Archiwum

Wczorajszy rozdział

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Spadaliśmy. Wszystko miało być w porządku, a spadaliśmy coraz szybciej. Beznadziejny strach, który kiełkował we mnie od samego startu, teraz osiągnął apogeum. Serce łomotało, zęby zaciskały się bezwiednie, a czoło przeszyła zmarszczka przerażenia. Kobiety wykrzykiwały coś niezrozumiale. Czterdziestoletni facet, którego los umieścił akurat w tym samolocie, na miejscu obok mnie, modlił się żałośnie w zawrotnym tempie, jakby obawiał się, że nie zdąży dokończyć litanii przed zetknięciem z ziemią. Sam też bym się pomodlił, ale byłem tak sparaliżowany, że nie potrafiłbym wymówić jednego słowa.

To koniec. Koniec bzdurnych zapewnień o statystycznie - tere-fere - najbezpieczniejszym środku lokomocji. Koniec marzeń, planów, ambicji, śmiesznych rozterek, smutków i radości, pięknych chwil, łez i uśmiechów. Finito. Już po wszystkim. Już po nas.

Ciśnienie rozsadzało mi głowę, wtłaczało mnie w fotel, krępowało każdy ruch. Na ekranie pokładowego telewizora liczba wskazująca odległość od ziemi zmniejszała się coraz bardziej, jak jakiś smętny arbiter, urzeczywistniający śmiertelność sytuacji.

Zacisnąłem kurczowo ręce na oparciach fotela, próbując poderwać samolot w górę. Odsunąć krytyczny moment choćby o ułamek sekundy.

Co się stanie, kiedy zetkniemy się z ziemią? Czy poczuję ból? Czy siła zderzenia połamie mi kręgosłup na tysiące kruchych kawałków? Chciałbym zginąć od razu. Nic nie czuć. Umrzeć jak tchórz, bez walki. Byle tylko nie zabolało.

Ale przecież niektórzy przeżywają. Rozejrzałem się po samolocie. Siedziałem mniej więcej na środku pokładu. Tuż za skrzydłami. Nie miałem pojęcia, które miejsce byłoby najbezpieczniejsze. Wszyscy boimy się latać, ale nie zawracamy sobie głowy takimi szczegółami. Zupełnie, jakbyśmy zaklinali los. „Nie usiądę w najbezpieczniejszym miejscu, bo przecież i tak nic się nie stanie”. Tere-fere. A więc nie wiedziałem, gdzie groziłoby mi najmniejsze niebezpieczeństwo, ale fatalistyczna intuicja podpowiadała mi, że wcale nie tam, gdzie siedziałem. Mniejsza z tym. I tak wszyscy zginiemy.

Jezu Chryste. Ilu nas tu leciało? 130 osób? 150? Media znów będą huczeć. Nikt nie przeżył. Prawdopodobną przyczyną tragedii było... trwa badanie czarnej skrzynki. Zawsze chciałem znaleźć się w telewizji. I oto mój przewrotny debiut!

O czym ja w ogóle myślę? Powinienem żegnać się ze światem. Ale na to już nie było czasu. Wszystko przepadło.

Zerknąłem na telewizor. 2 000 metrów. Matko! Więc to już to. Ostatnia faza. Jakby z oddali, docierały do mnie głośne krzyki kobiet, które pozostały przy świadomości. Pewnie połowa z nich pomdlała. Jakże im zazdrościłem! Sam nie mogłem stracić przytomności, mimo największych chęci. Moja koszula przylgnęła do mokrego od potu ciała. Ale to nieważne. Jeśli przetrwam katastrofę w jednym kawałku, pochowają mnie w innej.

500 metrów. Za dwie sekundy umrę. Wciąż patrzyłem na ekran, ale nie widziałem już na nim konkretnych liczb, ponieważ wskaźnik wysokości pędził w dół jak najszybszy sprinter świata. Przed oczami mignęło mi jeszcze 100 i...

