Aleksandra Igras - Farciarze (2)

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Wtedy. Górski

Muzycy panoszyli się po okolicy w najlepsze. Ich konkwista Dąbrówki rozpoczęła się z przytupem i była dla autochtonów takim samym folklorem jak oni dla tamtych. Najpierw wzięli pod włos Górskiego. Jak na miastowych, mieli wyjątkowo pobłażliwe podejście do wiejskich pijaków. Ta fałszywa pobłażliwość stanowiła przykrywkę dla interesu. Muzycy umieli Górskiego podejść.

Górski był przywiązany do swoich stron: wąwozów, pagórków i wstęgowatych pól uprawnych. Fakt, do roboty nijak się nie palił. Żadnej. A do gospodarki – najmniej. Od dziecka był naznaczony. Jak go ze szpitala przywieźli, to babka, zajrzawszy do betów, na jego uwiędłej wcześniaczej twarzyczce dostrzegła spore czerwone znamię na środku czoła.

– Un jakiś oznaczun – zmartwiła się.

Jego ojciec mętnym, zapitym wzrokiem próbował dostrzec owo znamię, ale zbytnio ostatnio świętował na poczet narodzin pierworodnego i mieniło mu się w oczach. Z kolei dziadek Górskiego znany był z tego, że niewiele się odzywał, a jak już, to słowa te kąsały. Był człowiekiem surowym i nieczułym. Mimo posiadania wielu żyznych mórg wyróżniał się wybitnym skąpstwem.

Dziadek potłukł się chwilę przy kuchni. Hałasował, przekładając fajerki. Złościł się na małżonkę, że zamiast polać mu barszczu – tak jak to zawsze, bez wyjątku czyniła – bachorem się zajmuje. I to jeszcze od tego syna. Dziadek Górskiego o wszystkich miał złe zdanie, ale o tym synalku najgorsze. Ojciec Górskiego już jako piętnastolatek migał się od roboty, tylko wiecznie wódkę i karty kombinował. Lać już się go bardziej nie dało, to jak dwudziesty pierwszy rok mu przyszedł, dziadek pogonił go z domu wprost w żeniaczkę. Załatwił mu też robotę w cegielni.

Dziadek pchnąwszy łyżką w blaszaną miskę, rozbryzgał barszcz. Z impetem odsunął syna i rzucił okiem na wnuczę.

– E tam, oznaczun! Un już na pijoka wygląda. Pijok bedzie i tyla! Jak tatuś.

U Górskich już tak było, że albo pijaki, albo farciarze się rodzili. Ci drudzy Górscy życiowo radzili sobie świetnie: dorabiali się majątków, zdobywali profesorskie nominacje, budowali miasta, konstruowali maszyny, byli właścicielami azjatyckich fabryk i praw autorskich do aplikacji na smartfony. Ci drudzy Górscy nie byli już z tych, a z tamtych. A tamte nie chciały mieć za wiele wspólnego ze swoim naznaczonym kuzynem. Wiele lat potem tamte Górskie powróciły z miasta, by pobudować w Dąbrówce swoje opasłe, nieprzyzwoite wille. Ale i tak nie było wśród nich żadnego poety.

Poetą okazał się ten ze znamieniem na czole, a przynajmniej on sam czuł się poetą. Niestety, tak jak dziadek mu wywróżył, dość szybko został pijokiem.

Górski miał inne, wsobne widzenie świata. Coś w nim drgało. Nijak nie umiał tego wyrazić. Każdy nietypowy podmuch wiatru kierował go do niecodziennej refleksji. Nie potrafił objąć tego rozumem. Każda zmiana pogody zasługiwała na inną tkliwość, inną uwagę. To było i w nim, i poza nim. Bliskie i dalekie. W miarę wcześnie – bo już w siódmej klasie podstawówki – odkrył urok taniego wina, które wraz z pierwszymi łykami mamiło słodyczą, a na koniec żegnało się z nim siarczaną zgrzebnością. To alkoholowe rozgrzanie trzewi przynosiło mu ulgę i uczyło pokory wobec wszystkich i wszystkiego, co w życiu napotykał.

