Urodziłem się w 1907 roku w majątku Dutrówka, w dawnym województwie, a późniejszej guberni smoleńskiej, na odwiecznym szlaku przemarszów z zachodu na wschód. Tędy szedł hetman Żółkiewski,aby osadzać cara Dymitra i Marynę Mniszkównę na tronie moskiewskim. Tędy później przechodził Napoleon i wracał przez topiele Berezyny. Cesarz Francuzów przechodził w pobliżu Bobrujska, gdzie formowały się legiony gen. Dowbora Muśnickiego. Bliziutko też była mała stacyjka o nazwie… Katyń.
Mój ojciec Witold Stretowicz, pochodził z pobliskiej Mińszczyzny,z majątku Janów koło Baranowicz. Matka Aniela, z domu Zyndram-Kościałkowska, z majątku Wysoki Dwór w dawnej guberni kowieńskiej. Rodzice poznali się w 1905 roku u wuja mego ojca, Wacława Wilesyńskiego, właściciela Dutrówki– majątku i miasteczka na pograniczu guberni smoleńskiej i orłowskiej. Rodzice osiedlili się w 1908 roku na Litwie w Wysokim Dworze i spłacili należne części spadkowe dwóm siostrom mojej matki. Jedna z tych sióstr Norberta wyszła parę lat później za ciotecznego brata mego ojca Władysława Dworzeckiego- Bohdanowicza, właściciela Rydomla w Mohilewszczyźnie. Stryj Władysław bardzo wcześnie stracił rodziców.Opiekunem jego z urzędu został krewny Karol Swiacki z Bielicy, o którym wspomina Melchior Wańkowicz w „Szczenięcych latach”. Zachowało się u nas zdjęcie z okresu pierwszej wojny stryja Bohdanowicza, mego ojca i starszego brata Melchiora, Tola Wańkowicza, było tam jakieś kuzynostwo. Zdjęcie w mundurach oficerskich, ale naramienniki nie złote, a srebrne – administracja wojskowa – dekowali się od frontu w budownictwiepolowo-wojskowym.
Gdy rodzice zamieszkali na Litwie w 1908 roku miałem tylko roczek. Wysoki Dwór był ładnym i dogodnie położonym majątkiem nad rzeką Niemenek we wschodniej Litwievo na pograniczu z Łotwą. Było to pogranicze etniczne Litwinów i Łotyszów. Wystarczało przejść rów graniczny, a już nikt nie rozumiał po litewsku, a zabudowa (żadnych wsi, wyłącznie gospodarstwa indywidualne o wielkości 20-40 ha), sposób bycia, a nawet wygląd mieszkańców był już inny. Od wieków Łotysze byli pod dominacją Zakonu KawalerówMieczowych, a później baronów niemieckich.Byli trzymani twardą ręką. Uczono ich dobrze i racjonalnie gospodarować, lecz baronowie uważali ich zawsze za ludzi drugiej kategorii. Potomkowie Kawalerów Mieczowych, jak von ReckEngelnartowie, Lientenowie, książęta von Lieven i von der Osten-Sacken i wielu innych posiadało przepiękne rezydencje, a nawet zamki.
W 1905 roku, w czasie pierwszej rewolucji na terenach guberni Kurlandzkiej, miały miejsce bardzo gwałtowne zamieszki. Napadano na rezydencie baronów, palono, a nawet wyrzucano właścicieli z górnych pięter przez okno na bruk.
