Archiwum

Maria Zdziarska - Wielki Mur, Perła Orientu i tańce na ulicach

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Chiny - czy możliwym jest poznanie tego kraju jeśli nie spędziło się tam kilku lat? Zamiast odpowiedzi  odniosę się do liczb, zawartych w szkolnym w opisie. Chińska Republika Ludowa, bo taka  jest oficjalna nazwa, to kraj obszarowo 36,7 razy większy od Polski, ludnościowo około 30,8 razy (około, bo dokładna liczba ludności nie jest możliwa do ustalenia). Samych miast liczących powyżej miliona mieszkańców jest już ponad 50.

Chiński Mur, Plac Niebiańskiego Spokoju, Zakazane Miasto, klasztor Shaolin, Armia Terakotowa, czy nawet współcześniejsza atrakcja - wieża telewizyjna w Szanghaju, zwana Perłą Orientu jak i wiele innych opisywanych w przewodnikach atrakcji, to program obowiązkowy każdego  turysty. Bytność w Perle Orientu, ci pozbawieni lęku wysokości, dokumentują zdjęciem ze szklanej podłogi zawieszonej na wysokości 260 metrów n.p.m.
Zaliczając wszystkie te miejsca  napotyka się po drodze na wielu autochtonów i nie sposób oprzeć się  próbie porównawczego ocenienia, zwyczajów i sposobu życia przeciętnego Chińczyka.

Tych, którzy oczekują, że wśród Chińczyków spotkają, jak w wielu innych państwach  tego regionu, przyjazne wiecznie uśmiechnięte turystycznie, albo z powodu pogodnej natury, twarze - spotka rozczarowanie. Ten naród jest o wiele bardziej powściągliwy w okazywaniu przyjaznych odczuć w stosunku do obcych, wręcz  mało uprzejmy, przynajmniej w naszym rozumieniu. Raczej nie ma co liczyć na to, że Chińczyk ustąpi miejsca w wagonie czy pomoże wnieść ciężki bagaż do pociągu czy metra. Wręcz przeciwnie - wykorzysta naszą bagażową niedogodność, by przed nami tam się dostać. Ja próbowałam to tłumaczyć faktem, że zawsze ich było na tyle dużo, iż również łokciami nauczyli się walczyć o swoje miejsce w szeregu, czy dostęp do różnych dóbr realizujących ich potrzeby, w tym i zauważalność w tłumie. Jednak z drugiej strony ten ich pozorny brak otwarcia na innych, czy też walka o „swój kawałek podłogi” nie czyni ich wyalienowanymi społecznie.

Wprawdzie ze względu na trasę objazdu, moje obserwacje ograniczały się do miast, ale mogą powiedzieć, że żyjący tam Chińczycy nie zamykają się w czterech ścianach. Wręcz przeciwnie, początek dnia ci, którzy dysponują czasem, co oczywiście sprawia, że większość to osoby w wieku poprodukcyjnym, spędzają go w parkach, czy na innych kawałkach wolnej przestrzeni miejskiej, na dbaniu o  kondycję fizyczną, a co za tym idzie i psychiczną. Grup ćwiczących w jednej parkowej przestrzeni bywa nawet kilka, i różnią się one rodzajem aktywności fizycznej: od charakterystycznych dla Chin ćwiczeń układów Tai Chi, którym często przewodzi  zaawansowany w tej sztuce mistrz, poprzez, również dla nas egzotyczne, ćwiczenia z „mieczami”, aż po grupy ćwiczące do, znanych nam rytmów muzyki, popularny i u nas aerobik, czy elementy tańca ruchowo przypominające zumbę. Każdy znajdzie swoje miejsce się w grupie, która w jego ocenie odpowiada  jego sprawności, wiekowi czy rodzajowi ekspresji.