... uderzenie.

Ciemność. Musiało strasznie huknąć. Spadłem na plecy. W ustach miałem sucho, a głowa już zaczynała pulsować mi tępym bólem. Następnego dnia zawsze tak było. Wczoraj raj, dzisiaj piekło. Muszę rzucić alkohol.

- Kochanie, nic ci się nie stało? - powiedział zaspany głos Alicji (mojej żony?).

Która to godzina? Musiałem wyrwać ją z głębokiego snu.

- Śniło mi się, że ginę w katastrofie lotniczej - oznajmiłem, dzięki czemu uświadomiłem samemu sobie, że to był sen. - Która godzina?

Spadłem z łóżka. Leżałem na podłodze, na wpół przykryty kołdrą. Karcąca Aria Cierpienia - w skrócie K.A.C. - już się rozpoczynała. Jakiś zachrypnięty baryton odśpiewywał pierwszą zwrotkę. Alicja zapaliła nocną lampkę.

- 5:15. Wracaj do łóżka.

Podniosłem się z dywanu, ale już nie położyłem się obok żony. Ból głowy i pragnienie nie dałyby mi zasnąć.

Wszedłem do kuchni, wyjąłem z szafki nad zlewem kubek i nalałem sobie wody z kranu. Poprzedniego wieczoru... 

...Czas powrócić do dawnych ideałów, pomyślałem mętnie, kiedy jakiś miejscowy cwaniak poprosił, żebym dołożył mu złotówkę do piwa. Wysupłałem z kieszeni czterdzieści cztery grosze i rzuciłem w jego otwartą dłoń, ot - żeby się ode mnie odczepił. Moje myśli biegły zupełnie innym torem, choć również zamroczone alkoholem i, zapewne, również ku ślepej uliczce. Cały czas doskwierało mi uczucie, że Heidegger przerósł mnie intelektualnie. Zupełnie, jakby znajdował się całe lata świetlne przede mną, choć od czasów gimnazjum - gdy obaj byliśmy jednakowo rozgarnięci - mieliśmy tyle samo czasu, aby się rozwinąć. A jednak on wciąż poszerzał swoje horyzonty, podczas gdy ja stałem w miejscu. Albo - do czego nie chciałem się przyznać nawet przed samym sobą - począłem powolutku człapać do tyłu. Wyparował ze mnie entuzjazm młodości, wiara w to, że mogę zmienić świat, która - choć tak naiwna! - napawała mnie energią do działania. Poczułem się wyczerpany, wyzuty z sił witalnych, wypalony. Było mi wstyd przed samym sobą, że tak potraktowałem swoje życie.

Heidegger... ochrzciliśmy go tak, bo kochał filozofię. Jeszcze zanim skończył studia filozoficzne, zanim poznał biografie tych wszystkich wielkich ludzi, począwszy od Platona, a na Umberto Eco skończywszy, sam snuł mylne i pretensjonalne teorie dotyczące sensu życia i innych bzdur, a więc nadaliśmy mu równie pretensjonalne przezwisko. Oczywiście, z czasem jego poglądy stały się sprecyzowane, istotnie filozoficzne i, co najważniejsze, mądre. Uwielbiałem słuchać, jak negował istnienie Boga, choć sam starałem się w Niego wierzyć.

Heidegger... pseudonim ten okazał się o tyle trafny, że Artur sam uważał się za egzystencjalistę... i to wszystko. Kiedy nadawaliśmy mu tę ksywę, nie wiedzieliśmy jeszcze - a wielu z nas nie wie tego pewnie do teraz - że jej protoplasta gorąco popierał Hitlera, był członkiem NSDAP i aktywnie współpracował z gestapo. Później co prawda, we właściwy sobie sposób nadając temu mgiełkę filozoficznej otoczki, uważał się za ofiarę Hitlera... Jakkolwiek, niesmak pozostał. A pseudonim przylgnął do Artura na dobre, choć, gdybym mógł, bez zastanowienia zmieniłbym go na Sartre. On przynajmniej nie miał czarnych plam w życiorysie, a i wydawał się być osobą godniejszą Artura - otrzymał w końcu Nagrodę Nobla. Nic to, że w dziedzinie literatury. Nic to, że odmówił jej przyjęcia. No i też był egzystencjalistą. Tak, Sartre pasowałoby dużo bardziej...

