Jakieś impulsy elektryczne biegły po drutach z powiatowego radiowęzła i w kołchoźniku zawieszonym na ścianie przemieniały się w chrapliwy głos spikera.
„Jak donosi Radio Moskwa dnia 5 marca o godzinie 21.50 czasu moskiewskiego zmarł Józef Wissarionowicz Stalin. Przestało bić serce wodza ludzkości”. Po tym krótkim komunikacie rozbrzmiewała muzyka poważna i żałobne marsze.
A w domu pod numerem 119 w Otfinowie, jak co dzień rano, matka zaplatała córce warkocze. Gienia miała blond włosy, grube i gęste. Warkocze były jak powrósła. Lubiła je Gienia puścić sobie na piersi. Nie plątały się wtedy po szkolnym tornistrze na plecach. Miała warkocze przed oczami i cieszyła się, gdy inni je podziwiali. Często przystrajała je w białe lub niebieskie kokardy. Karminowe usta i niebieskie oczy tylko dodawały uroku jej dziewczęcej twarzy. Ktoś mógłby nawet pokusić się o poetyckie porównanie tego widoku do pszenicznego łanu ozdobionego czerwienią maków i błękitem polnych bławatków. Ale teraz Gienia miała oczy smutne, twarz ściągniętą bólem i grymasem płaczu. Matka zaplatała jej drugi warkocz i też pochlipywała cichutko.
- Śmierć, córuś, a ja ci warkocze zaplatam. Nie pójdziesz przecież do ludzi z włosami zmierzwionymi. Tylko ci, córuś, kokardy nie założę. Nie wypada w żałobie się z kokardami obnosić. Już my sieroty, dziecko. Skąd teraz pomocy? Same zostałyśmy – rozpłakała się Katarzyna Kozyra. Jeszcze tylko ciemną krajką zawiązała warkocz Gieni i wytarła załzawione oczy wierzchem dłoni. Gienia też popłakiwała cichutko.
- Nie płacz, dziecko, nie płacz. Taki już los. Trzeba się pogodzić. Idź do szkoły, idź. Nie będziemy tu obie płakać.
Gienia z matką mieszkały na skraju Otfinowa. Szła teraz główną drogą, która prowadziła do centrum wsi, szkoły i kościoła na drugim krańcu i dalej aż do Żabna. W jesieni i wiosną furmanki wyrzynały w niej koleiny i końskie kopyta mieszały błoto. Często naprawiano drogę żwirem wydartym z wnętrzności Dunajca, więc przez jakiś czas była równa bez wilczych dołów. Teraz w początkach marca była jeszcze zamarznięta, a wszelkie nierówności zasypane i ubite zlodowaciałym śniegiem.
Gienia szła z zawiniętą chustką wokół głowy i z postawionym kołnierzem. Od strony rzeki zawiewał zimny wiatr z mokrym śniegiem. Był szary, brzydki dzień, jedynie na wschodzie błękitniał skrawek nieba.
Ten błękit w ogólnej szarości dnia i żałobnego nastroju przypominał jej sierpień sprzed trzech lat, kiedy ostatni raz przyjechał do domu jej ojciec. Ten błękitny skrawek nieba sprawił, że tyle naraz napłynęło jej myśli i wspomnień z tamtych dni. Miała wtedy już dwanaście lat, ale jeszcze siadywała mu na kolanach. On ją przytulał ojcowskim gestem i opowiadał o swojej młodości, o kąpieli w Dunajcu i pracy we dworze. A później mówił o Francji, o jej kolorach, kawie pachnącej Afryką i o maślanych croissantach, kakao i pitnej czekoladzie. Obiecywał, że kiedyś ją tam zabierze i pokaże paryskie ogrody. Pójdą do kawiarenki tuż przy Wieży Eiffla. Wierzyła mu. Już sobie nieraz wyobrażała, jak idzie paryskim bulwarem nad Sekwaną i w dali widzi iglicę Katedry Norte Dame.