Rząd carski uśmierzył rozruchy przy pomocy wojska, szczególnie oddziałów dragonów. Za miedzą naLitwie było spokojnie, żadnych najmniejszych wystąpień przeciwko ziemiaństwu [w 100%] polskiemu. Na Litwie były wsie, których komasację zaczął przeprowadzać rząd litewski po 1920 roku. Rolnictwo zarówno we dworach, jak i we wsiach, stało na niższym poziomie niż na Łotwie. Antagonizmów nie było. W 1863 roku w czasie powstania styczniowego chłopi popierali powstanie, w każdym razie nie wydawali powstańców, co nie raz miało miejsce na terenach polskich szczególnie południowych. Ludność litewska, bardzo katolicka, razem z polskim ziemiaństwem opierała się rusyfikacji, a szczególnie namowom przejścia na prawosławie. Za ten sprzeciw i popieranie powstania liczne wsie i dwory były wywłaszczone i zasiedlane sprowadzonymi z głębi Rosji staroobrzędowcami. Rusyfikacja jawna i ukryta stosowana była na każdym kroku.W szkołach średnich nie wolno było mówić po polsku, podręczniki do nauki religii, takie jak i katechizm, były w języku rosyjskim, mimo, że wśród Rosjan katolików nie było. Ludzie zamożni wysyłali córki do szkół w Austrii, to znaczy do Galicji, jak na przykład do Jazłowiec, gdzie uczyły się po polsku. Większość pań nie znała albo źle mówiła po rosyjsku. Rzadkim wyjątkiem pod tym względem była moja matka, jedna z pośród dwóch pozostałych sióstr, która uczyła się w Petersburgu w elitarnym zakładzie dla „urodzonych” pod wezwaniem św. Katarzyny, a pod patronatem cesarza Franciszka Józefa władcy „bardzo katolickiego” [co do tego fragmentu można mieć zasadnicze zastrzeżenie. Chodziło tu raczej o cara Mikołaja II lub nawet Aleksandra III i cały dalszy ciąg tego odcinka, choć przytaczam za oryginałem, wydaje mi się zupełnie nieprawdopodobny – red.]
W szkole, której patronką była św. Katarzynanauczono potajemnie języka polskiego,narodowej historii i literatury, jak również lekcje religii odbywały się po polsku. Na wypadek inspekcji były pod ręką podręczniki w języku rosyjskim. Parę razy do roku kończące szkołę uczennice asystowały w lożach na galowych przedstawieniach w teatrze. Otrzymywały olbrzymie pudła cukierków, a na pierwszym antrakcie para cesarska odwiedzała w lożach „szlachetne dziewice”, które imieniem były wymieniane i nisko milcząc dygały. Było to coś w rodzaju symbolicznego przyjęcia do sfer towarzyskich. Następnie przełożona i panienki były odwożone karetami dworskimi do szkoły. Do każdej przedstawionej uczennicy cesarz albo cesarzowa mówili parę słów wyłącznie po francusku.Ziemiaństwo polskie na pograniczu z Łotwą mówiło płynnie po niemiecku i żadnego antagonizmuz baronami nie było.
Rzadkie były wypadki małżeństw. Rodzina matki była spokrewniona z Holstinghausen-Holsteinami nawet bardzo blisko, ale Holsteinowie mieszkali po litewskiej stronie i faktycznie byli zupełnie spolszczeni.
Nadszedł rok, rok I wojny światowej. Byłem jeszcze dzieckiem, ale pamiętam jak czytano w gazetach o wzięciu Przemyśla od Austriaków, a na owe czasy była to znaczna twierdza. Początkowe sukcesy Rosjan prędko się skończyły.Po zajęciu prawie całych Prus Wschodnich nastąpiła kontrofensywa Hindenburga w rejonie jezior mazurskich [obecnie województwo olsztyńskie] i wielki pogrom wojsk rosyjskich dowodzonych przezgenerała Rennenkampfa.
W 1915 roku latem, już dokładnie pamiętam, cofanie się wojsk rosyjskich przez Litwę. Najpierw jechali uciekinierzy cywilni, po co jechali Bóg jeden to wie, bo wojska cesarza Wilhelma nie eksterminowały i nie prześladowały ludności cywilnej, bez względu na jej przynależność społeczną i narodową. To może pikantne, ale najaktywniej współpracowali z władzami niemieckimiŻydzi, których było dużona Litwie. Handel, skup produktów rolnych, drobne rzemiosło, w większości było w rękach żydowskich. Byli wszędzie, w najbliższym miasteczku Ponedel, liczącym 800 mieszkańców było 25 sklepów, z tego tylko 2 należące do chrześcijan.