Z zadumy wyrwał mnie pisk hamującego autobusu. Nie bardzo wiedziałem, jak dotarłem do przystanku. Przez całą drogę wpatrywałem się w kocie łby, niepomny na mijane kamienice secesyjne, na odgłos nielicznych spóźnionych samochodów, zawieszonych na drodze gdzieś między wczoraj a dzisiaj, na nocne wojaże młodych koneserów pustego życia. 

Może Heidegger - ten wstrętny nazista, pomyślałem i, nie wiedzieć czemu, wydało mi się to strasznie zabawne, więc parsknąłem śmiechem - poprowadził mnie za rękę. Bądź co bądź, był chyba mniej pijany. Nie pamiętałem też, gdzie zostawiłem samochód i zaraz zganiłem się w myślach za to, że w ogóle wyprowadziłem go z parkingu. Po cholerę nim jechałem? Przecież wiedziałem, że tak się to wszystko skończy.

Pijackim krokiem pokonałem schodki dwuprzegubowego dinozaura. To zabawne, że człowiek zamroczony alkoholem zdaje się wchodzić na wyższy szczebel percepcji. Słowo daję, w starym Ikarusie rzeczywiście widziałem prehistorycznego gada. Aż dziw, że do niego wsiadłem. Mogłem przecież rzucić się do ucieczki w obawie, że zostanę przez niego połknięty. Jak Boga kocham, szaleństwo.

Jechaliśmy dziesięć minut w milczeniu, ponieważ przemęczony silnik autobusu rzęził tak okropnie, że musielibyśmy do siebie krzyczeć, żeby cokolwiek usłyszeć. Dodatkowo piwo poplątało mi język, a nie chciałem wybełkotać do Heideggera jakichś głupot, więc wolałem siedzieć cicho. Pobudzony stymulującym działaniem alkoholu, mogłem dalej rozmyślać na temat minionych czasów.

Był to okres, kiedy każdy dzień wydawał nam się długi jak samo życie. Dzisiaj życie wydaje mi się krótkie jak jeden dzień - ta dziwna myśl wstrzeliła mi się go głowy gdzieś z zakamarków czasoprzestrzeni, a dysonans, jaki wytworzył się między nią, a poprzednią refleksją, skwitowałem tylko gorzkim uśmiechem. Do tego się wszystko sprowadzało: wtedy myśleliśmy, że świat stoi przed nami otworem, dziś po tamtych naiwnych mrzonkach nie pozostał nawet ślad; wówczas wydawało nam się, że jesteśmy wyjątkowi, że Ziemia bardzo nas potrzebuje, ponieważ oświecimy ją jakimiś olśniewającymi teoriami, bądź uratujemy przed zagładą, tworząc lek przeciw wszystkim chorobom, bo przecież w swoim własnym mniemaniu byliśmy jednostkami wybitnymi, obdarzonymi ponadprzeciętnymi rozumami i niewyobrażalną iskrą bożą, gotową wskrzesić w nas płomień niezwykłości. Ale to wszystko gówno prawda. Wraz z młodością umierają głupkowate złudzenia. Może to i dobrze.

- Heej, wstawaj, to nasz przystanek - Heidegger zionął mi do ucha alkoholem, w pijacki sposób przeciągając słowa.

- Tak jest, mistrzu - chciałem silić się na beztroski ton, udając bardziej wstawionego, niż byłem w rzeczywistości. Nie do końca mi to wyszło.