Katarzyna czekała na przyjazd męża w jakimś uniesieniu, co chwilę wyglądała przez okno lub wychodziła na podwórze i patrzyła na drogę, jakby w tej chwili spodziewała się go ujrzeć. Wysłał tylko telegram, że przyjeżdża w pierwszych dniach sierpnia na cały miesiąc. Cieszyła się Katarzyna, że nie będzie musiała znowu sama kosić zboża. W czas odwiedzin męża była szczęśliwa. Zapominała na chwilę ten długi czas rozłąki i uszczypliwości sąsiadek, które w złości, a może w zawiści wyzywały ją od Ukrainek i Rusinek.
Poznała Janka we Francji. Przyjechał tam razem ze swoim bratem Józefem na saksy. Tak się wtedy mówiło na te wszystkie zagraniczne wyjazdy za pracą i chlebem. Jan pracował w kopalni kredy. Chodził w pracy biały jak młynarz, cały w kredowym kurzu. Ale miał tę pracę i płacili dobrze, nie mógł wybrzydzać, gdy dopiero minął światowy kryzys. Katarzyna pewnie by została do końca życia na tej swojej Ukrainie, nie wystawiłaby głowy poza Buczacz, Czortków i Tarnopol, gdyby nie nieszczęście jakie spotkało ich rodzinę. Ojciec był gajowym. Nadzorował wycinkę drzew w pobliskich lasach. Jakaś chwila nieuwagi, a może zemsta leśnych duchów za te wszystkie wyręby i spadł na niego buk rozłożysty. Zginął na miejscu. Katarzyna, najstarsze dziecko spośród sześciorga rodzeństwa, musiała wyjechać na zarobek, by pomóc rodzinie. We Francji znalazła pracę w domu doktora jako opiekunka dwójki jego dzieci. Zajmowała się też jego kaleką siostrą po chorobie Heinego- Medina. Miała dobrze w jego domu na przedmieściach Paryża. Bywała często w tym pięknym mieście. W każde wakacje wyjeżdżała z państwem doktorostwem dla ochłody i zaczerpnięcia górskiego powietrza w Alpy. Zimową porą z zachmurzonego i chłodnego Paryża udawali się na Lazurowe Wybrzeże. Każdego roku w inne miejsce. Poznała Saint-Tropez, Nicee, Monte-Carlo i Cannes. Lubiła tamten czas. Jakże inne życie niż w jej rodzinnej wsi Potok Złoty nad Dniestrem. Szerokie, pełne zaskoczeń i przyjemnych chwil. Tęskniła czasem za widokami dzieciństwa. Miała jeszcze w oczach malownicze i groźne porohy Dniestru. Czasem śniły się jej ruiny zamku Potockich na skraju wsi i pałac rodziny Gniewoszów. Ale już by nie chciała wrócić w ten zapadły kąt Polski, gdzie jest ni to Polką, ni Ukrainką wśród całej gromady Żydów. Siedzi tam z dziada pradziada jej matka jak na beczce prochu. Bieda i wszędzie daleko. Petro Sup – jej ojciec był Ukraińcem, więc ona już sama nie wie kim jest. We Francji jest sobą, Katarzyną Kozyra i nikogo to tutaj nie grzeje ani ziębi. Mieszka z mężem, tylko wakacje i czas zimowej kanikuły spędzają osobno. Wolałaby zostać we Francji, ale też chcieli mieć coś swojego. Nie boi się pracy, przecież wyszła ze wsi i wie co to jest ciężka robota. Zanim wrócili do Polski, kupili dwa morgi pola i plac przy drodze. Przysyłali pieniądze, a w kraju ojciec Jana zajął się budową domu i gospodarskich budynków. Cieszyli się na ten powrót, szczególnie Jan na to miejsce na skraju Otfinowa, bo blisko domu rodzinnego i dworu. Będzie mógł dalej we dworze zarabiać. Już nie będzie masztalerzem, ale panu Feliksowi Stojowskiemu chętnie się pokłoni. Wrócili i zamieszkali w nowym domu. Co prawda dom był drewniany. Ojciec Jana zamówił go u górali w Ochotnicy Górnej. Przyciesie, wszystkie odpowiednio zaciosane bale, stragarze, płatwy i krokwie przypłynęły na tratwie Dunajcem do przystani u Wojciecha Pytlarza w Pierszycach. Górale dom złożyli i tylko murarz wybudował komin, a zdun postawił wieki piec w kuchni. Dom bez takich wygód jak te we Francji. Po wodę trzeba do studni, w piecu napalić w pokoju i kuchni osobno, a wygódka przy oborze. Tu już w Polsce urodziła się Gienia. Jakoś po roku pieniędzy brakło. Stojowski, owszem, dał czasem jakieś zatrudnienie we dworze, ale kazał się przez ekonoma umawiać i ekonom płacił grosze. Uradzili, że trzeba jakoś biedzie zaradzić i do Francji Jan musi znowu na saksy pojechać. Choćby na rok. Pojechał. Znowu w kopalni kredy franki zarabiał. Choć frank już nie miał tej wartości co jeszcze rok wcześniej, dalej się opłacało wyjechać. Po roku miał wrócić, ale wybuchła wojna, więc został. Przeczeka. Tak czekał lat sześć, a potem już do Polski nie chciał wrócić, bo ona już nie taka jak przed wojną. Europa podzielona na pół, a skoro jest w tej lepszej połowie, chciał tam sprowadzić żonę i córkę. Ludowe państwo polskie na takie wyjazdy się nie godziło. Przyjechał Jan do Polski w roku 1947, gdy już powojenna wędrówka ludów trochę zelżała. Córka szła do pierwszej komunii.
