Moja mama szuka pracy. Nie jest to łatwe zadanie. Wymaga czasu, chęci, pozytywnego nastawienia, cierpliwości, sprawnego telefonu, pieniędzy na koncie, dostępu do internetu, idealnie wyprofilowanych zdjęć (na których sprawia się wrażenie człowieka ułagodzonego), wagonu fajek, półsłodkiego wina, znajomości prawa pracy, nieznajomości prawa pracy, wolnych poranków (na próbne dni), sprawnych popołudni (na potencjalne rozmowy), ambitnych wieczorów (na podtrzymywanie zmęczonych powiek) i przespanych nocy.
O ostatni aspekt moja mama walczy jak przebiegła lwica. Ma w zanadrzu specjalnie przygotowane opakowanie z pomarańczową meliską. W nim ukrywa geometrycznie wykrojone okulary na oczy. Z jedwabiu, okraszone drobną ilością złotych cekinów. Okulary służą jej za pomruki nocy, których sama zdaje się nie zauważać. Zakłada je ukradkiem, chowając się po zakamarkach mieszkania jak na szekspirowskim balu maskowym. Bose stopy brudzi przy tym niepewnością, czekającą tuż za rogiem wywietrzonej sypialni.
* * *
Na sylwetce w średnim planie odbijają się pomarańczowe refleksy słońca. Stoi tuż przy oknie, wdychając świeże odłamki powietrza, a wydychając te przemielone przez warstwy mglistego tytoniu. Jedną dłonią podlewa wiecznie zielone jukki, a drugą nawozi ich ziemię popiołem. Na początku precyzyjnie ściska peta w drżącej dłoni, by po chwili rzucać nim gdzie tylko popadnie, przypominając balerinę tańczącą z harfą na zawodach olimpijskich. „No, no, ja wiem" - oznajmia całemu światu, który podsłuchuje jej szepty pod bramą. „Jak uchylasz okno, to mów ciszej, wszystko słychać" - słyszy pokrzykiwania męża z drugiego pokoju. „Może ja właśnie chcę, żeby wszystko" - dodaje już tylko dla siebie. Gasi papierosa, otwiera okno jeszcze szerzej, rozpycha dym po zakamarkach kuchni, siada. Zmienia pozycję raz na minutę. Niewygodnie jej, nieprzyjaźnie, jakoś tak niedopasowanie na tym zimnym krześle, połyskującym od wodorozcieńczalnej emalii. Dwoje dzieci, trzy koty za tęczowym mostem, piętnaście zmarszczek. A, jeszcze lata. Pięćdziesiąt osiem. Garstka do emerytury, garsteczka do odpoczynku. Niedbale sięga po gazetę. Udaje, że czyta. Bardzo łatwo poznać po mojej mamie, że udaje. Oczy zapadają się w fantazyjną dziurę, a biust pulsuje pod wpływem szybkich uderzeń serca. Mama kamienieje. Zwłaszcza wtedy, gdy do kuchni wchodzi mąż, a ona ma mu coś ważnego do zakomunikowania. Mama mruży oczy pod wpływem donośnego odgłosu szurania kapciami (którego skrycie nienawidzi). Bawi się wydaniem „Majstra" z dziewięćdziesiątego siódmego roku. Gazeta leży rozłożona na stole odkąd zjawił się w mieszkaniu mąż, znany mojej mamie także jako Wilk. Mnie jako Wilczek. Zagięty róg na stronie z hasłem „Zrób to sam" już dawno zardzewiał od zamierzchłych, niespełnionych obietnic remontu mebli. Moja mama dorysowuje na połyskującej kanapie dwoje dzieci, na stół z plastikowymi owocami dorzuca trzy koty, a modelce z buzią jak niemowlak piętnaście zmarszczek. Liczy. Jest piętnaście. Po chwili zmienia nerwowy dryg. Uderza opuszkami o pokiereszowany od nacięć noża blat, traktując wstęp jako fanfary. Dwoje dzieci, trzy koty za tęczowym mostem, piętnaście zmarszczek. Boi się. Całe życie musiała się bać. Nawet jak było pozornie dobrze, stała praca, ubezpieczenie, mieszkanie, zdrowe dziecko, to i tak skradała się na paluszkach do każdego skrzyżowania przekonana, że zdemaskuje podły strach.