Było w Dąbrówce urwiste lessowe zbocze, które z daleka przypominało do złudzenia nadmorski klif. Górski w swych długich alkoholowych wyprawach ciągnął do tego klifu jak lunatyk do pełni księżyca. Docierał na szczyt chwiejnym chodem. Siadał na skraju, nogi mu dyndały nad przepaścią tak jak u dzieci na trzepaku. Wciągał do płuc wilgoć wczesnej jesieni i zmierzchu. W tej mieszaninie wyczuwał matowy zapach butwiejących rdzawych liści, niemal nieobecny i słodki – żółtej nawłoci, duszący – dymu idącego z pól, irytująco kwaśny – buraczanych obrzynków, i ten słomiany – minionego lata. Dodawał do tego bukietu zapach wielkiej, szerokiej rzeki. Tej, którą widział na jedynej w swym życiu wycieczce szkolnej do Kazimierza Dolnego. Zapamiętał z tej wycieczki, że on, mieszkaniec Dąbrówki, przynależy do wielkiej rzeki przepływającej przez Krainę Lessowych Wąwozów. Kraina ta zaczynała się u stóp dąbróweckiego zbocza. Przymykał oczy, pochylał się nieostrożnie do przodu i za chwilę „leciał”. Kotłowały mu się w głowie obrazy o jaskrawych barwach i kanciastych kształtach. Wynurzały się z nich kontury siedlisk zamkniętych w półokręgi i prostokąty. Leciał i bezbłędnie je rozpoznawał: to siedlisko Wszelakich, tamto Krakowiaków, a to tutaj – z okręgiem studni – jego babki – jedynej, która go kochała. Tę miłość do niego wynosiła wieczorem w blaszanej kance skrywającej mleko, chłodzące się potem w wodzie studni. Górski – gdy wracał nad ranem ze swoich dalekomorskich rejsów – cieszył się na to zimne mleko, które jak nic innego potrafiło ukoić skacowany przełyk. Teraz – jeszcze chwilę poszybował nad studnią, a po chwili przysypał ją puder piasku niosącego się z nadbrzeżnych rzecznych wydm. Nie, ten piasek to nie puder, to ostre kamyczki. Właśnie wciskają się do jego oczodołów. Są kłujące, niepotrzebne…

– Górski, obudź się i idź do chałupy. Ty chyba chcesz się w końcu stąd spierdolić! – Mietek wracający o brzasku od Haliny klepał Górskiego po ramieniu; musiał zdążyć przed szóstą, nim dzieci wstaną, a Celina wróci z nocnej zmiany.

Górski zawsze podnosił się posłusznie i bez słowa oddalał w stronę domu babki. Mietka ten widok fascynował – widok Górskiego zwiniętego w embrionalnej pozie, śpiącego na skraju urwiska. Bladym świtem. Biła od tego widoku ostateczność. Granica nocy i dnia; życia i śmierci. Misterium.

Wtedy. Górski i bracia Mazury

Górski i bracia Mazury byli dąbróweckimi wędrowcami. Młodszy Mazur wędrował zawsze szosą na Nałęczów, dalej polem Mietkowych porzeczek i wąwozem przy domu Haliny. Ten ostatni odcinek był dla wszystkich wspólny. Górski obowiązkowo zaliczał klif i wracał główną drogą do domu babki, a starszy Mazur odbijał na wschód do dolinki Bratkowskiego i stamtąd powracał do sadku za domem babki Górskiego.

Nałóg trzech wędrowców był w ciągłym ruchu. Nikt nie wiedział, czy sobie na ten temat doradzali, czy leżąc w sadku otumanieni alkoholem, kiedykolwiek poruszali wątek swoich pijackich wędrówek. Najprawdopodobniej był to dla nich zarówno temat tabu, jak i na tyle oczywisty, że niewart poruszenia. Nie zastanawiano się nigdy nad tym, kiedy ich nałóg miał swój początek. Bardzo wcześnie, co do tego nikt nie miał wątpliwości. Ale patrząc na tych zniszczonych, zmurszałych mężczyzn, najprawdopodobniej stosunkowo młodych bądź co najwyżej w sile wieku, trudno było w nich dostrzec niegdysiejszych dziewięcioletnich chłopców. A przecież kiedyś byli nimi na pewno i w Dąbrówce każdy z nich sypał płatki bladoróżowych petunii w białym tygodniu tuż po pierwszej komunii. A wcześniej, na śpiących wędrowców w niemowlęcych kołyskach spoglądały z miłością czyjeś oczy. Tak musiało się dziać. Nie byli znajdami. Byli stąd, z tych pól, wąwozów, z tych dolinek trzech rzeczek. Z tych ludzi.