Gienia pamięta tamten maj. Zielenił się i pachniał kwiatem jabłoni. Bujało wszystko i kwitło na wyścigi. Ojciec przywiózł jej z Francji białe buciki, torebkę i sweterek i kilka tabliczek prawdziwej czekolady. Tylko tutaj miejscowa krawcowa uszyła jej atłasową sukienkę z tiulem i koronkami, które wcześniej Jan przysłał w paczce. Po komunii został jeszcze miesiąc. Chodził z córką nad Dunajec. Dużo spacerowali w te dni majowe. Wstąpili też do parku przy dworze. Ojciec wspominał i opowiadał Genowefie o czasach, kiedy tu pracował. Teraz nie chciał nawet podchodzić bliżej samego budynku dworu, jakby się czegoś obawiał. A on nie chciał widzieć i zetrzeć widokiem, czy też samą myślą tamtych wspomnień, że teraz w komnatach pani Stojowskiej szarogęszą się jacyś gromadzcy urzędnicy, sekretarze partyjni, obdarowani nagle władzą niepiśmienni fornale i parobki. Że zasiadają w bryczkach i powozach dziedzica. Nie chciał o tym wiedzieć, nie chciał też widzieć, bo nie mógł tego pojąć. Może łatwiej by mu było, gdyby mógł pójść na grób jaśnie państwa Stojowskich. Ale oni nie mieli grobu.
Katarzyna w każdym liście namawiała męża, by wrócił z tej Francji, skoro tu mają dom, gospodarstwo i pracy po łokcie. Ona na tej gospodarce sama z córką. Dziecko jeszcze małe, nic nie pomoże ponad to, że krowę pasie popołudniami na miedzy.
Kiedy przyjechał trzy lata temu, też o tym wspomniała. One tu same, on tam sam. No chyba, że ma jakąś Polkę albo gibką, cienką w talii Francuzeczkę – wymawiała mu. Jan się tylko uśmiechał pod wąsem, głową kręcił przecząco, a mówił: - Tak, całą pensję od madame Favier. - I wtedy Katarzyna już nie wiedziała, czy Jan mówi prawdę, czy żartuje. Zawsze trzymały się go żarty i dobry humor.
W sobotni wieczór przyszli go odwiedzić dwaj koledzy z młodych lat. Pili wódkę i rozmawiali. Jan pytał o Stojowskiego. Mówili, że wciągnął się w okupacyjną konspirację w powiecie, rozprowadzał jakieś pisma i podziemne gazetki. Ktoś z tej siatki wpadł i nie wytrzymał bicia na gestapo. W zimie czterdziestego drugiego roku aresztowali wielu ludzi, wśród nich inżyniera Mikę z Pierszyc, dziedzica, jego żonę Wandę, a nawet lokaja ze dworu. Po przesłuchaniach w tarnowskim gestapo wywieźli ich do obozu w Oświęcimiu. Już stamtąd nie wrócili.
- Ale przecież pani Stojowska miała na imię Janina – zdziwił się Jan Kozyra.
- A to ty nie wiesz, że dziedzic się z nią rozwiódł i przed samą wojną wziął ślub cywilny z panią Wandą, wdową po Kadenie?
