Zbiegł po schodach swobodnym, żwawym krokiem. Przynajmniej tak mu się zdawało. Ale kiedy już minął recepcję i uchylił wysokie drzwi wiodące do holu poczuł jakieś dziwne, irytujące zniechęcenie. Coś było nie tak. Wykorzystał ten moment wahania i zamiast po prostu wyjść z rozmachem w sam środek wielkomiejskiego gwaru zatrzymał się przed szklaną taflą ściany; po tej stronie, w hotelowym wnętrzu - wyciszonym i bezpiecznym. Czuł coraz wyraźniej, że opuszcza go cała energia i zapał z jakim jeszcze przed chwilą przygotowywał się do wieczornej włóczęgi po staromiejskich uliczkach. Z zewnątrz wyglądało to tak jakby zmienił nagle zamiar przypomniawszy sobie o czymś, co wcześniej uszło z pamięci, a teraz wymaga chwilowego zatrzymania się, by mógł ułożyć plan wieczoru od nowa.
W holu kręciło się kilka osób, ale nie było tłoku ani nerwowej atmosfery. Owalny salon urządzony stylowa, bez fałszywych pretensji, wydawał mu się miejscem miłym i przyjaznym na swój sposób. Znalazł rozłożysty fotel stojący samotnie na uboczu, opodal niszy zimowego ogrodu. Zagłębił się w nim z wielką ulgą, którą zaczął odczuwać coraz wyraźniej i w czysto fizyczny sposób. Tak jakby pozbywał się nieoczekiwanie tłamszącego go dotychczas bólu. Było to dziwne i zaskakujące, ponieważ nie zdawał sobie sprawy, że nosi go w sobie. Wszystko przecież miał pod kontrolą, jak przystało na prawdziwego profesjonalistę. Z innymi różnie bywało, ale on stawiał sobie poprzeczkę wysoko. Cenił się, ale nie w sposób pobłażliwie nonszalancki, a jeżeli już, było to dawno, w czasie pierwszych estradowych sukcesów, które wywindowały go na sam szczyt. Do dzisiaj ogrywał swój kultowy utwór z szybującym cieniem orła w tle. Mdliło go od patosu, ale był przecież zawodowcem, więc szybko wchodził w rolę skupiając się na samej technice wykonania. Utwór był trudny i wymagał bezwzględnej dyspozycji głosowej.
"Nie mogę obniżać lotu" - myślał pół żartem pół serio.
Gdzieś około pięćdziesiątki postanowił nie dać się i zaczął walczyć z upływającym czasem. A właściwie z jego skutkami, bo zdał sobie sprawę, że bez zgody i przyzwolenia, bez ostrzeżenia coś zaczyna zmieniać się w nim samym. Tak jakby podstępnie realizował się jakiś plan, który nawet bezwiednie musiał nosić w sobie; plan według którego okrutnie i konsekwentnie przestawał być smukłym młodzieńcem z wystylizowaną burzą włosów na głowie, kimś kto doskonale wypada na estradzie w każdym kostiumie, nawet wyzywająco śmiałym, szczególnie jeśli podkreśla to najczarniejszy z czarnych kolorów. Mógł pozwolić sobie na wiele - naturalnie i bez wysiłku, a lekkość ta była dodana do atutów stricte wokalnych, jakimi dysponował.
Na szczęście w porę zorientował się, że wszystko to nie zostało mu dane raz na zawsze. Postanowił działać racjonalnie wyłączając sferę emocji do niezbędnego minimum. Uleganie nastrojom: nagłe telepki i rozciągnięte w czasie depresyjki mogły tylko zaszkodzić. Poszedł zdecydowanie w innym kierunku - pozytywne myślenie, zdrowa kuchnia, ćwiczenia zaczerpnięte z bogatej tradycji Wschodu, medytacja, dyscyplina jun-jang (szczegółów nie zdradzał nikomu), z pewnym wahaniem, ale ostatecznie zdecydował się na dyskretną ingerencję chirurgiczną: twarz to wizytówka, a oczy (teraz bez zarzutu) są przecież zwierciadłem duszy.
Wysokie czoło rekompensował cień męskiego zarostu, tak że bez dwuznaczności mógł pozwolić sobie na artystyczną ekstrawagancję przekłuwając uszy odważnymi w kształcie i wielkości kolczykami. Wizerunku dopełniały markowe albo szyte na zamówienie ubrania - bezpretensjonalne, na luzie, we wszystkich odcieniach czerni przeważnie.
Był z siebie zadowolony. Od wielu lat wciąż się trzymał. To było ostatecznie to, na co mógł sobie otwarcie i bez kompleksów pozwolić.
- "No, no!" - cmokano z uznaniem. - "Świetnie pan wygląda, po prostu świetnie!".
Wyglądał świetnie i musiał czuć się równie świetnie - zawsze w cugu, pełen stonowanej energii, bez przeszłości i bez przyszłości. Mężczyzna w wieku constans, w najlepszym wieku dla mężczyzny. Przecież nie zamierzał się starzeć! Co to, to nie! Zdecydowanie nie!