Ta nieustanna potrzeba ruchu, a raczej bycia w ruchu, zapewniała im namiastkę kontroli nad zalewającą ich mózgi i wnętrzności falą etanolu. Resztkami lub urywkami świadomości dostrzegali stałe punkty codziennych wypraw i zostawiając je za sobą, odhaczali jak sprawunki na liście zakupów. Panowali nad tymi punktami, tak jak nad zapewnieniem sobie ciągłych dostaw alkoholu. Cała reszta była życiem równoległym – trochę wyśnionym, trochę koszmarnym.

Każdy z nich miał swoje miejsce poboru: sklep koło stacji z gazem przy szosie nałęczowskiej, garażowy sklepik w centrum wsi albo punkt gastronomiczny przy świetlicy GOK-u. Pod koniec lat sześćdziesiątych ten punkt szumnie ochrzczono klubokawiarnią. Dąbrówczanie dostali wyremontowane pomieszczenie z żółtą boazerią do połowy wysokości ścian. Wtedy po raz pierwszy próbowano zadzierzgnąć znajomość z miastowymi obyczajami.

Za białą ladą wystawienniczą, na której zawsze stały trzy puchary trzydniowego kremu sułtańskiego i odwieczny sękacz – równolatek klubokawiarni – stanęła matka Mazurów. W pięknym śnieżnobiałym fartuchu przeglądała „Przyjaciółkę”, a czasem z nudów „Poznaj Swój Kraj”. Klubowicze płci męskiej nie mogli oderwać od niej wzroku. Gruba kreska na powiekach i kruczoczarna grzywka upodabniały ją do Karin Stanek, a kawiarniany strój nadawał jej powagę i romantyczność innej ulubienicy ekranu – doktor Ewy.

W klubokawiarni zawrzało. Niezliczone szklanki w wiklinowych koszyczkach, z brunatnym miałem w środku, napełniały się gorącą cieczą spod zwinnych palców matki Mazurów. Dąbróweccy młodzieńcy pić lubili, to z przyjemnością zamawiali kolejki kaw, aby móc dłużej zabawić przy kontuarze. Rekord padł, kiedy ojciec Mietka zamówił siódmą kawę. Niestety w międzyczasie raczył się solidnymi łykami wódki stołowej. Ostatecznie dostał „pikawy” i jego współtowarzysze musieli odwieźć go na furze do ośrodka zdrowia. Nie stawał już w konkury do matki Mazurów, ale w przyszłości, kiedy dowie się, że synowa chce dać jego wnuczce Karolina na imię, przekona ją do Kariny.

Dąbróweccy mężczyźni do klubokawiarni ani do kawy się nie przekonali. Po pierwszych wygranych bitwach ostatecznie atak miasta został odparty. Za to wiele lat później muzycy z Lublina przekonali „poetę” Górskiego do sprzedaży siedliska po babce i dwóch hektarów pola. Podobno wyczuli w nim „uduchowienie” i zaczęli wabić twórczą współpracą.

Zabierali go swoim busem do centrum miasta, gdzie w stylizowanej na Młodą Polskę knajpie raczyli się koniakiem. Górskiemu niespecjalnie ów trunek smakował, ale cenił czyhający w jego złotawej barwie wigor. Z początku rozglądał się nieśmiało, na zmianę pochylał i prostował. Samoświadomość niedostatków budziła się w nim nagle, jak w każdym człowieku, któremu odebrano, co znane, wyrwano ze swojego środowiska i bez jego wiedzy gdzieś wstawiono – jak zdezelowanego Kena do pałacowej komnaty w domku zarozumiałych, wyfiokowanych lalek Barbie.

Górski zauważał swój sfatygowany ubiór, swoją niechlujność, brudne rękawy kurtki, rozdeptane i zabłocone ni to trzewiki, ni to pantofle, a jak bliżej przyjrzał się odbiciu w lustrzanej ściennej mozaice, to dostrzegał żółtawy mech na uzębieniu i włosy obsypane maluśkimi śnieżynkami – dwa zaskakujące go zjawiska przyrodnicze.

Ale jak to u Górskiego, rozważania jego ulecą wprost do rozświetlonych kryształków knajpianego żyrandola. Złocisty płyn wkrótce rozświetli wnętrze Górskiego, które jak ulał dopasuje się do blichtru sali bankietowej, pięknie wyżłobionych karafek, błyszczących zębin współtowarzyszy. Już wkrótce Górski stanie z tym wszystkim w korowodzie. Zrzuci słomiane okrycie, zapomni o zapachu lata, o klifie i o lotach. Znajdzie się przed zatartym obrazem człowieka ciężkawego – siedzącego za ciężkim meblem i opasanego ciężkim materiałem marynarki. Górski z dziwną lekkością na duszy podpisze w jego obecności akt notarialny. On sercem, a tamten szkiełkiem i okiem przypieczętuje sprzedaż spadku po babce Górskiego.