- No nie wiem – odrzekł Jan. Kręcił głową z niedowierzaniem, bo jeszcze pamiętał, że państwo Stojowscy zawsze byli do siebie serdeczni.
Słuchał Jan z zaciekawieniem opowieści kolegów o niemieckim żandarmie Guzdku, który był postrachem Otfinowa i całej okolicy. Tropił ukrywających się Żydów i zabijał ich na miejscu. Każdy obawiał się spotkać tego zwyrodnialca na swojej drodze. Wystarczyło, że miał zły humor albo coś mu się nie spodobało, już wyciągał pistolet i strzelał. Niejeden tak zginął. Bali się go wszyscy, nawet granatowi policjanci z posterunku w Otfinowie. Za jego głowę miało stu Polaków pójść do piachu. Sami swoi go zastrzelili. Dzięki Bogu wyszło, że to był nieszczęśliwy wypadek.
Pod koniec wojny Niemcy zorganizowali we dworze obóz pracy przymusowej. Łapali ludzi, trzymali nocą za drutami kolczastymi, a w dzień gnali do kopania pancengrabów, okopów przeciwpiechotnych i budowy bunkrów. Tu na Dunajcu chcieli się bronić, ale zrezygnowali. Jak przyszli Ruscy, to jakiś sowiecki pułkownik zajął dwór na swoją siedzibę i zarządzał stąd całą okolicą. Władza ludowa rozparcelowała dworskie pola. Ludzie ze wsi brać nie chcieli, to dali służbie dworskiej. A czterdzieści morgów i budynki gospodarskie oddano na spółdzielnię rolniczą. W pokojach Stojowskich – mówili koledzy – jest teraz ośrodek zdrowia i porodówka.
Koledzy byli ciekawi jak tam Jasiek we Francji tę wojnę przeczekał.
- Do wojska mnie wzięli, tak jak i innych Polaków. Skoszarowali nas w Colmar. Pili my wino, palili gitanesy i grali w karty. Niektórzy chodzili do burdelu. Wiadomo, gdzie wojsko, tam i kurwy blisko. Ani my prochu nie powąchali, bo nos Niemcy bokiem obeszli.
- No wiadomo, że do burdelu ty byłeś pierwszy – z pretensją w głosie powiedziała Katarzyna i spojrzała na Jana krzywo.
- Ja nie chodziłem, bo na warcie stałem – odpowiedział z lekkim uśmiechem i nieznacznie mrugnął do kolegi. – Często śpiewaliśmy wojskowe piosenki – powiedział i zaczął śpiewać po francusku. Piosenka była rytmiczna, jak każda wojskowa.
Jan śpiewał, ale już nie tak dźwięcznie i mocno jak niegdyś. Brakowało mu powietrza, a po dwóch zwrotkach zaczął pokasływać. Zauważyła Katarzyna w czasie żniw, że Jan za szybko się męczy i ma duszności. Ale na jej niepokój tylko się uśmiechnął. Powiedział, że to minie i znowu nucił pod nosem.
Lubił śpiewać te piosenki zasłyszane z gramofonu we dworze na Diamencie u państwa Stojowskich.