Patrząc na ćwiczących czuje się spontaniczność i brak zahamowania związany z lękiem przed ocenianiem. Ćwiczenia te nie odbywają się też o jakiejś z góry ustalonej porze. Kiedyś jadąc wcześnie rano  przez jedno z mniejszych (bo liczących niewiele ponad milion  mieszkańców) miast, czyli Luoyang obserwowałam, na niezatłoczonym jeszcze o tej porze dnia szerokim chodniku, małą grupę ludzi ćwiczącą Tai Chi. Innym razem byłam w parku w Nankinie około 9 30 i tam obserwowałam jak w paru miejscach realizowało różne rodzaje ruchu, kilka niezależnych grup ćwiczących - ludzi obojga płci i w różnym wieku. Grupy były typowo nieformalne, co objawiało się tym, że  jedni kończyli i odchodzili do swoich codziennych zajęć, inni dopiero dołączali.
Poranna gimnastyka, nie jest jedyną wspólną formą aktywności lokalnych Chińczyków.

W ciągu dnia, gdy ci w wieku produkcyjnym, zajęci są pomnażaniem majątku narodowego, seniorki zasiadają na parkowych ławkach czy murkach, by w grupach rówieśniczych omawiać zdarzenia poprzedniego dnia, wykonując przy tym misterne hafty lub inne robótki ręczne, a mężczyźni zajmują miejsca przy, będących owocem ich pomysłowości, lub tych stanowiących stałe wyposażenie parku, stolikach i tam oddają się grom planszowym o zbyt skomplikowanych, bym mogła zrozumieć po krótkiej obserwacji, zasadach. W niektórych grach uczestniczą zarówno mężczyźni jak i kobiety. Wokół grających tworzy się oczywiście wianuszek obserwatorów albo tych, którzy dołączają do gier ruchowych w piłkę lub zośkę, w przerwie partyjek.

Poza typowo rekreacyjnymi zajęciami prowadzone są różne inne, niektóre wręcz komercyjne, formy aktywności,  jak swoiste targi ślubne. W określone dni dziadkowie obojga płci, wcielają się w sprzedających, czy też oferentów, prezentując swoje szukające partnerów życiowych, a może zupełnie nieświadome tych działań, wnuczęta innym dziadkom czy babciom. Każdy z uczestniczących w tym swoistym handlu ma na  ręcznie pisanych kartkach  formatu, zbliżonego  do znanego nam, A4 zamieszczone informacje o wieku, wzroście, wadze, płci a może i zamożności kandydatów do małżeństwa, czasami z fotografią. Karty te prezentowane są jak oferty sprzedaży w dłoniach, bądź układane, jak towar do nabycia, na ziemi. Oczywiście wszystkie te informacje są podane w języku mandaryńskim, albo jakiś tamtejszym dialekcie i tylko patrząc na cyferki intuicyjnie mogłam  domniemywać o jakie dane chodzi. Zainteresowane ofertą osoby wymieniają się  numerami telefonów, ponieważ -  co może jest swoistym  paradoksem - ten archaiczny proceder swatania opiera się na tak współczesnym narzędziu  technicznym jak telefon komórkowy.

Myliłby się ktoś, kto by pomyślał, że ten dawny zwyczaj kultywowany jest do tej pory w celu przyciągnięcia turystów. Wręcz przeciwnie. Z moich obserwacji wynikało, że podglądacze nie byli mile widziani. Trudno wysondować na ile te zabiegi były skuteczne, ale zapewniały zajęcie seniorom rodu i zapewne poczucie bycia potrzebnym w rodzinie.

Po pracowicie i towarzysko spędzonym dniu (najlepiej gdy zaistniała możliwość połączenia tych dwu aspektów) nadchodzi wieczór i co robi spracowany czy też znużony przeżytym dniem Chińczyk? Włącza telewizor, by obejrzeć na którymś z wielu kanałów fascynujący i zarazem dydaktyczny serial, najlepiej o okrutnych ciemiężycielach z dawnych czasów i wspaniałych wyzwolicielach? Oczywiście, ma taką możliwość, ale może też  udać się na pobliski  plac miejski, i tam potańczyć  przy dźwiękach muzyki najróżniejszego gatunku, wydobywającej się z bardziej czy mniej profesjonalnego sprzętu.