Za jedną trzecią rynkowej wartości.

Majestat urzędu i rozsądek notariusza zabezpieczą Górskiemu służebność mieszkania i pozwolą żyć w domu babki. Z czasem ta sąsiedzka obecność Górskiego będzie solą w oku okolicznych tamtych. Będzie to konflikt natury estetycznej.

Górski, rzecz jasna, ani konta bankowego, ani tym bardziej karty do tego konta nie posiadał. Wszystkie pieniądze ze sprzedaży, w gotówce, przechowywał w sobie znanych skrytkach, o których bardzo często zapominał.

Górski przez całe życie nie był w posiadaniu nawet portfela. W garażowym sklepie w centrum wsi zaopatrywał się w chleb i prytę, czasem piwo – na krechę. Ta krecha około piętnastego każdego miesiąca skrzętnie podsumowywała dług Górskiego. Póki żyła babka, która „oznaczyła” Górskiego na swojego towarzysza starości, oddawała mu lwią część emerytury. Potem, zdradziwszy mu tuż przed śmiercią, między którymi wykrochmalonymi poszwami schowała oszczędności, spokojnie umarła w tkliwych objęciach wnuka. Były to jedyne czułe ramiona, jakie poznała w swoim długim życiu. Po jej śmierci Górski już sam finansował swoje sprawunki. Pozostał sam sobie.

Teraz. Krystian i Sabina

Nowy, niskopodłogowy podmiejski autobus przywiózł na pętlę jedyną pasażerkę. Był to ostatni kurs. Z otwartych drzwi wyłoniła się smukła noga Sabiny. Przez ułamek sekundy jej właścicielka zawahała się nad brudnym lustrem kałuży. Poratowała ją dłoń Krystiana. Sabina ominęła mokrą przeszkodę. Te rzadkie gesty rycerskości Krystiana przywracały Sabinie wiarę w ich miłość.

Krystian tamtego dnia był inny. Zazwyczaj pozdrawiał ją przeciągłym gwizdem. Na jej widok twarz mu po szelmowsku jaśniała. Nierzadko w otoczeniu swoich męskich towarzyszy dawał do zrozumienia, że dobrze zna każdy sekret ukryty pod skąpymi, krótkimi spódnicami Sabiny. I owszem, ciało Sabiny nie miało przed nim tajemnic.

Ale tym razem było inaczej. Niespodziewanie objął ją ramieniem, odgarnął długie jasne włosy i z czułością pocałował w szyję. Uwiązł w zapachu gładkiej dziewczęcej skóry. Sabina poczuła wewnątrz ten jedyny w swoim rodzaju przeciąg, który można by odczuć podczas skoku z wieżowca, z tą różnicą, że najlepiej, gdyby ten skok trwał wiecznie.

Objęci oddalili się w stronę łąki Bratkowskiego. Zmierzchało. Przedzierali się przez wysokie trawy, odgarniali rękami skłaniające się ku nim musztardowe ostrosłupy nawłoci. Niewrażliwi na lepik trawiastej wilgotności broczyli zanurzeni w swoich myślach. Pierwszy odezwał się Krystian:

– Wyjedźmy stąd, Sabciu. Chcesz? Ty i ja. Mam dość tego syfu tutaj. Pierdolona Dąbrówka! Widzisz to? Jak się tamtepanoszą? Ta ich dzieciarnia nawet nam „dzień dobry” nie powie, a po sąsiedzku mieszkają. Ja zapierdalam w brukarstwie po dwieście godzin w sezonie i, kurwa, nawet trzech tysięcy nie wyciągnę, bo się jakaś pizda czepia, że paradując w szpilkach, zębów mało o kostkę nie wybiła. I stary nam wtedy po premiach leci. Bo pindzie się wydaje, że kostka brukowa to płaska jak stół będzie. A potem jej mężuś zajeżdża przed chałupę furą za pół miliona i, rozumiesz, Sabciu, podchodzi do majstra i z głupim dobrotliwym uśmieszkiem rabaty chce od niego kupować. Tak, żeby sprawę załagodzić, jak to mówi. Jedźmy stąd! Razem!

– Krystek, ja lubię moją pracę w drogerii – bąknęła Sabina.

Spuściła oczy i za chwilę zarzuciła mu ręce na szyję. Tak jakby przepraszała.