Jan Kozyra jako młody chłopak znalazł zatrudnienie u pana Stojowskiego. Lubił konie, lubił powozić. Czekał czasem zaprzężoną bryczką na pana i słuchał tych pięknych melodii i pieśni. Złociło się popołudnie. Promyki słońca destylowały się w cieniu rozłożystych lip i kasztanów rosnących wokół podjazdu przed dworem. Przez otwarte okno dochodził dźwięczny sopran Zuli Pogorzelskiej, trele Hanki Ordonówny lub taneczne przeboje Eugeniusza Bodo. Nucił sobie Jasiek w cieniu dworskich drzew. Konie wachlowały ogonami, oganiały się od natrętnych much i kąśliwych bąków. Upodobał sobie to zajęcie przy koniach we dworze. Stojowski też go polubił, chyba za ten uśmiech na twarzy i podśpiewywanie. Zastawał go czasem z tym śpiewem i pogwizdywaniem w wozowni, czy jak w boksach czyścił konie. Stał, słuchał i dziwił się, że nic z wiejskich przyśpiewek jak inni, tylko te szlagiery zasłyszane z gramofonu przypadły Jaśkowi do gustu. Jan czyścił uprząż i siodło z kurzu wilgotną szmatką zamoczoną w ciepłej wodzie z szarym mydłem. Potem, pastą kupioną w tarnowskiej drogerii U Bracha, polerował te wszystkie mosiężne okucia rymarskie; klamerki, zapinki, kółka, ćwieki, ozdobne guzy, munsztuki i strzemiona, a szczególnie medalion z herbem Trąby Stojowskich. Na końcu delikatnie wcierał wosk w skórę kantar, siodła, tych wszystkich pasów, popręgów, napierśników, podbrzuszy, podkładów, kleszczyn i rzemieni. Polerował flanelową szmatką aż odbijały się w mosiądzu okuć i czarnej skórze refleksy słońca. Już na finał czesał i formował kutasy z czerwonej wełny zapinane do uprzęży dla odczynienia złego spojrzenia, czy uroku. Tak sobie czasem Jasiek myślał, że gdyby urodził się dwa wieki wcześniej, a miałby szlachecki rodowód, byłby na dworze Lubomirskiego w Dąbrowie koniuszym. Dzierżyłby ten zaszczytny tytuł z chlubą i wykonywał wszystko z taką pasją jak teraz jako wiejski chłopak u Feliksa Jordana Stojowskiego. Wtedy zarządzałby stajniami, powozownią, miałby baczenie na konie i rzędy końskie wysadzane drogimi kamieniami, o których opowiadał mu pan Feliks, że widział jeszcze takie ogłowie z drogocennego rzędu po Lubomirskich. Ponoć dostał go sam Marszałek Wielki Koronny Jerzy Sebastian Lubomirski od samego sułtana tureckiego, do którego posłował w imieniu króla Władysława IV. Tyle tylko zostało po rabacji w 1846 roku i pożarze pałacu w Dąbrowie rok później. Codziennie robiłby przegląd stajni, w szeregu stałaby cała służba: masztalerze, woźnice, stangreci, forysie, furmani i stajenni. Wtedy też zasiadałby przy pańskim stole bogatym w najprzeróżniejsze wiktuały.
Teraz Jasiek tylko czasem usłyszy, że jest koniuszym we dworze. Tytuł już bez znaczenia, bo nie ma tych wszystkich przynależnych mu splendorów i uposażeń. Częściej na niego mówią we dworze masztalerz. Co prawda ma tylko jednego chłopca stajennego, którym zarządza. Każe mu wyrzucać obornik, przynosić ściółkę do boksów i karmić konie. Fornalami i furmanami zarządzał ekonom, i w osobnej stajni stały konie do orki i innej polowej roboty.
Jasiek dbał z miłością o swoje konie. Zgrzeblił je i czesał szczotką, czyścił im oczy i chrapy, sprawdzał kopyta, zaplatał grzywy i ogony w warkocze i przemyślne supły. Miał pod pieczą sześć koni. Dwa kare i dwa gniade folbluty. Takie pan Stojowski na polskie warunki uważał najbardziej. A że to konie krwi gorącej, miał Jasiek z nimi dużo zajęcia, bo codziennie potrzebowały ruchu. Przeganiał je na lonży, często zaprzęgał do lekkiej bryczki lub wasążka i jechał aż do Siedliszowic, czasem w drugim kierunku do Żabna. Pozostałe dwa konie były to kuce walijskie szpakowatej maści. Używał ich dziedzic do codziennej przejażdżki.
- Jaśku – wołał już od drzwi wozowni czy stajni dziedzic Stojowski – przygotuj bryczkę i kuce. Za godzinę wyruszam do Olesna.
Jan już wiedział, że jak kuce to tylko do bryczki Phaeton Park w miodowym kolorze.
- Na popołudniu przygotuj mi linijkę i do niej Saturna. Będę objeżdżał żniwne pola.