Obserwując pewnego wieczora na jednym z takich placyków, tańczącą grupę mieszkańców, zostałam poproszona do tańca przez mieszkającego tam Szanghajczyka. Z możliwości wspólnych pląsów, z powodu zmęczenia całodniowym, intensywnym penetrowaniem Sznghaju nie skorzystałam, ale zamiast tego wdałam się w rozmowę, a w zasadzie w jej próbę z moim niedoszłym tanecznym partnerem.”Próbę”, ponieważ znajomość języka angielskiego mojego rozmówcy ograniczała się do niewielkiej liczby słów i  kilku zwrotów, które jednak wystarczyły by dowiedzieć się, że kojarzy taki kraj jak Polska, co już wyróżniało go spośród Chińczyków, czy Chinek, z którymi, w czasie mojego pobytu, usiłowałam nawiązać kontakt słowny.

A kojarzy się z Chopinem, z Lechem Wałęsą i że dla niego ten drugi to symboliczny  król Polski, co powtórzył dwa razy. Jednak największe moje zdziwienie, graniczące z zachwytem, wywołała reakcja tego Szanghajczyka, gdy po angielsku rzucił słowo Rosja, a ja przekonana, że jak większość Chińczyków,  z którymi wcześniej udało mi się nawiązać jakiś kontakt werbalny, uznaje, że Polska to niemalże część Rosji, zaprzeczyłam zdecydowanie i chyba na tyle energicznie, by ten natychmiast, używając paru znanych sobie słów wyraził, że on wie, że Rosja i Katyń, to dla nas Polaków zła historia.

Niestety rozmowa nie mogła się rozwinąć, bo jak już wspomniałam, angielski mojego interlokutora ograniczał się do podstawowych zwrotów, czego ze względu na rozpoczęty tak ciekawy wątek bardzo  żałowałam.

Generalnie Chińczycy nie posługują się językami obcymi. Są grupy zawodowe czy interesu, władające poza chińskim innym językiem niezbędnym do ich kontaktów biznesowych, czy też zwyczajnie chcących posiadać wiedzę o świecie nie tylko z chińskich  źródeł. Przeciętny, nawet wykształcony Chińczyk, nie zna żadnego języka  obcego nawet w stopniu podstawowym. Zapewne wynika to z faktu, że Chiny to kraj, który nigdy nie dał się skolonizować jak i z tego, że jako tak wielki obszarowo i zróżnicowany geograficznie kraj przez wieki był samowystarczalny gospodarczo, a gdy świat się intensywnie globalizował, czyli po drugiej wojnie światowej, kontakty Chińczyków z zewnętrznym światem, jak i możliwości wyjazdu, ze względu na restrykcyjną politykę rządu komunistycznego, były bardzo ograniczone. Problem nieznajomości języków nie dotyczy tylko starszego pokolenia. W siatce zajęć szkół powszechnych, również obecnie, nie uwzględnia się  nauczania języków obcych. W związku z tym lepiej, a zapewne najlepiej sytuowani rodzice, mając świadomość potrzeb zmieniającego się świata inwestują  duże pieniądze w prywatne lekcje języków swoich pociech. Skutkiem tego niejeden będący gościem hotelowym w Chinach  turysta, doświadczył zabawnej sytuacji, która mnie również zdarzyła się parokrotnie. Otóż przemieszczając się z jakiegoś powodu po holu hotelowym, czy też czekając na windę, byłam zagabywana  przez młodych Chińczyków, wręcz dzieci, za których plecami stały  mamy oczekujące potwierdzenia, że pieniądz wydany na naukę języka ich pociech nie jest groszem zmarnowanym. Mamuśki dopingowały swoje dzieci do podjęcia konwersacji ze mną, a posłuszne pociechy zadawały standardowe pytania; o to skąd jestem, ile mam lat lub czy podoba mi się z Chinach? Dumne mamusie przysłuchiwały się tej, nazwijmy to rozmowie, niewiele rozumiejąc, więc i nie mając pojęcia, jak zaawansowane są umiejętności ich pociech, a z tym było kiepsko o czym przekonywałam się gdy parokrotnie sama inicjowałam poszerzenie rozmowy o pytania „spoza listy” i zamiast odpowiedzi dostawałam uśmiech sugerujący chęć szybkiego zakończenia konwersacji, a w jednym przypadku dziecko wręcz serwowało się ucieczką spod windy i pozostało mi pocieszyć się uściśnięciem dłoni przez lekko zażenowaną, rekcją pociechy,  mamusię.