Mam cię, krzyczała mu prosto w nos, a potem siadała przy pokiereszowanym od nacięć noża blacie, nerwowo uderzając opuszkami palców.
- Nie wyspałem się, cholera, przez tych dziadów z dołu - mówi mąż Wilczek, otwierając lodówkę i wyciągając z niej poharatane kawałki wędlin. Mama wstrzymuje podskakujące palce.
- Próbowałem, a ty pewnie sobie myślisz, że to takie proste - krojąc nierówno szynkę, Wilczek podnosi głos. - Przygotowałem sobie poduchy, te puchate, od Miśki, kocyk, picuś glancuś, po nocce powinienem spać jak niemowlak.
To śpij. Jak niemowlak. Uspokój podskakiwania serca, wpychające się do gardła jak nieproszony proboszcz po kolędzie, raz na jednej nodze, raz na drugiej. Potem polonez. Raz dwa trzy, raz dwa trzy i serce tańczy. Potem śpij.
- Przytulam głowę do poduszki, zamykam oczko i bum! Oczko się odlepia, a rudy zaczyna zapchloną imprezkę. On, Kazik i Leżajsk. Tego ostatniego to najwięcej było słychać.
Mama próbuje wytężyć słuch, ale słowa wypadają jej z uszu, jakby nie mogła ich utrzymać w małżowinie. Mimo to dba o wysoki poziom szarpanej obecności. „Nienormalny, rudy, z samego rana Kazikiem zaczepiać, ach ten rudy" - dorzuca do ogółu sąsiedzkich narzekań.
- Postukałem trochę miotłą w sufit, to podgłośnił, szczeniak jeden. Wkurzyłem się i poszedłem do drugiego pokoju - Wilczek hamuje, jakby zobaczył nagle opadający szlaban. Moja mama doskonale zna ten nagle zaciągany hamulec ręczny. Wcale nie chce wywołać zatrzymania, a skupić uwagę, poprosić o dopytanie, pogłaskanie po głowie.
- No i co? - dorzuca, w tym samym czasie kolorując sosnowe meble na kruczą czerń długopisu. Spogląda ukradkiem na dłonie męża, które kroją kawałki wędlin na wypolerowanym przez nią blacie.
Trzask. Gruby kawał wędliny. Trzask. Rysa w lśniącym blacie. Trzask. Mama nie wytrzymuje. Wstaje, kładzie deskę, zabiera nóż, kroi. Mąż siada przy „Majstrze".
- No i zamykam oko, a tu trach, śmieciara przyjeżdża o ósmej rano. Wkurzyłem się jeszcze bardziej, zapakowałem manatki i pojechałem na działkę. Jadę, rzucam rower przy furtce, rozkładam hamak, zamykam oczko - Wilczek zawiesza głos. - No i - dorzuca znurzona mama.
- I jak mi jabłko nie spadnie z tej cholernej jabłoni, co ją chciałem ostatnio przycinać, a ty, że nie, że po co, że ładna jabłonka, co z tego, że stara, jeszcze można zaradzić, jeszcze może żyć! - Wilczek unosi władczy ton, doprawiając wędlinę solą. Mama dotyka poharatanych fragmentów blatu. Zgodnie z liniami po uderzeniach noża układa kanapki napęczniałe od masła.
- Złożyłam wypowiedzenie - ogłasza ceremonialnie, zajadając się okruszkami znalezionymi na krześle. - Dokończysz kredens w niedzielę? Kupiłam farby olejne, powinno starczyć.
Zamyka lodówkę, siada przy stole, przysuwa pod nos „Majstra". - Zawsze chciałam, żeby się tak ładnie świeciły, tak, jak tu - wskazuje palcem na modelkę w śliwkowej sukience, której dostało się piętnaście zmarszczek od stworzyciela tej chwili.
- Wiesz, że to niełatwe? - oznajmia Wilczek, łapczywie spoglądając na zarys stóp sztucznej kobiety. - I jak ty sobie to teraz wyobrażasz? Nic nie mówić, po kryjomu, jak szczur pod miotłą...
- Przecież właśnie mówię - ucina słowny monolog mama. Co chwilę zmienia pozycję na krześle, jakby wierzyła w jego magiczną moc zmiany czasu. Albo miejsca.