Wysiedliśmy z autobusu i, teraz już na pewno podtrzymując się za ręce, ruszyliśmy przez osiedle raźnym krokiem. Dziwne, że nie zaczęliśmy śpiewać piosenek z młodości. Przez chwilę nawet o tym myślałem, lecz - dzięki Bogu! - porzuciłem ten pomysł. Widok zapijaczonego śpiewaka należy chyba do najbardziej żałosnych, jakie może ujrzeć człowiek.

Gdy dotarliśmy do mojego bloku, pożegnaliśmy się wylewnie, ściskając się jak para pedałów i obiecując sobie rychłe powtórzenie dzisiejszej eskapady. Jakimś cudem udało mi się wystukać na domofonie kod otwierający drzwi i pokonać dystans dwóch pięter, który dzielił mnie od mojego mieszkania.

Trzy godziny wcześniej siedzieliśmy przy stoliku w jednej z knajp na Starym Mieście. Prowadziliśmy żywą dyskusję.

- Więc mówisz, że zostałeś ateistą? - pamiętałem jeszcze czasy, kiedy Heidegger był ministrantem w osiedlowej parafii. Śmieszne, jak wiele się zmieniło.

- Nie lubię tego słowa. - rzekł z ociąganiem, mając na myśli „ateizm” - Po prostu pewnego dnia zacząłem się zastanawiać nad istotą życia i śmierci i jakoś nie potrafiłem wyobrazić sobie, że za wszystko to odpowiada nieśmiertelne bóstwo, które kieruje naszymi losami z góry.

- Ale może Bóg niczym nie kieruje? Sam doskonale znasz pojęcie deizmu...

- Jasne, ale nawet gdyby przyjąć, że On siedzi sobie tam, na górze i z założonymi rękoma przygląda się naszym poczynaniom, to jak wytłumaczyć nieszczęścia, które spotykają Jego żarliwych wyznawców, jak pogodzić z Nim teorię ewolucji, jak wytłumaczyć sprzeczność między obrazem stworzenia świata zawartym w Biblii, a Wielkim Wybuchem? Jak usprawiedliwić czasy Inkwizycji i prześladowań religijnych? Co sądzić o ekstremistach, o fanatykach wypaczających Jego naukę? Jest zbyt dużo pytań, zbyt wiele wątpliwości. A to są tylko kwestie, które nasuwają się na myśl w pierwszej chwili.

- Jak zatem zapatrujesz się na zakład Pascala? - chciałem uderzyć w czułą strunę. Naiwnie myślałem, że może - jako filozof - Heidegger weźmie wzgląd na swojego „kolegę po fachu”.

- Ale przecież zakład Pascala to czysta hipokryzja.

Jak zwykle trafił w sedno, a mi zaczynało brakować argumentów. Nie wiedzieć czemu, czułem się, jakby ciążył na mnie obowiązek uratowania jego duszy. Jakbym był odpowiedzialny za to, aby uchronić go przed wiecznym potępieniem. Niebywale doskwierała mi jego apostazja, choć sam niejednokrotnie powątpiewałem w istnienie Boga, mimo tego, iż nosiłem na szyi krzyżyk. Pociągnąłem kolejny łyk piwa. To było chyba szóste.

- Wiesz, czytałem ostatnio „Nowy, wspaniały świat”. Jest w nim mowa o cywilizacji, która między innymi całkowicie utraciła wiarę w Boga. Nie sądzisz, że taka wizja jest straszna? Ludzie muszą wierzyć w istnienie jakiegoś większego dobra. Bez tego byliby... byliby... no, po prostu źli.