Kare konie dziedzic kazał zaprzęgać zawsze do powozu Victoria w niedzielę i święta, kiedy jechał do kościoła. Powóz ze skórzaną budą był tak samo czarny jak konie. Lśniły w tej czerni mosiężne okucia. Był jeszcze w powozowni brązowy Wolant i para sań. W roku 1933 w Boże Narodzenie na piątą rocznicę konsekracji kościoła w Otfinowie po odbudowie z ruin pierwszej wojny, państwo Stojowscy pojechali do kościoła paradnymi saniami i parą karych koni. Na tę okoliczność kazał dziedzic przygotować Jaśkowi uprząż szorową ze srebrnym okuciem. Była tylko na wyjątkowe okazje. Powoził Jasiek. Srebrne janczary przy napierśnikach pobrzękiwały dźwięcznie. Kilka dni po nowym roku Jasiek wyjechał do Francji.
Gienia jeszcze miała w pamięci te historie i w oczach te obrazy przez niego opowiedziane. Ale z czasem uciekały tamte chwile i wyobrażenia, wracała do otfinowskiej rzeczywistości. Chodziła do szkoły. Codziennie przemierzała kilometr tej samej drogi.
Gdy już była na rozwidleniu dróg na Diament i Pierszyce, gęsta zabudowa domów zasłoniła ją trochę od wiatru. Minęła później budynki gromadzkiej Rady Narodowej. Przy drzwiach wisiała czerwona chorągiew z sierpem i młotem przepasana czarną wstęgą. Drewniany budynek szkoły też był oflagowany czerwonym sztandarem z żałobnym kirem. W szkole były tylko dwie sale, korytarz i pokój nauczycielski. Tuż za drewnianym budynkiem były już zastropione ceglane mury nowo budowanej szkoły. Zamiast dachu w niebo strzelały ukośnie krokwie i przecinały je poziome płatwy. Gromadzono materiał na pokrycie dachu. Robota się ślimaczyła. W tej drewnianej szkole uczyły się trzy klasy; piąta z szóstą – wspólnie i siódma samodzielnie. Późniejsze roczniki uczyły się w trzech innych izbach wynajmowanych na ten cel w chałupach we wsi.
Gienia weszła, w korytarzu zdjęła chustę i płaszcz. Wytarła z wilgoci topniejącego śniegu oczy. W szkole było ciszej niż zazwyczaj, jakoś poważniej i smutno. Kierownik szkoły Julian Mucha minę miał strapioną, twarz ściągniętą jakimś cierpieniem. Dwie nauczycielki jak polne myszki szare przemykały korytarzem z oczami spuszczonymi bez porannego uśmiechu na dzień dobry. W klasie nie było zbyt ciepło. Woźny jeszcze gmerał pogrzebaczem w palenisku kaflowego pieca. Mamrotał pod nosem, marudził i dmuchał w iskierki żaru.
- Wieje jakby się kto powiesił. Cugu nie ma.
Szara nauczycielka ściągnęła groźnie brwi słysząc słowa woźnego.
…Że też wyczucia w takiej chwili smutnej nie ma – pomyślała z naganą.
Woźny dołożył kilka kruchów węgla i zamknął palenisko. Uchylił drzwiczki popielnika. Gdy tylko wyszedł, wychowawczyni siódmej klasy poprosiła uczniów, by przeszli do większej sali, bo kierownik szkoły zarządził nadzwyczajny apel.
Kierownik stał skupiony przy ścianie obok tablicy. Nad czymś intensywnie myślał. Pewnie układał sobie w myślach słowa, którymi chciał przemówić do uczniów. Nigdy nie miał z tym problemu, by na apelu nakreślić sprawy dydaktyczne i wychowawcze. Ale dziś sprawa była inna - polityczna. Postanowił jednak, że nie będzie robił niepotrzebnych wstępów i zagajeń.
- Drogie uczennice, drodzy uczniowie, przyszła do nas smutna wiadomość. Pewnie już wiecie, co się stało, bo mówią o tym w radiu. Świat się zatrzymał. Wszystkich ludzi miłujących pokój zasmuciła śmierć wodza światowego proletariatu – towarzysza Stalina. Zmarł tak niespodziewanie chorąży pokoju. Wydawałoby się to człowiek ze stali. I rzeczywiście taki był w walce o dobro socjalistycznej wspólnoty. A był też człowiekiem z serdecznym uśmiechem i sercem na dłoni. Odszedł dobroczyńca ludzkości. Płakać nam trzeba, bo zmarł nasz ojciec najlepszy, wódz niezwyciężonej Armii Czerwonej, wyzwoliciel i obrońca. Cóż możemy dać w zamian za dar jego dobroci i opieki? Jedynie łzy żalu i pamięć wieczną. – Kierownik powiódł smutnym spojrzeniem po zebranych. Przez chwilę zbierał myśli. Zaciął usta w strapieniu. Nauczycielki stały pogrążone w nieutulonym smutku, który malował się na ich twarzach. Kierownik Julian Mucha nabrał powietrza i mówił dalej o rewolucyjnych zasługach wielkiego stratega, generalissimusa i jego determinacji w wojnie ojczyźnianej. Głos mu się łamał i szkliły oczy.