- Świetnie, bardzo świetnie. To ja jutro też sobie coś rzucę. Robotę w warsztacie, twoje papieroski z okapu, a może i ciebie - dodaje, nieprzypadkowo zahaczając o szklany dzbanek na rogu stołu. Wychodzi. Dzbanek roztrzaskuje się na drobne kawałki. Mama nie zbiera. Kreśli długopisem po „Majstrze" tak mocno, że zaczepia już o stół. Nielśniący, brudny, lepki od zastanej herbaty. „Chyba cię nie boli" - mruczy pod nosem, głaszcząc go w miejscu kuchennych ran.
Nie wiesz, jak to jest. Słowa klucze dla zestresowanych serc. Moja mama dba o swój wyjątek. Tuli się do niego w chwilach zwątpienia. Ostatnie miesiące, gorące od wybuchów złości, do dziś tlą się w mieszkaniu. Drzwi zamknięte na klucz, a za nimi powolne umieranie w sobie, rezygnowanie z empatii, deprawacja szacunku do samej siebie. Po kilku dniach obcowania z ciszą, moja mama potrzebuje oddechu, choćby płytkiego, choćby brzydkiego. Dziesięć lat pracy w jednym miejscu, otoczona tymi samymi wyrazami twarzy, ociekającymi zawiścią i pogardą. Na początku było pięknie, euforia chwili, pieniążki, dodatkowo płatne za nadgodziny. Potem kazali robić szybciej, szybciej, szybciej, a dłonie chciały tylko wolniej, wolniej, wolniej. Spała mniej, paliła więcej, złościła się z tą samą siłą. Bywała spokojna na zwolnieniu, długim zwolnieniu.
Moja mama ma schowany kalendarz. W górnej szafce od lewej strony, tuż przy wejściu do pokoju. Ukryty jest pod ciężarem zmiętolonych rajstop, majtek i pojedynczych skarpetek, które ratuje od zagłady po każdym praniu. Zagląda do kalendarza tylko raz w tygodniu, robiąc dyskretny rachunek strat moralnych. Od ponad roku zaznacza w nim tylko nieudane próby dostarczenia wypowiedzenia. Najpewniej czuje się po nowym roku, gdy zarzeka się wszystkim, że nastał ten moment. Zmiany. Przyjemnej, wysterylizowanej, pozbawionej problemów. Prawdopodobnie dlatego w jej schowanym kalendarzu długo nie mogłam znaleźć stycznia.
Poranek zaczyna się o piątej trzydzieści. Wybucha pierwszy dźwięk budzika. Piszczący, skamlący o chwilę uwagi. Nikt z domowników nie reaguje. Drugi dźwięk. Głośniejszy, bardziej irytujący, prawdopodobnie budzący także sąsiadów. Wilczek wstaje, po omacku sięga po telefon. Dotyka gdziekolwiek, byleby wyłączyć pisk w uszach. Zaczyna się miejski maraton. Łazienka, golenie, grzebień, zęby, kuchnia, kawa, czarna bez mleka, ciastko jakieś, najlepiej słodkie.
Wilczek każdą czynność wykonuje z jeszcze większym hałasem, niż dwa poranne budziki razem wzięte. - Wstawaj, wiesz która jest godzina! - słychać okrzyki znad nadgryzionego pączka. Cisza. Wilczek upuszcza na kafelki nóż. - Misiaczku, spóźnisz się na autobus - dorzuca. Cisza. Moja mama wybiega z pokoju. Rozczochrana, przestraszona, bezprawnie wyrwana z kilkugodzinnego snu. - Przecież ja nie idę - rzuca obrażonym tonem. Gasi światło w pokoju, łazience i na przedpokoju. - Zrobię ci z serem, żółtym - informuje Wilczek. Moja mama zamyka się w łazience. Z otworu wentylacyjnego w drzwiach unosi się mgiełka papierosowego dymu. Wilczek zapala światło w pokoju, łazience i na przedpokoju. - Mama, dawaj, bo nie zdążymy na pospieszny - zawiadamia, pukając w drzwi. Moja mama wychodzi. Utytłana w dymie, z pomalowanymi powiekami w odcieniu kasztanowego brązu, w najlepszej sukience. - Przecież nie jem z rana - mówi, wsadzając do torby leżące na stole kanapki. Wilczek nie czeka. Trzaska drzwiami. Moja mama bierze do dłoni „Majstra", przygląda się kobiecie w śliwkowej sukience, dorysowuje jej lekki zarost. Nie trzaska drzwiami.