- Jasne, że muszą wierzyć w dobro, ale to nie jest jednoznaczne z wiarą w Boga. Znasz tę kwestię z „Dżumy”: „jak być świętym bez Boga”. Poza tym, tak się składa, że również przeczytałem „Nowy, wspaniały świat” i jest w nim taki dialog, w którym jedna z postaci mówi, iż „ludzie wierzą w Boga, gdyż zostali uwarunkowani na wiarę w Boga”. Nie sądzisz, że tak to właśnie wygląda? Że religia jest wymysłem kilku zdziwaczałych starców, którzy za bardzo się nudzili na stare lata i postanowili obmyślić system dogmatów, nakazów, zakazów, wskazówek i wyznaczników wartości, jakimi powinniśmy się posługiwać? Człowiek sam może narzucić sobie kaganiec etyczny. Słyszałeś o absolutyzmie moralnym.

Szczerze mówiąc, nie do końca wiedziałem, o czym mówi. Nie czytałem Conrada. W tym momencie byłem zresztą zaabsorbowany czymś innym. Zastanawiałem się, dlaczego Bogu - jeśli istnieje - nie zależy na tym, aby wszyscy Jego wyznawcy żyli w zgodzie. Przecież mówi się, że, niezależnie od tego, jakby nazwać tę siłę, w którą wierzymy, Allach czy Jahwe, jest w istocie jednym i tym samym Bogiem. Dlaczego więc nie ześle na ludzi objawienia, nie zakomunikuje im, że powinni zaprzestać walk i kłótni o to, czyj bóg jest silniejszy, i wspólnie szerzyć Jego chwałę? Że muzułmanom, katolikom, judaistom, że wszystkim nam chodzi o to samo? Jasne, że istnieje wolna wola. Każdy może wybrać własną religię. Ale co właściwie spowodowało rozszczepienie wiary w Boga na tyle najróżniejszych wyznań? Jego własne widzimisię czy może my, ludzie? A jeśli my, to dlaczego nie zatrzyma błędnego koła, które wprawiliśmy w ruch?

Nie powiedziałem o tym Arturowi. Wydawało mi się, że gdybym to zrobił, dałbym mu do ręki wspaniały atut w dyskusji. Zacząłem się poddawać, chwyciłem się więc ostatniej deski ratunku.

- W takim razie, co według ciebie dzieje się z człowiekiem po śmierci?

- Najprościej mówiąc, nic. Po śmierci czeka nas nicość. Po prostu nas nie będzie, ot co. Poza tym, rozmowy o śmieci są nieżyciowe, mój kolego.

Piękny epitet, pomyślałem tylko i dałem sobie spokój z moją pijacką krucjatą.

Dwie godziny i trzy piwa wcześniej kończyliśmy rozprawiać o dawnych czasach.

- Stary, tak bardzo chciałbym jeszcze raz przeżyć tamten okres... Powrócić do tej słodkiej beztroski, odwiedzić szkolne korytarze...

Nawet w moim własnym mniemaniu wyglądało to jak lament podchmielonego malkontenta. Nie potrafiłem ubrać w słowa tego, co naprawdę miałem na myśli. A chodziło mi o to, że będąc piętnastolatkiem (dwa razy młodszym niż dziś, skonstatowałem automatycznie), czułem, że świat stoi u moich stóp. Głowy nie zaprzątały mi jeszcze prawdziwe problemy (jak to, aby co miesiąc związać koniec z końcem, zapewnić dostatnie życie synowi), ale głupie, nic nie znaczące rozterki dojrzewania. Pierwsze miłości. Pryszcze. Obawy przed przyszłością, które okazały się całkiem uzasadnione. Mając piętnaście lat, byłem przekonany, że życie wcale nie jest tak skomplikowane, jakim widzą je dorośli. Myślałem, że być może oni sami je sobie utrudniają, wynajdując problemy tam, gdzie ich nie ma, ale było to oczywiście spojrzenie młodego dyletanta, nie mającego jeszcze pojęcia, że im człowiek jest starszy, tym egzystencja piętrzy przed nim więcej trudności. Dlatego mówiąc, że chciałbym powrócić do czasów gimnazjum, miałem na myśli to, że chciałbym uciec od teraźniejszości; na powrót stać się dzieckiem, móc każdego popołudnia wyjść z kolegami na podwórko, pograć w piłkę, po raz pierwszy kupić nielegalnie alkohol, słowem: robić rzeczy, które w moim przekonaniu decydowały wtedy o pięknie życia, a które sam sobie odebrałem, dojrzewając.

