święta pamiętam szczególnie, i to nie ze względu na to, co one oznaczały, ale dlatego, że były bardzo uroczyście obchodzone przez całą rodzinę.
Przed wojną na Wielkanoc stół uginał się od szynek i babek, a jego krawędzie były pięknie przystrojone widłakiem. Zielone Świątki były istotnie zielone. Dom wokół ozdabiały brzózki, a nie brakowało ich także w pokojach. Boże Narodzenie błyszczało wspaniale przybraną choinką, zawsze wysoką pod sufit. Z przejęciem wypatrywaliśmy pierwszej gwiazdki, która pozwalała na rozpoczęcie wigilii i potem na wyciąganie spod drzewa prezentów.
Czas wojny zmienił coś niecoś, ale nie to, co było najistotniejsze. 
Na Wielkanoc stół był skromniejszy, ale nie brakło na nim widłaków i babek. Na Zielone Święta nie było już brzózek, ale nie brakło umajonych świeżym listowiem gałązek i tej szczególnej atmosfery, która nie wiadomo na czym polega i co określa, ale którą czuło się wokół w powietrzu. W dzień wigilii tak samo radowałem się ubieraniem choinki, która zawsze sięgała sufitu i była nie mniej strojna niż przedtem, wszak zabawki, bombki i łańcuszki były te same. Prezenty od św. Mikołaja, choć skromniejsze, cieszyły jeszcze bardziej. Cóż za radość sprawiły mi znalezione pod choinką świeczki! A wydawało się już, że nie ma nadziei, by płonęły one na drzewku.
Świąteczny stół gromadził nas wszystkich. Siedzieli przy nim tatuś i mama, babcia Urszula, ciocie Stasia i Szura, a także ciocia Wera, a później również Iza. Gdy było to spotkanie przy choince, a więc w wigilię, święta Bożego Narodzenia, Nowy Rok lub Trzech Króli, kończyło się ono niezmiennie śpiewaniem kolęd, w czasie którego braliśmy się za ręce i maszerowali wokół choinki.
Były jeszcze jedne święta, które utrwaliły się w mej pamięci. To tysiące świeczek płonących niezmiennie na polskich cmentarzach w listopadowy wieczór. W Baranowiczach cmentarz był daleko na południe od miasta i droga powrotna stamtąd wydaje mi się do dziś długa, zimna i smutna.
Obchodziliśmy też wszystkich imieniny, choć nieco mniej uroczyście.
A inne święta? W 1938 r. byłem na defiladzie, która co roku przed wojną odbywała się 11 listopada. Muszę się jednak przyznać, że pamiętam tylko tę ulicę, główną ulicę Szeptyckiego, a defilady nie.
Ale ad rem. Wróćmy z przedwrześniowej parady do rzeczywistości. Dzień powszedni stawał się coraz trudniejszy. Ja tego nie odczuwałem, to prawda, ale wiem, że rodzice tak. Tatuś pracował nadal na kolei, ale oczywiście był już tylko zwyczajnym pracownikiem w biurze. Pensję miał pewnie głodową, a i pieniądze niewiele były warte, trudno się z tego było utrzymać przy życiu. Mama po latach mówiła, że zarabiał tylko na opłacenie mieszkania.
Chleb trzeba było zdobywać dodatkowo, tak więc mama chodziła na rynek sprzedawać z domu co tylko się dało, coś szyła, haftowała chusteczki, a nawet zabraliśmy się wszyscy za produkcję papierowych kwiatów. Czasem zabierała mnie ze sobą na rynek. Wtedy to właśnie w mglistym poranku zobaczyłem jak pod rynek podjechała ciężarówka i okrążając go, na każdym ze słupów zawieszała człowieka z napisem „partyzant". Mama kazała mi szybko wracać do domu, bym nie oglądał ich wywieszonych języków.