Ten brak znajomości angielskiego stanowi duże utrudnienie, a w skrajnych przypadkach, wręcz uniemożliwia  samodzielne podróże po Chinach. Wystarczy sobie wyobrazić turystę, któremu prawie cudem, bo o bilety często trudno a o bycie zrozumiałym w kasie jeszcze gorzej, udaje się kupić bilet na pociąg do jakiegoś docelowego miejsca. Dodam, że przy chińskich odległościach korzystanie z kolei jest czymś zupełnie niezbędnym.

Więc turysta posiada już bilet, co uznaje za sukces, następnym krokiem jest przejście przez skrupulatną, niczym na lotniskach  kontrolę bagażu i gdy jest już po drugiej stronie jego satysfakcja rośnie. Teraz staje przed wielkim rozkładem jazdy, wielkim bo ze względu na zaludnienie, dworce tam są ogromne i spostrzega że  wszystko napisane jest znakami, których nie umie odczytać. Tych znaków, na elektronicznej tablicy - a jakże - mnóstwo. Równie dużo cyferek, a peronów załóżmy 30. Odszyfrowanie na podstawie cyferek jest niemożliwe, ponieważ te same cyfry występują w różnych miejscach tablicy. Próba nawiązania kontaktu słownego z obsługą albo innymi użytkownikami kolei okazuje się zupełnie bezskuteczna i często kończy to się tak, że ten samodzielny i często obyty ze światem turysta, po jakimś czasie rozumie, że bilet, który posiada może mieć tylko wartość kolejnej pamiątkowej kartki, która go zupełnie nie raduje, pomimo iż graficznie i gatunkowo zupełnie nieźle się prezentuje. To co opisuję nie jest wymyśloną historyjką projektującej problemy osoby, tylko próbą zbeletryzowania autentycznych przypadków, które zostały mi opowiedziane przez wiarygodną ze względu na długi pobyt w Chinach jaki i znajomość wielu Chińczyków, osobę. Jako ciekawostkę dodam, że w Chinach „ręczny” sposób pokazywania liczebników za pomocą palców, też zdecydowanie odbiega od tego, który dla nas jest czytelny i rozpoznawalny.

Jednak jeśli już komuś uda się korzystać z kolei państwowej, czyli zakładam, że albo miał wyjątkowe szczęście i znalazł kogoś z kim udało mu się porozumieć, albo przemierzał Chiny w grupie zorganizowanej, której zawsze towarzyszy również chiński pilot, to taki turysta  przekona się że zarówno dworce jak i cała sieć kolejowa  jest zaskakująco nowoczesna  zarówno technicznie jak i designersko.