Był to zwyczajny strach przed rzeczywistością. Ale jeśli miał sprawić, że stałbym się szczęśliwszy... to pozwoliłbym nazywać siebie tchórzem każdemu napotkanemu człowiekowi.

- Przecież nie możesz cały czas żyć przeszłością. Musisz zakasać rękawy, stawić czoła problemom. Cieszyć się takim życiem, na jakie cię stać. - Artur zrobił pauzę i pociągnął niewielki łyk piwa, aby zwilżyć usta, po czym ciągnął dalej - Mamy po trzydzieści lat, a ty nadal nie możesz się pogodzić z utratą dzieciństwa. Stary, masz przecież żonę, dziecko. Masz dla kogo żyć. Niedługo będziemy przechodzili kryzys wieku średniego, a ty cały czas chciałbyś brodzić w młodości. Tak nie można. Kiedy chcesz się pojednać z własnym życiem? Mając siwe włosy i zmarszczki na całej twarzy? 

- Oczywiście, że nie! - zacząłem bronić się przed zarzutami, choć wiedziałem, że są one słuszne. Przypuszczam, że tak nakazał mi jakiś pierwotny instynkt. - Ale w takim razie powiedz mi, jak mam powstrzymać melancholię, która atakuje mnie nieraz wieczorami? Jak mam odegnać od siebie demony przeszłości?

- Demonów przeszłości nie można pokonać. Można się z nimi pogodzić. Spróbuj nie przejmować się utraconą przeszłością. Zamiast do tyłu, patrz w przód. Miej na względzie to, co jeszcze pięknego może cię spotkać w życiu.

- Tere-fere. - odparowałem, zupełnie bez sensu.

- Do diabła, wiem, że prawię frazesy. Ale właśnie w tych frazesach, w tych głupich truizmach, kryje się najprostsza recepta na dobre życie. Porzuć tę swoją idée fixe.

Idée fixe, dobre sobie. W jednej chwili coś tchnęło we mnie silne postanowienie wypełnienia tego polecenia. Egzaltując swój, pusty zapewne, czyn, uniosłem w górę kufel piwa i rzekłem ze spokojem stoika:

- I za to się napijmy.

Napiliśmy się. Chciałem, żeby Heidegger wiedział, że mojego życia nie wypełnia ciągłe zamartwianie się z powodu utraconej przeszłości. Po prostu od czasu do czasu nawiedzały mnie te chorobliwe myśli, siejąc w głowie zamęt i odkurzając niepotrzebne wspomnienia. Wypity alkohol rozwiązał mi nieco język. Wyglądałem pewnie jak ktoś wypłakujący się ze swoich największych bolączek. Ale to wcale nie tak. Zwyczajnie nadarzyła się okazja, abym mógł zwierzyć się komuś z rozterek, jakie czasem miewam. A ja zwyczajnie z niej skorzystałem.

Zaledwie przed godziną wchodziliśmy właśnie do pubu.

Kiedy przechodziłem przez próg, cały czas targały mną złe przeczucia i obiecałem sobie, że skończymy dzisiaj na dwóch kuflach. Skąd mogłem wiedzieć, że gdy tylko je wypiję, nabiorę ochoty na kolejne i ani się obejrzę, a już będę w połowie trzeciego? Dziś zanosiło się na picie długodystansowe. 

Knajpa nazywała się Walhalla, co nie umknęło uwadze Heideggera.

- Rozsądniej by było, gdyby nazwali pub Walkiria, nie sądzisz? - rzucił w wejściu.