Ratowaliśmy się również własną produkcją żywności. Pisałem już o sadzeniu kartofli, ale hodowaliśmy też czasem kury, a niemal zawsze świnkę. Mieszkała one od niemowlęctwa aż po wiek dojrzały w chlewiku na zapleczu komórek gospodarczych. Tam chodziliśmy ukradkiem wieczorami, z lampką naftową, karmić ją. Także ubój odbywał się nocą, bo wszystko to było niedozwolone. „Prawo" nakazywało zgłosić hodowlę władzom, a mięso oddać Szwabom. Rodzice najbardziej obawiali się momentu osmalania wieprzka słomą, bo wtedy zapach rozchodził się na całą okolicę i łatwo było wywąchać przestępstwo. Ja zaś potwornie lękałem się odciętej świńskiej głowy, co mi zostało nawet wtedy, gdy byłem już nastolatkiem, bo to jest naprawdę straszne! Czasem mieliśmy też kozę.
Obie ciocie pracowały początkowo w wytwórni serów, a potem w elewatorze zbożowym.  Miałem okazję zwiedzić ten spichlerz; jak na owe czasy był duży i nowoczesny. Trzecia ciocia była krawcową, jak już pisałem.
By zakończyć temat pracy i jedzenia, wspomnę jeszcze, że byłem raz za mamę, która wtedy  chorowała, na przymusowej pracy przy odśnieżaniu ulic. Może to nieważne, ale wszak to pierwsza, choć jednodniowa, praca w moim życiu. Może się upomnieć o zaliczenie do emerytury, co?
Jeszcze jedno co, przypomniało mi się, a ma związek zarówno z pracą jak i podróżą, to wyprawa do lasu po drewno na opał. Wyprawa nie była daleka, chyba kilka kilometrów, ale ciekawa dlatego, że zdarzyła się tam chociaż jaka taka przygoda. Jak ja pragnąłem przygód! Pojechaliśmy starą ciężarówką, częściowo napędzaną gazoliną. Przy szoferce był taki piecyk, do którego wrzucało się drewno, a to paląc się wspomagało gazami silnik. Drewno zbieraliśmy przy torze w stumetrowym pasie wyciętego lasu. (O tych pasach już pisałem). Gdy wóz był już pełny, a zapadał zmrok, samochód ani rusz nie chciał jechać z nałożonym nań ciężarem. Tylko stękał i zgrzytał ze starości, zaś jego piecyk rozpalił się do czerwoności i świecił jak piec hutniczy. Nie wiem jak, ale w końcu, już w nocy, po godzinie policyjnej, krok za krokiem i z duszą na ramieniu, dojechaliśmy do domu. A już niemal zostaliśmy zaliczeni w poczet partyzantów!
Teraz trochę o innych drobiazgach i rozrywkach.
W mieszkaniach nie było łazienek. Chodziliśmy więc często z tatą do łaźni miejskiej. Ta była wielka i pełna golasów. Tatuś właził na  najwyższą półkę sauny i tam okładał się brzozowym wienikiem. Było tam tak gorąco, że nigdy nie dałem rady wytrzymać nawet na półkach dolnych, pluskałem się więc na dużej sali ogólnej. Każdy z nas miał przenośną wanienkę, do której nabierało się wody i można z nią było wyprawiać co się chciało, np. wylewać na podłogę. Tyle o myciu, a teraz od kąpieli przejdźmy do radia i kinematografii.
W kinie byłem jeszcze prze wojną. Z wszystkiego co pamiętam to to, że było tam ciemno i śmiertelnie nudno.
W czas okupacji byliśmy raz u jakichś znajomych, którzy mieli mały projektor. Tam oglądałem – już z większym zainteresowaniem – jakieś bajki i inne prawdziwe filmy.         
W czasie wojny radia były zabierane, a słuchanie go było zagrożone wysokimi karami (to znaczy śmiercią, obozem koncentracyjnym lub czymś podobnym). Raz właśnie tata przyniósł takie radio, bo wszyscy spragnieni byliśmy wiadomości o tym co dzieje się na froncie, więc tam i ówdzie radio się uchowało. Obłożyliśmy je poduszkami, by głos nie doszedł do uszu sąsiadów, i tak słuchaliśmy w ukryciu.