A więc jechali uciekinierzy końmi i bez zbytniego pośpiechu i żadnej paniki.Jechał ksiądz Lindezz samego pogranicza niemieckiego koło Kibark. Jechał i po drodze leczył homeopatią i elektrycznością! Miał dwie małe maszynki zasilane akumulatorami. Było to rzadkością w owych czasach. Ksiądz Linde zatrzymał się u nas parę tygodni, doradzał mojej matce jakąś kuracjęprzeciw iszjasowi. W czasie jego pobytu podjechał pan Witold Komar z tych znanych Komarów. Wiódł za sobą większą ilość barmanek załadowanych rzeczami i meblami i kilku ludzi służby. Pamiętam był to człowiek wesoły i towarzyski. Przypadkowo po wojnie dowiedzieliśmy się, że zmarł w nędzy w głębi Rosji.
Pojawiali się również cudotwórcy, różne babuleńki jak ta, co nie chciała wejść na podwórze, a siedziała w bramie w czystej siermiędze z węzełkiem lnu. Na zapytanie mojej matki czy ma kogoś bliskiego i dokąd idzie odpowiedziała bardzo pogodnie,że cały świat jest jej domem, a ludzie to jej dzieci. Na powiedzenie mojej matki, że nadchodzi wielka wojna i że może pomodli się za naszą rodzinę – zaczęła odmawiać wieczne odpoczywanie. Odmówiła noclegu i posiłku i poszła, chociaż nadchodził wieczór, a w dali słychać było kanonadę. Była u nas Francuska, panna SophieHozembach, która przyjechała z Paryża, ale była pochodzenia belgijskiego. Zajmowała się moją osobą, była dzielna, miła i ładna, (nazwisko Francuski niepewne - TE)
Wojna się zbliżała, ale rodzice się nie zamierzali wyjeżdżać.Front był coraz bliżej, tak blisko, że większość robotników rolnych gdzieś się przyczaiła. Pozostał furman, Żmudzin, nie miał gdzie uciekać, bo Żmudź była już zajęta, pozostał też pachciarz Żyd Ezroch, relikt odwieczny. Zajmował dom przy bramie, przerabiał mleko i odwoziłprodukty do Rygf (125 km). Wiem, że w wielkie święta żydowskie ojciec mój był proszony o przyjście i zapalenie świec szabasowych. Jak dziś pamiętam lipcowe późne popołudnie 1915 roku. Przez bramę na podwórze wjechał konno starszy, bardzo elegancki, oficer rosyjski w asyście 10 kozaków. Okazało się, że to pułkownik sztabu generalnego. Zszedł z konia i wszedł na ganek, zasalutował i zapytał, na co czekamy, bo Niemcy są tuż. Robił wrażenie, że podejrzewa nas o oczekiwanie na przyjście Niemców. Były to jednak inne czasy i inne wychowanie. Moja opiekunka, panna Hezenbach powiedziała parę słów po francusku w kierunku mojej matki. Pułkownik jakby niechcący przeszedł również na francuski. Powiedział z uśmiechem, że napiłby się czegoś. Podano mu zimne mleko i ciastka w srebrnym koszyczku podobno na mahoniowym stylowym, stole, który choć uszkodzony przetrwał wojnę. Wrócę później do tego mleka i ciastek.