* * *
Przemeblowania. Zmiana koloru ścian, nastroju miejsca, zakurzonych zegarów z wyczerpaną baterią. Te są pozostałością po babci, mosiężne takie, z wygiętymi wskazówkami, jakby chciały pokazać żyjącym środkowy palec. Moja mama twierdzi, że bardziej uśmiech, a nie tam palce prezentują. Także ona decyduje o ściągnięciu zegara w największym pokoju. Zarzuca foliowe macki na postarzałe meble, brudzi paznokcie od pastelowej farby, zamawia w internecie mnóstwo świeczek. Żółtych. Pokój będzie teraz w odcieniu słonecznym. Dużo żółtego, mniej szarości, a jeszcze więcej światła. Moja mama odczuwa.
Dawne kropkowane byłejakizmem przestrzenie napełniają się jej śpiewem. Swój zgrabny sopran zamknęła przez lata w klatce. Teraz wariuje, obija się o ściany, przewraca pod wpływem nowych rolet. Ulubionym zajęciem mojej mamy staje się szlifowanie kredensu. W zależności od nastroju, pielęgnuje go delikatnie, potem wychodzi na papieroska, troszkę ćmi, a po powrocie zaczyna szorowanie. Do komputera nie podchodzi. Klawisze palą.
Po kilku dniach przestaje się budzić o piątej trzydzieści. Zamiast czterech bułek przygotowuje dwie, nie zaparza sobie porannej kawy, rezygnuje ze słodyczy. Mąż Wilczek potulnie dziękuje za śniadanie. Wychodzi już bez trzaskania drzwi. Moja mama rozpoczyna codzienną serię obowiązków. Przegląda gazety z ofertami pracy. Wybiera tajemnicze numery przesłane jej przez koleżanki, chwilę rozmawia. Nikt nie oddzwania. Powraca do życiodajnego przemeblowania. Gdy po kilku godzinach wraca Wilczek, pełna jest blasku, który poupychała przez ostatnie lata w kieszeniach.
- Nie dało się odkręcić, Bratek już ściągnął z Niemiec. Śliczna jest, czarnulka taka, zgrabna - krzyczy Wilczek z przedpokoju.
- Targowałeś się trochę? - zapytuje moja mama, ciesząc się niezgrabnie pod nosem.
- Diabełku, ja to główny specjalista od spraw targowicy jestem, opuścił cztery stówki - odpowiada.
- Jakie to szczęście, będzie na sofę!
- A po sofie, co? - zagaduje Wilczek, jakby muśnięciem dłoni chciał zaznaczyć obecność na pierwszej randce.
- Szukam przecież, nie widzisz? Znajdę cokolwiek, spłacimy auto, usiądziemy na nowej sofie. Będzie żyte - odpowiada moja mama, przesłodzona od unoszących się w powietrzu wyobrażeń.