Dlatego ten wieczór, a może i część nocy postanowił spędzić włócząc się bez wyraźnego celu wąskimi uliczkami starego miasta, zmieniając kafejki, wstępując do klubów i pod parasole letnich ogródków.
Ostatnie spojrzenie do lustra w hotelowym numerze i lekkim krokiem w dół po schodach. No właśnie!
Tymczasem ugrzązł bez sensu w tym fotelu i właściwie stać go akurat na tyle, by bez wysiłku założyć nogę na nogę. I patrzeć przed siebie.
Ta myśl zirytowała go a rodząca się złość na siebie samego zmobilizowała do natychmiastowego działania. Już miał wstać i ruszyć w miasto, jak to wcześniej zaplanował, kiedy do holu wszedł mężczyzna: mężczyzna w niezwykłym kapeluszu, w niezwykle pięknym eleganckim kapeluszu. Rozejrzał się wokół a zauważywszy któregoś z pracowników hotelu dał znać gestem wyciągniętej ręki, że ma sprawę wymagającą natychmiastowej rozmowy. Zamienili kilka słów i mężczyzna uspokojony już nieco zaczął przechadzać się omijając zręcznie gości, którzy akurat przecinali mu drogę. Facet miał styl, a jakże!
Siedząc nadal w swoim fotelu, na uboczu i w bezpiecznej odległości, mógł bez przeszkód i zażenowania przyglądać się tamtemu do woli. Budził jego ciekawość, ale bez podziwu. Nie cierpiał tego rodzaju elegancji: drobiazgowej i wyzywającej w każdym szczególe. Niemal czuł smugę gorzkiego orientalnego zapachu w jakim poruszał się przybyły. I ten kapelusz! Biały... (uważasz? - biały!) doskonale wymodelowany, z odważnym szerokim rondem, osłaniającym twarz raczej pospolitą, niemłodą, nieco zbyt nalaną. W ogóle gdyby nie ekstrawagancja ubioru mężczyzna ten nie wyróżniałby się niczym szczególnym - zbyt tęga sylwetka starszego pana, pewne, ale przyciężkie niedbałe ruchy zdradzały ukryte lenistwo, zamiłowanie do wygodnictwa może?
- "Pajac" - pomyślał, ale nie mógł jakoś oderwać oczu od natrętnie eleganckiego gościa. Czuł, że rozlewa się w nim przewrotne uczucie schaden-freude.
- "Stary pajac" - szepnął do siebie z niesmakiem.
Tymczasem nieznajomy mężczyzna zniecierpliwiony widać czekaniem sięgnął do kieszonki i wyjął nieco teatralnym ruchem zegarek na złotej dewizce. Sprawdził godzinę, powoli, z uwagą...
Tego było już za wiele!
- "Stary pajac" - powtórzył i w tym momencie, choć oddaleni od siebie, spojrzeli naraz w tym samym kierunku. Do holu bowiem weszła dziewczyna w krótkiej kwiecistej sukience, z gorsecikiem śmiało odsłaniającym ramiona i szyję, której delikatną szczupłość podkreślały jeszcze upięte wysoko jasne włosy.
- "Staruch" - postanowił nie nazywać go inaczej - jakby odetchnął z ulgą, ale nie podszedł do dziewczyny, tylko z daleka wskazał jej sofę na której usiedli po chwili oboje. Blisko, obok siebie.
Ta niespodziewana sytuacja zaciekawiła go na nowo. Zaczął przyglądać się dziewczynie, która opowiadała o czymś z przekonaniem, zasłuchana sama w siebie, przejęta tym co mówi; nie gestykulując, bez min i grymasów siedziała spokojnie z rękoma na kolanach. Całą energię skupiała na wypowiadaniu słów i zdań, których treści nie mógł ani domyślić się, ani usłyszeć z takiej odległości. "Staruch" słuchał nie patrząc prawie na dziewczynę i nie wtrącając żadnych uwag. Trzymał w ręku fajkę, obracał ją w palcach, bawił się przekładając z ręki do ręki, w końcu powoli, pedantycznie zaczął nabijać ją tytoniem i nie używając ognia, nie zapalając umieścił ustnik między wargami. Słuchał co mówi dziewczyna. Kim mogła być? Córką? Dziwką? Asystentką? Żoną? Miał wrażenie, że jej monolog wreszcie dobiega końca, bo mówiła teraz spokojniej, robiąc coraz dłuższe przerwy. W pewnym momencie zauważył, że położyła dłoń na udzie mężczyzny - był to gest spontaniczny, a jednocześnie pełen intymności, który zdradzał istniejący układ między nimi. Wystarczył gest. Bez słów.
Nieco zakłopotany odwrócił wzrok. Przyszła mu na myśl Nina... Nineczka, która była jego dziewczyną. Nie miała nawet 25 lat, ale jakoś nie czuł tej różnicy, która ich dzieliła. Naprawdę. Nineczka była w sam raz dziewczyną dla niego. Co do tego nie miał wątpliwości.