Rozmowa była towarzyska o wszystkim i niczym. Zapytał czemuw herbie na domu figuruje czarny krzyż w kształcie żelaznego krzyża niemieckiego? Wyjaśniono mu, że ten krzyż został włączony do herbu po bitwie pod Grunwaldem. Wychodząc powiedział dość stanowczo, że należy nie zwlekać i wyjeżdżać. Gdy ściemniało zupełnie ruszyliśmy chwilowo na zachód, bo tam około 1,5 km był most na rzece Niemenek, którą trzeba było przejechać. Zrobiło się zupełnie ciemno, na połowie drogi gdzieniegdzie stali żołnierze rosyjscy. Dalej w polu słychać było jak gdyby stuk motoru. Ojciec mój zapytał stojącego żołnierza,co tam stuka, a ten najspokojniej odpowiedział – germańcy. A poza tym noc była cicha i ciemna jak bywają ciepłe noce letnie.
Dojechaliśmy do mostku przy samym naszym młynie. Było tam więcej żołnierzy rosyjskich, którzy grozili i szarpali młynarza obwiniając go, że most nie jest całkiem sprawny. Jakoś wszystko się uspokoiło i z drugiej strony wąskiego i bardzo malowniczego Niemenka podjechaliśmy do majątku. Była tam tylko kładka dla pieszych i dokoła niezmącona cisza nocy letniej. Matka zaproponowała, żebyśmy przeszli pieszo do domu i trochę się przespali. Przy krowach, koniach i rzeczach pozostał furman Żmudzin i Żyd pachciarz.
Wszędzie panowała absolutna pustka, weszliśmy do jednego z pokoi, w którego oknach wyjątkowo ostały się okiennice i prowizorycznie jakoś ulokowaliśmy się zasypiając natychmiast. Po paru godzinach przy lekkim trzasku obudziło nas gwałtowne stukanie właśnie w okno naszego pokoju i głos po rosyjsku - otwórzcie! Faktycznie dom był otwarty.Dom był duży, posiadał 20 pokoi parterowych i 3 wejścia. Gdyśmy wyszli z pokoju, to w całym domu, za wyjątkiem bawialni, gdzie było kilku oficerów, pokotem na podłogach leżeli żołnierze. Na pytanie skąd odpowiadali: cofamy się z Prus (Tannenberg). Oficerowie się śmieli, z jadalni przynieśli chleb i masło. Jeden z nich smarował masło palcem. Nasza Francuska ze zdziwieniem podała mu nóż, a on śmiejąc się powiedział – a la guerrecomme a la guerre, na wojnie wszystko można.
Po chwili zaczął się ostrzał karabinowy. Spiesznie wyszliśmy tylnim wejściem i wtedy zauważyłem jakz dachu domu staczał się ranny lub zabity żołnierz rosyjski. Ten moment utkwił mi, 8-letniemu chłopcu, na całe życie w pamięci. Dokoła zaczęły wybuchać pociski artyleryjskie. Spiesznie wycofaliśmy się z powrotem przez kładkę na rzece. Czekały tamzaprzęgi i te „sławetne” rasowe krowy. Ruszyliśmy na wschód polnymi drogami przez lasy. Zatrzymaliśmy się o 30 km w plebani w Wiźunach. Tam ojciec mój przekazał krowy wojskowej intendenturze rosyjskiej. Nie było możliwości utrzymać 30 krów na cudzym terenie. Zapłacili nawet nieźle. Po tygodniu pobytu u proboszcza jakoś się uspokoiło. Od przejeżdżającego patrolu kozaków dowiedzieliśmy się, że nasz majątek po dwukrotnym przejściu z rąk do rąk znowu jest w rękach rosyjskich. Rodzice zostawili mnie z Francuską u księdza, a sami pojechali zobaczyć jak to w rzeczywistości wygląda. Zastali pustkę, dom z jednej strony trochę osmalony, jakgdyby chciano go podpalić. Poza tym żadnych zniszczeń i nawet śladów grabieży. W rogowym saloniku na stole stało skwaśniałe mleko, a w srebrnym koszyczku nietknięte ciasteczka podane przed ponad tygodniem rosyjskiemu pułkownikowi.