- Według mnie to wszystko jedno - nie sądziłem, żeby chociaż połowa klienteli lokalu miała jakiekolwiek pojęcie o mitologii nordyckiej. - Ale przyznaję, że twój pomysł nie jest najgorszy. Perspektywa dzielnych wojowników, poległych w nierównej walce z alkoholem, sprowadzanych do raju przez pijackie bóstwa, brzmi bardzo zachęcająco. - odparłem z przekąsem.

Heidegger nic nie odpowiedział. Punkt dla mnie, pomyślałem.

Wnętrze lokalu przypominało nieco korytarze średniowiecznych zamczysk warownych. Ściany wyłożone były czerwoną cegłą, a sufit opierał się na kolumnach. Ogólne wrażenie psuł jednak telewizor z plazmowym ekranem, zawieszony w rogu sali. W pubie nie siedziało zbyt wielu ludzi. Był wtorek, knajpa przeżywała pewnie oblężenia w weekendy.

Zamówiliśmy pierwsze piwo i zasiedliśmy do stołu. 

Medytując nad kuflem, Heidegger rzekł:

- Charles Bukowski napisał kiedyś, że problem z alkoholem polega na tym, że kiedy wydarzy się coś złego, pijesz, żeby o tym zapomnieć, gdy coś dobrego - aby to uczcić, a kiedy nie dzieje się nic, pijesz, żeby coś się działo.

Zaczyna się, przemknęło mi przez głowę. On: elokwentny, wygadany, inteligentny, ja milczący i przytakujący jego wypowiedziom.

- Czytałeś Charlesa Bukowskiego? - zdumiałem się. - Ty? Poważny i szanujący się filozof?

- Prawdę mówiąc, nie. Natknąłem się na tę wypowiedź, kiedy próbowałem dorobić do picia alkoholu jakąś filozofię. Nic z tego nie wyszło. Człowiek pije. Tak po prostu.

Zaśmialiśmy się obaj z tego piekielnie zabawnego żartu. Po chwili jednak spoważniałem.

- Nie sądzisz, że to smutne, że spotykamy się tutaj z trzeciego z powodów wymienionych przez Bukowskiego?

- Smutne jest to, że spotykamy się tak rzadko, mój przyjacielu. Musimy to nadrobić.

- Chcesz zrobić ze mnie pijaka? - zapytałem frywolnym tonem, co rozładowało nieco napięcie.

Przez jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu, każdy pogrążony we własnych myślach.

Choć mieszkaliśmy na jednym osiedlu, nie widywaliśmy się nazbyt często. Z samego rana wychodziliśmy do pracy, a kiedy wracaliśmy do mieszkań, woleliśmy spędzać czas z naszymi rodzinami. Sporadycznie wymijaliśmy się w osiedlowym markecie, ale wtedy wymienialiśmy tylko zdawkowe „cześć”, żaden z nas nie miał bowiem czasu na dłuższą pogawędkę. Okres, kiedy mogliśmy trawić na wspólnych rozmowach całe popołudnia, definitywnie zakończył się wraz z nadejściem studiów. To wtedy osłabł nasz kontakt. Każdy z nas rozpoczął samodzielne życie, każdy odciął pępowinę przyciskającą go kurczowo do domu rodzinnego i odtąd musiał radzić sobie sam. Można zatem rzec, że rozdzieliły nas koleje życia.

Czas odcisnął na nas piętno. Pamiętam, że gdy opuszczaliśmy gimnazjum, wyglądaliśmy jeszcze jak dzieciaki, choć pod nosami pojawiał nam się już pierwszy zarost. „Dziewiczy wąs”, tak to wtedy nazywaliśmy. Kiedy spojrzałem na Artura (bo w tej chwili był dla mnie Arturem, nie żadnym Heideggerem), siedzącego naprzeciwko mnie, ujrzałem człowieka o surowej urodzie, z czterodniowym, niedbałym zarostem, niewielkimi kurzymi łapkami wokół oczu, a także, co dostrzegłem w nikłym świetle knajpianym, kilkoma pasmami siwych włosów, wplatającymi się w jego czarną czuprynę na skroni.