Koleje, mając polskie doświadczenie, podzieliłabym na szybkie, albo bardzo szybkie. Korzystałam z nich na trzech trasach i wprawdzie nie trafiły mi się te bardzo szybkie - osiągające powyżej 400km/h - za to te „najmniej szybkie” jechały ze średnią prędkością 150km/h, a te szybsze ze średnią ponad 250 km/h. Obsługa w pociągach ubrana w uszyte na miarę, kolorowe uniformy, niczym stewardesy w samolocie, pojawia się w wagonach często i nie tylko by skontrolować posiadanie biletu, ale również by nadzorować i diagnozować oczekiwania pasażerów. Wewnątrz wagonów jest bardzo czysto i schludnie, wystarczy dodać, że w czasie 4-godzinnej jazdy pani, ubrana, jak cała obsługa, w urzędowy uniform, sprzątała cały wagon i toalety dwa razy. Ciekawostką dla Europejczyka jest to, że w każdym wagonie są do dyspozycji podróżujących kraniki z gorącą wodą. Jest to związane z  tym, że przeciętny Chińczyk opuszczając dom by udać się do pracy, w podróż, czy w jakimś innym niesprecyzowanym celu, zaopatrzony jest w naczynie przypominające przejrzysty termos. Zazwyczaj na dnie tego termosu pływają  jakieś trawy, czyli duże liście herbaty i taki Chińczyk, albo Chinka co jakiś czas dolewają do tego naczynia  gorącą wodę. Mogą to robić bez problemu, ponieważ w miejscach publicznych, czy związanych z komunikacją, napotyka się dużo punktów do tego przeznaczonych. Z powodu tej ogólnej dostępności gorącej wody  miałam małą osobistą przygodę.

Na którymś dworcu pomiędzy toaletami damską i męską było pomieszczenie nad którym widniał - w o dziwo dwu językach czyli chińskim i angielskim - napis informujący, że w tym pomieszczeniu jest woda. Dokładnie po angielsku było napisane „water„ a nie „hot water”.  Kierując się tą informacją weszłam do tego pomieszczenia z zamiarem umycia rąk. Wszystko wyglądało jak dla mnie normalnie i swojsko, czyli kilka kurków i pod nimi metalowe zlewy. Podstawiłam, jak zwykle w takich sytuacjach, ręce i odkręciłam kran. Lekko syknęłam, bo poleciał oczywiście wrzątek, ale powodując się swoistą logiką jak i idąc za głosem mojej wrodzonej ciekawości, sprawdziłam wodę w pozostałych kilku kranach. Niestety, żaden nie uwzględniał potrzeb ludzi chcących skorzystać z tego miejsca tylko w celach higienicznych, czy też ugasić zimną wodą pragnienie.

Pozostając w dziedzinie komunikacji kolejnym, przykładem pozytywnego wrażenia były estakady. Największe zrobiła na mnie oczywiście, w niektórych miejscach wielopiętrowa, w innych wijąca do góry się jak ślimak, estakada w Szanghaju. Są odcinki po których jadąc samochodem można niemalże zaglądać w okna ludziom mieszkającym na ósmej czy nawet dziewiątej kondygnacji wieżowca.

Wiem, nie powinnam się dziwić. Szanghaj liczy na tę chwilę 24 mln mieszkańców to jakby ¾ całej ludności Polski zgromadzić w jednym obszarze. Już ochłonęłam i  powróciłam do znanych mi realiów i proporcji, ale parę dni po powrocie miałam wrażenie jakbym żyła w jakiejś zminiaturyzowanej rzeczywistości. Pomyślałam też, że skoro moja świadomość mówi mi, że wystarczą  dwa miasta jak Pekin i Szanghaj aby razem liczebnie znacznie przewyższyć całą ludność mojego kraju. Zaraz zadałam sobie też pytanie jakie porównania miałoby się nasuwać mieszkańcowi  np. liczącej 2 miliony mieszkańców Łotwy czy niewiele ponad milion Estonii?

To kolejny  dowód, że porównania liczbowe w przypadku Chin to zaburzający rzeczywistość pomysł.