Rodzice wrócili tego samego dnia na plebanię. Pachciarz wrócił do swojej rodziny, furman Żmudzin pozostał. Ruszyliśmy końmi jak wielu, bardzo wielu Polaków ziemian na wschód. Co nas gnało, dotąd nie wiem. Ówcześni Niemcy nikogo nie prześladowali, wojowali z wojskiem, ale nie z ludnością. Jeden z przystanków to już było za rzeką Dźwiną w Wyszkach. Była to stacja kolejowa na linii z Warszawy do Petersburga (Leningradu) i duży bardzo piękny majątek hr. Mohlów. Tak się złożyło, że był tam duży zjazd uciekinierów i z tej okazji gospodarze wydali przyjęcie.
Wiele lat później czytając „Popioły” Żeromskiego natknąłem się na podobny bal nad Pilicą. Jakże to by było dla dzisiejszej społeczności nierealne. Nadciągająca wojna, a tu beztrosko i już „bezdomnie” bawią się w strojach wieczorowych.
Właściciel Wyszek Hieronim Mohl był dowódcą pułku kozaków w randze pułkownika i przypadkowo był tego dnia obecny. Był też obecny jego brat w mundurze legionów, które zaczęto formować pod dowództwem gen. Dowbora Mośnickiego. Ci dwaj bracia w różnych mundurach, a także wykute żelazne schody na piętro – utkwiły również na zawsze w mojej pamięci. Dziwna jest reakcja pamięciowa dziecka.
Przybyliśmy na Białoruś koło Tołoczyna, Kocharzowa i Katynia. Był tam majątek RydomlDworzęckich-Bohdanowiczów. Był to cioteczny brat mego ojca, a jego żona była z domu Zyndram-Kościałkowska, młodsza siostra mojej matki. Na Białorusi było mało w naszym pojęciu rezydencji, ale to były duże majątki. Rydoml był architektonicznie rzadkim typem budownictwa. Dwór o dwóch gankach, głównych z dwu końców domu.Z tyłu sad – regularne koło otoczone aleją lipową. Za sadem po rusku – roszczą, czyli wyłącznie brzozami zasadzony park. Brzozy wysokie sadzone rzędami bez podszycia bardzo ładne. Dokoła wioski głuche, naród ciemny, często się spotykało chłopów, którzy nawet nie znali dokładnie swego imienia.
I w tym bezkresnym morzu łąk i lasów jak placówki „nie z tej ziemi” – dwory polskie, odwieczne, z czasów starej Rzeczypospolitej: Świeccy, Ciundziewieccy, Sławińscy itp. Przejeżdżali czwórkami rasowych koni w angielskich chomontach– „pany”. Administracja dworskabyłato drobna szlachta, która nie łączyła się zupełnie z ludnością. To była ta podstawowa kadra legionów, do dziś w mentalności nie ugięta wobec wschodu. To z ich przodkami Kmicic podchodził Chowańskiego...
W owym czasie jako chłopiec byłem nieznośny. Ciotka po długich latach małżeństwa doczekała wreszcie córki, dziecko było chorowite i nerwowe, a ja z uporem godnym lepszej sprawy wypadałem z krzaków, gdy ciotka woziła niemowie w wózku i wrzeszczałem: - procedura, procedura! Dziecko dostawało konwulsji, a ciotka szalała. Do dziś mając ponad 70 lat nie pojmuję czemu prześladowało mnie to słowo – procedura – i co ono miało dla mnie za znaczenie.
Następnym moim „dokonaniem” godnym wspomnienia był, dziś by to nazwano „chuligańskim”, wyczyn z marszałkiem szlachty.