Chyba po raz pierwszy tego wieczoru zrobiło mi się smutno, doszedłem bowiem do wniosku, że on musi widzieć mnie dokładnie tak samo. Zupełnie, jakbym był jego lustrzanym odbiciem, choć mieliśmy przecież różne typy urody. Chodzi o to, że obaj dostrzegaliśmy w sobie zmiany, jakie dotknęły całe nasze pokolenie, a które można było zamknąć w jednym, prostym stwierdzeniu: starzeliśmy się.

- Pora na kolejne piwo.

Z dna mojego kufla świeciła pustka. 

Kiedy pół godziny wcześniej czekałem na Heideggera w samochodzie pod osiedlowym supermarketem, ujrzałem już jego sylwetkę, zbliżającą się charakterystycznym dla niego krokiem. Szedł tak, jakby w nogach miał sprężyny: za każdym razem, gdy odrywał stopę od chodnika, całe jego szczupłe ciało unosiło się kilkanaście centymetrów w górę. Przywodziło mi to na myśl czasy, kiedy tym samym krokiem pokonywał szkolne korytarze. Stary, dobry Heidegger, przemknęło mi przez głowę, chociaż to pozostało w tobie z dawnych lat.

- Witam - podałem rękę Arturowi, gdy już wsiadł do wozu - dzięki, że zadzwoniłeś.

- Nie ma sprawy. Miałem ochotę wyskoczyć gdzieś na miasto. Wiesz, porozmawiać trochę ze starym kolegą, odkurzyć znajomość.

Odpaliłem silnik i wytoczyliśmy się na drogę.

- Nie powinieneś jechać samochodem - rzucił Heidegger. - Przecież mówiłem ci, że skoczymy gdzieś na piwo.

- Daj spokój. Przynajmniej w jedną stronę unikniemy ścisku w autobusie. Zostawię gdzieś samochód, a jutro po niego podjadę. Żaden problem, i tak wziąłem sobie dzień urlopu.

- Sugerujesz, że jutro będziesz w kiepskim stanie? Mogłeś załatwić sobie L4.

- Bardzo śmieszne.

Zaledwie przed dwudziestoma minutami kończyłem szykować się do wyjścia. Być może „szykować się” to zbyt buńczuczne słowo. Po prostu zmieniłem koszulę, którą miałem na sobie w pracy, na luźny t-shirt, a eleganckie spodnie w kant przebrałem na zwykłe dżinsy. Alicja zapytała mnie, kto dzwonił. Chwilę wcześniej odłożyłem na widełki słuchawkę telefonu.

- Artur, znasz go. Ten kolega, z którym czasem witam się na osiedlu. Zaproponował, żebym wyszedł z nim dziś do pubu. Nie masz nic przeciwko?

- Ależ skąd, kochanie, baw się dobrze.

Tego popołudnia zadzwonił do mnie Heidegger, mój przyjaciel z czasów gimnazjum. Tak naprawdę na imię miał Artur, Heidegger to pseudonim. Kiedy usłyszałem na linii jego głos, początkowo ucieszyłem się. Już dawno nie mieliśmy okazji, żeby ze sobą porozmawiać. Zapytał, czy nie miałbym ochoty spotkać się z nim w jakiejś knajpie. Przytaknąłem z ochotą.

- A zatem za pół godziny pod marketem.

- Za pół godziny pod marketem, niech będzie.

Rozłączyłem się, ale już po chwili naszło mnie przeczucie, że wszystko źle się skończy. Spotkanie przebiegnie bez zarzutu, będziemy się do siebie uśmiechać, żartować i prowadzić luźną dyskusję, ale skutki okażą się dla nas katastrofalne. Bo tak naprawdę wszyscy spadaliśmy. Spadaliśmy. I to od bardzo dawna.

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.