– Lubisz, lubisz – prychnął.

Odepchnął ją. Odgarnął z czoła czarne wilgotnawe włosy. Ich skręt był wyraźny. Loki pobłyskiwały w poświacie księżyca. Krystian wiedział, że ma nad Sabiną władzę absolutną.

– Byle co lubisz! – wysyczał. – W dupie byłaś i gówno widziałaś!

Dziewczyna skuliła się, wręcz zrobiła się niższa. Krystian zmienił ton:

– Do Irlandii jedźmy! Sabciu, do Irlandii. Są loty z Lublina, tanie jak barszcz. Zamieszkamy tam razem.

Potem wsunął rękę pod jej zgniłozieloną parkę, fioletową cienką bluzkę i położył swoją dużą, zimną, spracowaną dłoń na szczupłym, ciepłym brzuchu. Przesunął po nim kciukiem. Sabina ponownie poczuła przeciąg.

– Stało się coś?

Krystek ociągał się z odpowiedzią.

– Znowu się zaczęło – wycedził w końcu. – Znowu zaczął do matki przyłazić ten frędzel Mietek. Nienawidzę ich, kurwa, rozumiesz? Nienawidzę! Nie chcę mieszkać już z matką. Muszę wyjechać. Mam dwadzieścia siedem lat. Chcę mieć własny dom, rodzinę. Chcę ciebie. Różnie między nami było, ale już wiem, że chcę z tobą. Mam brata ciotecznego w Dublinie. Pomoże nam. Robotę nagra. Mieszkanie już nawet dla nas ma. W centrum, nad taką rzeką. Zobacz.

Na ekranie telefonu pojawiły się zdjęcia szeregowych kamieniczek: wąziutkie klatki schodowe, tycie ogródki, staromodne kominki. Sabina sama nie wiedziała, czy podobają jej się te obrazki. Przez parę lat dorabiała, sprzątając u tamtych. Polubiła zamaszystość i nowoczesność ichniejszych wnętrz.

Skłamała:

– Bardzo ładne. Drogo?

– Jak będzie robota, to nie będzie problemu. Gorzej, że kuzyn mówi, że muszę mu wysłać kaucję za trzy miesiące z góry. I to wychodzi z kilkanaście tysięcy. Musimy szybko się decydować.

– Ale skąd na to wziąć?!

– On nam da. – Krystian pokazał na łunę księżyca za nimi. – Dziś pełnia. Na pewno go spotkamy. Zmuszę go, żeby mi oddał któryś ze swoich zaskórniaków. Starszy Mazur po dwóch prytachgadał, że ma tego pełno. Pozakopywane. Gnije to w ziemi, a ta łajza i tak tego nie wyda. Jutro nie będzie o niczym pamiętał. Zresztą, kto mu uwierzy.

***

Sabina opowiadała później Karinie, że tej niefartownej nocy Krystian wyznał jej miłość. Po raz pierwszy i ostatni. Że brodzili po łące Bratkowskiego i nie mówili nic, a mimo to opowiedzieli sobie całe życie – to minione i to wspólne. I że to wszystko wydarzyło się w blasku księżyca. W jego pełnię. Mówiła też, że Krystian chciał tylko pomóc Górskiemu wstać, bo zmartwił się tym jego przesiadywaniem na skraju zbocza. Sabina zapamiętała rozbudzone oczy Górskiego. Jaskrawiły. Patrzyły, jakby Górski dotarł do kresu swojej wędrówki i wszystko zrozumiał. I Górski, wskutek albo tej iluminacji, albo obsunięcia się mokrej gliny, odchylił się gwałtownie do tyłu, wyrzucił ręce do góry i wygiąwszy się w łuk swojego triumfu, ostatecznie odleciał. Razem z Krystianem.

Za trumną Górskiego sześciu mężczyzn niosło pokaźne wieńce: profesor matematyki ze stolicy, właściciel firmy informatycznej, starszy Mazur i trzech muzyków. Każdemu z nich inaczej ciążyło sumienie. Kiedy mijali Halinę, konwój przystanął. Mężczyźni skinęli głowami, Halina przyjęła to ze zrozumieniem. Stała naprzeciwko nich. Bezradna. Na wskroś samotna. Mietek Wszelaki wyminąwszy swoją żonę, Celinę, złapał Halinę w pasie, odwrócił do siebie i spojrzał w jej nieobecne oczy. Potem wziął ją pod rękę, by zostawić wszystko za sobą.

Odeszli razem. Niefartowni.

 

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org

portal

We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.