Gienia stała w pierwszym rzędzie i wycierała łzy dłońmi.
- Nie ma już naszego ojca najlepszego, sieroty jesteśmy – mówił kierownik Mucha.
Gienia przy tych słowach w taką żałość wpadła, że łkać zaczęła głośno i łzy spływały jej po policzkach. Targał nią płacz żałosny, nieutulony. Koleżanki też stały markotne i smutne, lecz ze zdziwieniem spoglądały na Gienię. Wychowawczyni objęła ją ramieniem i przytuliła, by razem ponieść ten ciężar rozpaczy. Gienia dalej płakała, trzęsło nią od tego szlochu nieustannego.
- Tak, płakać nam trzeba, bo nikt już nie zobaczy światła w gabinecie wodza. Gdy świat spał i spała Moskwa, w swoim gabinecie za murami Kremla nasz wódz, ojciec, przyczyna naszej radości i krynica mądrości, tytan myśli wielki Józef Stalin trwał na posterunku. Już zgasło światło naszych dni. Uczniowie! Bierzcie przykład z tej uczennicy Gieni Kozyra. Tak trzeba opłakiwać ojca narodów, bo nastał dla nas czas żałoby.
Na te słowa kierownika Gienia jeszcze bardziej się rozżaliła. Chciała coś powiedzieć nauczycielce, która ją trzymała za rękę, lecz nie mogła słów z siebie wydobyć i w zdania poskładać.
- Ale nie poddamy się, nie ustaniemy w walce o socjalizm, o zwycięstwo nad zachodnim imperializmem. Z podniesioną głową, ze sztandarem pójdziemy drogą wytyczoną przez wielkich; Marksa, Engelsa, Lenina i towarzysza Stalina. Zobowiązujemy się tu na odcinku naszej szkoły o lepsze wyniki w nauce, o lepsze internacjonalistyczne wychowanie w duchu socjalistycznych wartości.
Kierownik Julian Mucha kiwał głową jakby antycypował swoją kolejną myśl i tym samym przyznawał sobie rację.
- W waszym imieniu, uczniowie, podejmuję tutaj na tym uroczystym apelu zobowiązanie, że w dniach najbliższych napiszecie wypracowanie na temat wielkiego Kraju Rad i jego przywódcy towarzyszu Stalinie. Bowiem wiadomym jest, że Józef Wissarionowicz Stalin wielkim językoznawcą był…A teraz, drodzy uczniowie, odśpiewajmy Międzynarodówkę.
Zaintonował ten hymn światowego proletariatu. Ciągnął głośno. Panie nauczycielki piszczały cieniutko, a dzieci usiłowały śpiewać jakby w drugim planie. Po pierwszej zwrotce i refrenie, który poszedł jakby żwawiej, kierownik skinął głową na znak, że apel zakończony.
Uczniowie klasy siódmej przeszli do swojej sali i zasiedli w ławkach. Wychowawczyni zaczęła prowadzić lekcję. Coś pisała na tablicy. Gienia ciągle pochlipywała. W czasie przerwy stała w kącie korytarza i roniła łzy. Podszedł do niej kierownik szkoły.
- Nie płacz już, dziecko. Trzeba nam teraz okazać hart ducha. Musimy być silni, zwarci i gotowi.
Gienia spojrzała na kierownika szkoły załzawionymi oczami.
- Nie wiedziałem, że aż tak kochałaś towarzysza Stalina.
- Ale, proszę pana, ja nie płaczę po Stalinie – wystękała Gienia.
- Nie! To kogo ty opłakujesz?
- We Francji zmarł mój tatuś – powiedziała Gienia w spazmach nowego ataku płaczu.