* * *
Moja mama nie ma prawa jazdy. Posiada za to niemiecką czarnulkę, świeżą jeszcze, z fabryki, na kredyt. Jeździ z mężem wszędzie. Do mechanika, do urzędu, na cmentarz, na siłownię. Najbardziej podoba jej się zapach nowości drażniący nozdrza, powodujący zawroty głowy, nieprzystający do ludzkiego organizmu. Mogłaby go wdychać godzinami. Czasem podbiera klucze z drewnianego schowka i chowa się w czarnulce. Przykrywa się drapiącym kocem na tylnym siedzeniu. Czuwa. Aż Wilczek zauważy jej nieobecność, siostra oddzwoni z ofertą pracy, wnuczek zjawi się znikąd i zapuka w szybę zapominając, że szyby mogą się rozbić. Wtedy moja mama nagle zrywa z siebie koc. Po cichutku zamyka drzwi, przekręca klucz i skrada się do mieszkania. Nie pracuje już dziewięćdziesiąt trzy godziny. Jak mąż wychodzi po piątej, w niej samej rosną wyrzuty, nie tyle sumienia, co niepewności. Musi robić, zmieniać, trwać w ruchu. Wiesza na lodówce tabelkę ze sporą ilością liczb. Kredyty mają jej przypominać o potrzebie znalezienia zatrudnienia. Działają jak dantejska groźba, głosząca wszem i wszem, że „kto nie zarobi, ten nie zje". Zaprzyjaźnia się z komputerem, powoli, nieufnie. Wśród rozciągniętej folii, porozrzucanych odłamków gipsu, brutalnie zeszlifowanych mebli wyciąga tron w postaci drewnianej skrzyni. Siada dostojnie, bez pośpiechu, jak księżniczka na ziarnku remontu. Włącza laptop. Dwoje dzieci, trzy koty za tęczowym mostem, pięćdziesiąt osiem lat. Każda tkanka daje jej do zrozumienia, że to nie jest czas ani miejsce na poszukiwania. Chwilę przegląda jaskrawe zakładki, zamyka komputer, odgania z łóżka porozrzucane kartony. Zamyka drzwi. Po chwili tli się spod nich mgiełka papierosowego dymu. Przyjemnego, miętowego.
* * *
- Na ja, iś habe szmerfelinge im bałś - powtarza moja mama, mrużąc oczy przed ekranem. W kuchni nie ma już soli i pieprzu. Istnieje tylko salt i peper. W lodówce nie leży ser, a kejse. Mąż uwielbuje się w nowej pasji mojej mamy. Częściej może znaleźć w dobytku kuchennym cielęce wursty, które najlepiej zapijać jasnym piwem. Moja mama uczy się niemieckiego. Pilnie się uczy, na pamięć. Dzięki komunikatywnej znajomości języka ma nawet nie najmniejsze szanse na wyjazd do Frankfurtu. A tam, jak mawia jej siostra, „siedzisz, głaskasz staruszka po głowie, popijasz winko i jeszcze ci za to płacą". Mama przygotowuje się do testu. Wypełnia wszystkie piki nadesłane przez agencję, zgrabnie odpowiada na pytania szwabskojęzycznych pracodawców, zdaje na zergut rozmowę kwalifikacyjną. Otrzymuje informacje o swoim nowym podopiecznym. Markus, wdowiec, lat 89, emerytowany bankier.
On, jego sześć pokoi i trzy psy czekają. Mama nie odbiera telefonów od przedstawicieli agencji. Boi się psów. Powoli wraca do soli i pieprzu.
* * *
Przyprawy zmieniały miejsce na stole w zależności od wiszących w powietrzu domowych problemów. Solniczka w pokoju - kłótnia małżonków, Wilczek jada w salonie, moja mama w kuchni. Pieprzniczka w lodówce - wnuczek śpi u dziadków, jego rodzice potrzebują spokoju, słodka papryka zamiast pieprzu - zbliżają się święta, coraz bliżej, nieuchronnie. Tuż za nimi w kolejce ustawia się długi nowy rok. Dwudziestego drugiego grudnia podział obowiązków był prosty. Wilczek od brudnej roboty, a moja mama od smacznej. Wzrokowo czekali na wydanie wyroku śmierci na jegomościa pływającego w wannie. Od samego rana chodzili na palcach, Wilczek w ukryciu ostrzył noże, a moja mama przygotowywała miejsce w zamrażalniku. W mglistych oparach unoszących się z garnków wyglądali jak zgrabnie wyrysowane postaci z horrorów. Dwudziestego drugiego grudnia tego roku w wannie nie czeka karp. Można w niej znaleźć tylko pocięte łodygi, wielokolorowe rafie i kamyczki, wszędzie kamyczki. Moja mama postanawia zmienić zawód. Dwoje dzieci, trzy koty za tęczowym mostem, piętnaście zmarszczek. Palce nabrzmiałe od fizycznego napięcia przez większość życia. Pierścionki i obrączka zastygły na lewej dłoni. Dłonie mojej mamy nie ukazują magicznej linii życia, a trudy codziennej szarpaniny. Dwudziestego drugiego grudnia nie lepi pierogów, nie planuje rybnej zbrodni, ani nie chowa przede mną smacznego, ponoć świętego, opłatka. Kręci bukiety. Pięknie i niezdarnie je kręci. Dobiera poobijane łodygi. Starannie powtarza słowa pani jutuberki, dobiegające z pobliskiego laptopa. Jedną dłonią przytrzymuje łodygi, drugą wyciąga krwistoczerwoną rafię, trzymają w zębach, zabarwiając przy tym mdłym odcieniem różu usta. Kwiatki lądują na lśniących od chęci kafelkach. Pani jutuberka pokazuje do obiektywu idealnie związany bukiet. „Zrób to sama", dodaje z lekkością. Moja mama odpowiada jej, żeby „sama sobie zrobiła, do cholery". Próbuje jeszcze raz. Po chwili słyszy nawoływania męża: ,jak tak dalej pójdzie, to w uszkach będziemy mieć bratki, a rybę zrobisz po krokusowemu".