Porównania nie sprawdzają się też jeśli staramy się odnosić tempo wzrostu gospodarki Chin do innych światowych gospodarek. Co roczny co najmniej 10% wzrost chińskiej gospodarki trwa nieprzerwanie dwadzieścia  pięć lat. Ubiegły rok to wprawdzie spowolnienie tego wzrostu, ale to ciągle wzrost chociaż „tylko” o 7%.
Będąc w Chinach widać na każdym kroku, w miastach, ogromne place budowy, a na nich pnące się w górę wieżowce mieszkalne i biurowe, oddawane do użytku w nieznanym nam, błyskawicznym tempie jak i napotyka się na uporczywe rozkopy związane z budowanymi nowymi liniami i stacjami metra. Poza skupiskami miejskimi wyrastają w niesamowitym tempie autostrady. Co chwilę oddawany jest jakiś nowy odcinek. Tempo? Za komentarz niech posłuży fakt, że w ciągu pięciu lat oddano nowych 40tys. km autostrad.

Jeżeli ktoś Pekin kojarzy z rowerami, bo taki obraz przedstawiła w pięknej balladzie, której dała romantyczny tytuł „Nine million bicycles” - Katie Melua, to musi wiedzieć, że tym hitem wyśpiewywała ona  rzeczywistość jaką widziała w stolicy Chin w 2009 roku. Obecnie, symboliczne wówczas dziewięć milionów rowerów, w większej części zostało zamienione na dwukołowce z silnikiem; jak motocykle czy motorynki, co związane jest ze wzrostem tempa życia wymuszającym konieczność szybszego przemieszczania się, a co za tym idzie i z powoli postępującym wzrostem zamożności.

Wracając jednak do gospodarki chińskiej ogólnie jak i do ubiegłorocznego jej spowolnienia, można przyjąć, że nie było ono zaskoczeniem, wręcz przeciwnie spodziewano się tego od lat, a jedyne pytanie brzmiało - kiedy?

Ta przewidywalność  nie  zmienia faktu, że bieżące śledzenie kondycji gospodarki chińskiej spędza sen z oczu analityków rynków ekonomicznych i finansowych na całym świecie.

Nic dziwnego. Chiny to druga gospodarka w świecie i skutki załamania nie będą jej sprawą wewnętrzną, jak parę lat temu krach gospodarki tak małego kraju jak Islandia, czy nawet Grecja. Tak jak po światowym kryzysie z 2008 roku wzrost gospodarczy Chin stanowił lokomotywę ciągnącą inne gospodarki z powrotem w górę, tak w przypadku załamania gospodarczego, tego ogromnego  kraju, można się spodziewać światowego zjazdu w dół.

W dzisiejszym świecie, pomimo cenzurowania nieprzychylnych dla rządu  informacji i wiadomości w internecie, nie da się ukryć, widocznego w wielu rejonach Chin, przeinwestowania czy  wręcz skutków wielu nietrafionych decyzji w  różnych dziedzinach, co najbardziej jest widoczne w branży budowlanej. Największym zagrożeniem jest to, że realizacja wielu tego typu przedsięwzięć, obciążona jest gigantycznymi kredytami. Mając w pamięci scenariusz skutków amerykańskiej i nie tylko, bańki kredytowej, zakładamy i żywimy nadzieję, że ta odrobiona chyba, przez świat zachodni lekcja jest zarazem doświadczeniem i ostrzeżeniem dla chińskich decydentów będących u samego szczytu władzy. A jest to szczególnie ważne, ponieważ chińska gospodarka, w odróżnieniu od innych dobrze prosperujących gospodarek światowych, jest cały czas zarządzana centralnie.

By nie kończyć pesymistycznie, dorzucę element humorystyczny, chociaż nie nieprawdziwy. Do dobrej kondycji gospodarki Chin my również możemy się przyczynić. Wystarczy w Polsce w kantorach wymienić złotówki na dolary, a te ostatnie w Chinach na juany i na miejscu opłacać nimi, niezbędne turyście, towary i usługi. Inwestując w przemysł turystyczny Chin wspieramy gospodarkę tego kraju, bo jak mówi powiedzenie; kropla drąży skałę.

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.