Nie trzeba było jednak słuchać radia, by wyczuć co się dzieje na frontach.
W pierwszym okresie Niemcy chodzili dumni i butni. Na front jechały transport za transportem i kolumna samochodów za kolumną. Niebo było czyste i spokojne.
Potem coraz częściej widywało się pociągi z rannymi, które wiozły niedobitków z frontowej jatki na zachód. Na niebie od czasu do czasu pokazywał się samolot zwiadowczy i krążył wysoko, ledwie widoczny.
Gdy już nadlatywały myśliwce, zaczęły się widowiskowe  podniebne korowody, w których jeden starał się namierzyć ogon drugiego i poczęstować go serią ze swego działka. Czasem któryś z nich spadał nagle, pozostawiając za sobą smugę dymu, a my staliśmy gapiąc się głupio, i o dziwo, dość obojętnie, jakby to była rzecz zupełnie normalna.
Wtedy nadszedł czas kopania schronów. Kto żyw i miał kawał ogrodu, kopał zygzakowaty dół, ściany i sufit wykładał podkładami kolejowymi i przysypywał ziemią. Z obu stron były schody. Wszyscy mieszkańcy naszego domu też wykopali taki schron, całkiem przyzwoity i przestronny, wewnątrz z ławeczkami po obu stronach.
Czy zabrano się do tego spontanicznie, czy było jakieś zarządzenie, nie wiem. W każdym razie okazało się to konieczne. Baranowicze stanowiło wszak ważny punkt strategiczny: duży węzeł kolejowy, lotnisko, radiostacja ...
Wkrótce potem rozpoczęły się nocne naloty sowieckich bombowców. Noc w noc. Gdy tylko się ściemniło, szliśmy wszyscy do schronu i zajmowaliśmy solidarnie, niezależnie od rasy i poglądów, dwie drewniane ławeczki. Było nas tam kilkanaście osób, które opatulone w koce, oczekiwały, pilnie wsłuchując się w odgłosy z zewnątrz, na rzeczywiście wspólny los.  Chyba nie muszę wspominać, że wszystkie światła były pogaszone, a całe miasto pogrążone w egipskich ciemnościach. Po godzinie, może dwóch, dawał się słyszeć ciężki, charakterystyczny warkot ówczesnych bombowców. Nadlatywały od wschodu całą gromadą. Wtedy zapalały się rozmieszczone wokół miasta reflektory i biły w niebo wspaniałymi warkoczami światła, starając się złapać w swą pajęczynę któryś z samolotów. Czasem się to udawało, wówczas leciały doń z różnych stron koraliki pocisków artylerii przeciwlotniczej. Tymczasem samolot srebrzył się w krzyżujących smugach światła i czynił wszystkie możliwe zwroty i uniki, by się wydostać z tarapatów. Inne bombowce zrzucały świece (mówiliśmy na nie fanary), które opadając wolno, na spadochronach, rozjaśniały wszystko do tego stopnia, że można by szukać zgubionej igły.           
To wspaniałe widowisko – rzecz oczywista – można było oglądać tylko sporadycznie i krótko, zanim samoloty zbliżyły się do naszej dzielnicy i rozpoczęły zrzucać to co przywiozły nam w podarunku. Wtedy wystawienie głowy ze schronu byłoby zbyt niebezpieczne. Bez tego jednak wiedzieliśmy o wszystkim co dzieje się na zewnątrz. Od strony wejść wpadał blady blask płonącego fosforu, a w uszy bił świdrujący dźwięk pikującego samolotu. Rozmowy ucichały, wszyscy wstrzymywali oddech: trafi, czy nie trafi? Po chwili samolot wzbijał się w powietrze, a my wsłuchiwaliśmy się w świst spadającej bomby. Był coraz bliżej. Wybuch. Do schronu wpadał podmuch powietrza i zasypywał pyłem oczy. Dopiero wtedy z ulgą wybuchaliśmy śmiechem:
– Nie trafił! Żyjemy!