Po zjedzeniu wszystkich wafli, tych świętych i niezbyt, do mojej mamy dzwoni siostra. Na początku grzecznie życzy marzeń, po chwili poprawia się, dodając spełnienia, a jeszcze po minucie dopytuje, jak tam w życiu, „z robotą znaczy się". Postanawia pomóc. Ulubionym zajęciem siostry mojej mamy jest składanie obietnic. Tym razem chce wyczarować małe co nieco w osiedlowej kawiarni. „Za dużo nie musisz tam robić, zwiążesz dwa, trzy kwiatki, od czasu jakiś wieniec, do czasu bukiecik dla pani z przedszkola, dasz radę". - Ale ja tam będę sama? - upewnia się moja mama, niezbyt przyzwyczajona do ludzkiej nieobecności. „Nie, towarzyszyć ci będzie trzydzieści osiem gatunków badyli" -słyszy w odpowiedzi. Mały kiosk, kolorowe kwiatki, sprzedawanie, pracowanie. Moja mama dziękuje tak grzecznie za ofertę, że nawet Wilczek pokazuje jej dłonią, że przesadza. Nie lubi przecież sprzedawać. Za każdym razem odnosi wrażenie, że sprzedawcy prześwietlają wnętrze, by odnaleźć odpowiedzi na natrętne myśli: "pewnie ma całą stówę", "kupuje tylko gumę, żeby rozmienić, wredne babsko", "nie dam jej tego grosza, niech nie ma". Moja mama nie przyjaźni się z pieniędzmi. Życzy siostrze wszystkiego, z naciskiem na to, by było najlepsze. Rozłącza się. Dosypuje do barszczu pieprz w odcieniu słodkiej papryki.
Co trzy, cztery miesiące przetrzeć meble wodą utlenioną, raz na kilka lat pomalować bejcą albo kupić nowe. Mojej mamie drżą dłonie nawet na zasłyszany pomysł dotyczący wyrzucenia znanego. Codziennie wdycha zapożyczony od mebli zapach sosnowej starości, upaja się ich statecznym bytem w sypialni. Niespiesznie kończy remont. Na deser zostawia kredens. Olbrzymich rozmiarów, odziedziczony po sąsiadce. Przynajmniej tak lubi powtarzać. Sąsiadka zapisała kredens w testamencie najbliższemu śmietnikowi, ale moja mama postanowiła zmienić przeznaczenie sosnowego mebla. W międzyczasie pracuje. Trochę w przedszkolu (w którym jest umowa o pracę, ale w zamian brak ogrzewania i nadmiar dziecięcych krzyków). Jeszcze mniej w hurtowni tulipanów, a najmniej w drukarni. Pomiędzy kolejnymi telefonami, spotkaniami i niechceniami wpatruje się w podkradziony kredens, ćmi mentolowe papieroski i koloruje "Majstra". Czeka z niecierpliwością na męża Wilczka, by dopełnić ostatni punkt w stolarskiej opowieści. Lśnienie. Wyciąga z szafy różne kolory ściereczek z mikrowłókien, a po chwili układa w porządku alfabetycznym środki czystości. Uderza nerwowo palcami o blat, nasłuchując szurania kapciami po kafelkach. Trzask. Drzwi otwierają się. Trzask. Wilczek wchodzi. Trzask. Moja mama przytula się do niego mocno, zdecydowanie, by odebrać mu nierówny oddech i zagarnąć dla siebie. Obserwuje jego zmęczone powieki, przyspieszone kroki i złość, z jaką posuwa kapcie. Moja mama doskonale zna ten dźwięk. Dwoje dzieci, trzy koty za tęczowym mostem, piętnaście zmarszczek.