Jeszcze nie było rewolucji, jeszcze żyli marszałkowie szlachty, tam z urzędu Rosjanie. Otóż nowo mianowany przyjechał z urzędu złożyć wizytę wujowi Bohdanowiczowi, dziedzicznemu...szlachcicowi od wieków osiadłemu. Była późna jesień 1916 roku, zimno. Przyjechał w bobrowej czapce, którą normalnie zdjął w przedpokoju i powiesił na wieszaku. Coś mnie ta czapka wpadła w oko, bez namysłu zaniosłem ja do kuchni, zamoczyłem w wiadrze z wodą i wsadziłem do ruskiego pieca, który był gorący po wypieku chleba.Po paru godzinach marszałek wyjeżdżał, powstała konsternacja, czapki na wieszaku nie było, szukano, przewracano krzesła, zaglądano pod kanapy. Czas uciekał, pociąg na stacji w Tołoczynie odległej o 25 km nie czekał. Wściekły marszałek wziął wreszcie z rąk bladego z wrażenia wuja czapkę zastępczą nie bobrową i do tego małą. Gdy ją włożył wyglądał uciesznie. Wśród grobowej ciszy domowników odprowadzających szanownego gościa parsknąłem śmiechem. Oczy ciotki w pierwszym rzędzie i pozostałych obecnych z rodzicami mymi na czele rzucały pioruny rzucały pioruny, ale nikt słowa nie powiedział.
Marszałek odjechał, rodzina nie zdążyła rozejść się, gdy miałem nieopatrzność z niewinnym uśmieszkiem powiedzieć: - a ja wiem, gdzie czapka. Rzucili się wszyscy: - mów gdzie!- W piecu w kuchni – wyszeptałem, przynieśli niczym zmumifikowaną głowę Indianina ściągniętą i skurczoną pod wpływem ciepła. Wuj jakoś nie zorientował się w tej metamorfozie bobrowej czapki i natychmiast posłał umyślnego konnego w pogoni za marszałkiem. Dostałem mocne lanie, rodzicom było bardzo przykro. Co najlepsze posłaniec po 2 godzinach wrócił z czapką. Wściekły marszałek po próbie włożenia szpetnie po rusku się wymrugał i rzucił czapkę do rowu. Przez kilka dni codziennie kazano mi klęczeć za karę.
Późniejszy okres jakoś nie utrwalił się w pamięci. Ojciec mój ze stryjem Bohdanowiczem i kuzynem Tolem Wańkowiczem (brat Melchiora), zadekowali się w budownictwie wojskowym, ojciec w pobrzeżu Orszy w Piłatowie. Były tam wielkie lasy i tartak. Przysłano ze Środkowej Azji 500Uzbeków, nazywano ich wówczas – Sartami. Ludzie zupełnie nie przystosowani do klimatu i prac leśnych. Ubrani w chałaty watowane, nawet jedwabne z pierścieniami w srebrnej oprawie, musieli rąbać wysokopienny las. Niejeden zginął pod padającymi drzewami. Do pomocy ojciec miał ordynansa emerytowanego wachmistrza Kubańskich Kozaków – Radczenko. Ten eksperyment z Uzbekami mimo starań ojca, żeby zorganizować możliwe warunki pracy i bytu, długo nie trwał. Rozpoczynała się rewolucja, ojciec wolał się przenieść do centrali tego przedsiębiorstwa w Orszy i ściągnął ze wsi moją matkę ze mną. To było bardzo udane posunięcie, bo zaczęły się wielkie niepokoje, napady na dwory i chaos kompletny.
Ciotka Bohdanowiczowa pozostała w Rydomlu z malutką córką, Marią-Bubą i przeżyła kilka bardzo ciężkich chwil. Ostatecznie musiała uciekać w mroźną noc, gdy podchodziły bandy w stylu sienkiewiczowskich rezunów. Jakoś się wydobyła, ale tu mnie pamięć zawodzi, zresztą już nie było nas w Rydomlu.
Pod Bobrujskiem stacjonowały legiony polskie, gen. Dowbór-Muśnickiego, poza tym luźne przyfrontowe oddziały niemieckie, które doszły aż do Orszy z tym, że miasto było niczyje, dworzec osobowy w rękach czerwonych, a dworzec towarowy zajęty przez Niemców.