Tak było rzeczywiście tylko dwa razy, to jest gdy bomba spadła bardzo blisko: raz do sąsiedniego sadu i drugi raz za sąsiednim domem. Gdy bomby padały dalej, to słyszeliśmy tylko pikowanie samolotów i wybuchy.
Zwykle rano chodziliśmy oglądać skutki nocnych poczynań. Trzeba przyznać, że leje po tych bombach, które padły w naszym pobliżu, były imponujące: miały około 5 m średnicy i kilka metrów głębokości.
Nie potrafię powiedzieć czy, ani ile osób zginęło, oraz czy strącono choć jeden samolot. Zginął jedynie mój kuzyn, drugi syn cioci Wery (brat Kazika– księdza), który mieszkał w Terespolu nad Bugiem i przez ciekawość wyjrzał ze schronu. Odłamek bomby trafił go w głowę.
Skutki bombardowań w Baranowiczach były co najmniej dziwne i dość dla mnie niezrozumiałe. Mimo doskonałego oświetlenia i ogromnej przestrzeni zajmowanej przez węzeł kolejowy, wszystkie bomby spadały wyłącznie na dzielnicę mieszkaniową i w pobliże szpitala. Dlaczego? Czyżby aż taka była nieudolność sowieckich lotników, czy było to zamierzone? Przecież naloty trwały kilka tygodni!
Potem wszystko ucichło, ale była to cisza przed burzą – zbliżał się front.
Przed trzecim w tej wojnie frontem, jak zwykle, schroniliśmy się, w jakiejś wiejskiej stodole, kilka kilometrów na zachód od miasta. Również i teraz nie przypominam sobie, by w naszym pobliżu toczyły się jakieś większe boje. Ot, kilka strzałów i tyle. To co napawało grozą, to ogromny pióropusz dymu widniejący na wschodnim horyzoncie w przeciągu kilku dni. Płonęło całe miasto.
Pamiętam, że długo stałem w życie i zastanawiałem się czy właśnie Neron rozkoszował się podobnym widokiem? Chyba tak – odpowiadałem sam sobie – tyle, że może był nieco bliżej. No i poza tym ja nie umiem śpiewać – stwierdzałem z żalem – fatalne!
Gdy wróciliśmy tam po ucieczce Niemców, zastaliśmy swąd i zgliszcza. Ten swoisty zapach pogorzelisk czuło się w powietrzu przez kilka miesięcy, a i dziś go doskonale pamiętam.
Także nasz dom był już tylko kupą popiołu. Wycofujący się hitlerowcy – jak nam wyjaśniali świadkowie – biegali z gorejącymi pochodniami i podpalali co drugi dom, oblewając go benzyną. A że domy były prawie wszystkie drewniane, ze zniszczeniem miasta większych kłopotów nie mieli.
Pod szynami kolejowymi co parę metrów leżała kostka dynamitu, było też pełno  lontów. Zabawek więc nie brakowało.
Zamieszkaliśmy w jednym z murowanych domów, który się ostał tuż przy stacji. W tym samym, w którym już mieszkaliśmy na początku wojny. Bardzo szybko jednak NKWD znowu nas stamtąd przegnało. Wtedy przeprowadziliśmy się do wynajętego pokoiku na ulicy równoległej do Szosowej, w niedużym domku na rogu ulic. Była to już nasza ostatnia przeprowadzka na tych ziemiach. Tu mama bardzo długo i ciężko chorowała na wietrzną ospę i w ogóle z tego okresu jakoś już nic miłego nie mogę sobie przypomnieć.
Wobec tego chyba czas na tym zakończyć.
Gdy tylko wyjaśniła się sprawa nowych wschodnich granic Polski, rodzice postanowili jak najszybciej wyjechać na nowe tereny naszej Ojczyzny, i jako repatrianci w noc sylwestrową 1944/45 przekraczaliśmy Bug.

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.