- Będziemy lśnić, kochany - podając Wilczkowi ściereczkę w odcieniu jaskrawej zieleni, zagaduje. Wilczek głaszcze kredens delikatnie, przygotowując go na drażniące uderzenia szlifierki.
- Nie spałam pół nocy, tak się szarpali ci z góry - dopowiada moja mama, krążąc wokół Wilczka na paluszkach. - Jasiu to chyba wyrzucił przez okno sedes, taki był huk po piątej. Od ścian odbija się brak odpowiedzi. Wraca do uszu mojej mamy w zwolnionym tempie.
- Jak bardzo chcesz, możemy wyrzucić ten kredens - mruczy zachęcająco, obawiając się przy tym spełnienia tych słów. - No i - dorzuca zniecierpliwiony Wilczek.
- Zamieniasz stare na brak, potem przychodzi nowe, tak już chyba jest ten świat urządzony -stwierdza moja mama. Nie słyszy nic więcej, oprócz zbitki przypominającej „chyba twoje życie".
- Od dziewięćdziesiątego siódmego się zanosisz z tym remontem i owszem, mogę poczekać nawet i do pogodzenia się z moją siostrą, aż w końcu spełnisz swoje słowa, czemu nie -kontynuuje moja mama.
To czekaj. Baw się czasem, jak robiłaś to do tej pory. Wyginaj go jak plastelinę, umawiaj się z nim na randki, zdradzaj, oszukuj. Potem zostawi cię samą z rachunkiem do zapłacenia. Raz dwa trzy i raz dwa trzy, zaraz cię nie będzie. Ale czekaj.
- Muszę sprzedać czarnulkę. Sprzęgło do wymiany, nie opłaca się - oznajmia Wilczek. Ściąga z kredensu folię i wylewa na niego fale lśniącej emalii. Zamiast specjalnie przygotowanych ściereczek schyla się po zieloną koszulę. Wciera emalię niezdarnie, pastwiąc się nad nią, a drewno rysując guzikami. „No, teraz się będzie lśnić jak z gazetki" - słyszy wśród zmęczonych oddechów moja mama.
- Ale to przecież niełatwe, lubisz czarnulkę - na te słowa Wilczek odgarnia kartony z rogu pokoju, przesuwa krzesła i uśmiecha się do mojej mamy.
- Tu będzie twój tron, a tu moje berło - oznajmia, wskazując na odporządkowany kawałek pokoju. - Będę spał jak niemowlak w takiej rezydencji. Nic się nie bój, będzie się świeciło, jak te plastikowe owoce w magazynie.
Wilczek porządkuje pokój, wystawiając kredens na sam środek. Nie chce zagubić jego lśniącej powłoki. Podchodzi do mojej mamy często, łasząc się jak kocur w poszukiwaniu miłosnego szczęścia. Lepiej mu, lekko jakoś i do twarzy z tym wykwalifikowanym uczuciem.
- O to ci chodziło? - dopowiada, zwężając źrenice w odcieniu głębokiej, jaszczurkowej zieleni.
- Może ja coś sprzedam, żebyś czarnulkę zostawił w spokoju - odpowiada moja mama niepytaniem. Otwiera szerzej okno, by nawdychać się chłodnego powietrza. W jej oczach tli się troska, jakiej sama nie doznawała przez lata. Doskonale wie, że lśniące oczy Wilczka to nie oznaka, działania farby, a pożegnanie z udostępnionym na chwilę marzeniem.
- Może coś znajdę, na poważnie, na już - szept mojej mamy roznosi się po kuchni. Wilczek podchodzi z umorusanymi od farby olejnej dłońmi. Stoi za plecami, chcąc i nie chcąc przytulać, wierząc i nie wierząc w tym samym momencie.
* * *
Budzik dzwoni o piątej trzydzieści. Mąż Wilczek żegna się z czarnulką. Moja mama szuka pracy. Nie jest to łatwe zadanie. Wymaga.