Wstał zdecydowanie z fotela i wybierając z całą premedytacją drogę tuż obok obserwowanej wcześniej pary, opuścił hotel. Na ulicach panował już mrok. Przeszedł pospiesznie przez dwupasmową jezdnię i zaczął schodzić w dół pochyłą uliczką, która wiodła na ratuszowy rynek. Bywał w tym mieście przejazdem; nie znał go i właściwie nie miał ochoty go poznać. Wystarczyła mu Starówka, teraz u schyłku lata wypełniona światłem i gwarem. Nie szukał towarzystwa, lubił włóczyć się bez celu, odkrywać nowe kawiarenki w niespodziewanie cichych i zapomnianych zaułkach, sączyć chłodne białe wino, a potem wracać znów w przestrzeń rynku i mieszać się z takimi jak on nocnymi markami. Niekiedy rozpoznawano go --wtedy odwracał szybko głowę nie przyznając się do samego siebie. Choć obecnie zdarzała się to coraz rzadziej.
- "Cóż, to nie mój elektorat" - pomyślał - "Teraz łatwiej o anonimowość, dlaczego nie? To ma też swoje dobre strony".
Z wysokości ostatniego schodka, mając za sobą ozdobną kratę głównego wejścia do ratusza, przyglądał się ludziom na rynku. A tam, w dole, bawili się się młodzi lub bardzo młodzi. Siadali na ławkach, na krawężnikach, na schodkach barokowej fontanny. kolorowi bez gustu, głośni bez umiaru i wdzięku, popijając piwo bezpośrednio z puszek towarzyszyli grupom ulicznych aktorów. A ci nieodmiennie na wysokich nogach szczudeł kroczyli przed siebie, powiewając połami różnokolorowych kostiumów. Między nimi ubrani na czarno żonglerzy kręcili w zawrotnym tempie kulami ognia na uwięzi. Miał wrażenie, że sceny te widział milion razy, może gdzie indziej, może pod innym niebem - nie ważne. Czuł, że nie potrafi wykrzesać z siebie nowego zainteresowania, kolejny raz. Nuda i zniechęcenie, to wszystko na co go było stać. Zszedł z podestu i w ostatniej chwili umknął przed nadciągającą kawalkadą. Mroczny pasaż wyprowadził go dalej, w podcienia uliczki rozjaśnionej blaskiem otwartych na oścież sklepików. Mimo późnej pory wnętrza jaśniały ukazując różnorodność towarów i skupione postacie kupujących: ich płaskie jak wycięte z papieru sylwetki przesuwały się na tle stołów i półek. Oszczędnym gestem, w skupieniu, przekazywali sobie jakieś bardzo ważne komunikaty, które nie naruszały delikatnej ciszy tych regionów. Czasami tylko dzwoneczki na wietrze, dźwięk potrąconej struny, stara płyta grająca matowe, trudno rozpoznawalne melodie - wszystko to wydawało się bardziej nierzeczywiste i teatralne niż tamte artystyczne projekty, których nikłe odgłosy docierały nawet tutaj.
Wszedł do maleńkiego baru i usiadł przy oknie, w którym stała lampa z żywym płomieniem świecy. Coś tam zamówił u kelnerki. Poczuł się jak u kresu drogi: znużony i nieciekawy już niczego co przed nim.
- "Trzeba wracać" - pomyślał.
Wypił łyczek i spojrzał w otwarte szeroko drzwi sklepiku ze starociami. Uliczka była tak wąska, że bez trudu widział mnogość przedmiotów wystawionych tam na sprzedaż. Na wprost wejścia, na tle skupionej łukowato ściany stała pięknie rzeźbiona gdańska szafa. Drzwi zamknięte na ozdobny klucz ukrywały wnętrze ogromne, tajemnicze i złowrogie. Tak pomyślał, choć nie bardzo wiedział dlaczego.
Zawsze podejrzewał, że wśród szaf zwyczajnych i prozaicznych są też te wyjątkowe i tajemnicze. Ich wnętrza pozostają zawsze puste - to przedsionki, które otwierają się znienacka i tylko dla wybranych, wypuszczając ich potem w inną przestrzeń, inny świat. Wystarczyło wstać, wyjść z baru i zrobić kilka kroków przed siebie, by przekonać się o tym.
- "Jeszcze nie dziś, nie tej nocy".
Wyminął mężczyznę, który stał nieruchomo, jak manekin na straży sklepiku ze starociami i za rogiem wmieszał się w tłum podążający za światłem i odgłosami zabawy. Przeciął rynek manewrując między grupami rozbawionej młodzieży i poszedł w kierunku ulicy, która przyprowadziła go tutaj.
Widział swoją sylwetkę przesuwającą się na tle wystawowych okien. Wiedział, że to jego cień, choć go nie poznawał. Szedł obok obcego, obojętnego mężczyzny, który nie zwracał na niego żadnej uwagi. Poczuł się bardzo samotny. Pomyślał o Ninie. Gdyby była tutaj, mógłby ją wziąć za rękę, labo przytulić się do niej, ukryć w jej ramionach, stać się na powrót dzieckiem.
- "Jakie to absurdalne i niepodobne do niego!" - zreflektował się natychmiast.