Kilkadziesiąt kilometrów od Orszy, Bielica Świeckich. Był tam wielki pałac z wieżami, ostatni Karol Świecki, opiekun w młodości wuja Bohdanowicza. Stacjonowało u niego 30 Niemców. Przez tydzień, tak jak w „Ogniem i mieczem”, odpierali bandy chłopskie. Doczekali się odsieczy.
W pobliżu krewni nasi Staniszewscy. Dwaj synowie przyjechali na święta z uniwersytetu moskiewskiego. Któregoś dnia cała rodzina lubiana przez miejscową ludność siedziała przy śniadaniu, zjawił się oddział dowodzony przez marynarzy. Kazali studentom iść z nimi, a gdy ci odmówili tłumacząc, że muszą wracać do Moskwy i uczyć się, to zarzucono rodzinie, że są kontrrewolucjonistami i przy stole wymordowano całą rodzinę, kobiety i 76-letniego dziadka. Zawiadomieni przez ocalałą służbę zjawili się Niemcy i pluton kawalerii legionów. Widok był tak straszny w jadalni, że podobno niemiecki komendant płakał. Oddział polski złapał bandę marynarzy. Zostali załatwieni na miejscu też, jak u Sienkiewicza załatwiał książę Jeremi Wiśniowiecki.W tym oddziale był Bohdan Dąbrowski, brat Jerzego późniejszego dowódcy 13 pułku ułanów.
Legiony jeszcze wtedy nie były rozbrojone i Polacy czasami chcąc nie chcąc współdziałali w celu zapewnienia minimum bezpieczeństwa dla ludności, szczególnie polskiej. Podobno niemiecki dowódca wyraził się, że oddział polski załatwił tę bandę w sposób mistrzowski i że Polacy mają talent w uspakajaniu podobnych „niepokoi”.
W lutym 1918 roku wyruszyliśmy z Orszy do domu na Litwie. Orsza duża stacja kolejowa nad Dnieprem, do której doszły wojska niemieckie. Stacja towarowa była kontrolowana przez Niemców, osobowa przez bolszewików, miasto faktycznie niczyje. Czasami przejeżdżały po mieście ciężarówki bolszewickie, raz widziałem konny patrol niemiecki. Jechali wolno środkiem ulicy rozglądając się uważnie. Było ich zaledwie trzech. Ojciec mój pracował w budownictwie wojskowym (polewojestroitielstwo). Przedsiębiorstwo było w stanie stagnacji, nic się nie robiło, front też stał nieruchomo, żadnych działań. Wyczuwało się jednak, że Niemcy dalej nie pójdą, bo nie mogą. Na zachodzie alianci zaczynali brać górę.
Mój ojciec kupił dwie pary sań i 4 dobre konie, potrzeba było zatrudnić też woźnicę na drugie sanie załadowane głównie artykułami spożywczymi.Trafił się uciekinier z Litwy, z miasteczka Suwejniszki, blisko naszego majątku. Nie był ani Polakiem, ani Litwinem. Był Żydem, na imię miał Mojsze, lat około 30. Najważniejsze było przejechać zamarznięty pod Orszą wąski Dniepr, bo tam kręciły się posterunki bolszewickie.
Piszę bolszewickie, bo wówczas tak mówiono w odróżnieniu od armii rosyjskiej będącej w rozkładzie. Te oddziały bolszewickie nie były również reprezentacyjne, składały się z Łotyszy, jeńców austriackich i różnych pułków frontowych wałęsających się luzem. Między nimi byli komisarze, czekiści (w skórzanych kurtkach), Chińczycy. W tym chaosie tworzył się jakiś zalążek władzy niezbyt jeszcze uchwytnej.Pieniądzem obiegowym były ruble wydane przez rząd Kiereńskiego, tak zwane „kierenki”, olbrzymie płachty nawet niepociętych sturublówek. Pieniądze zupełnie bez wartości, mówiono, że za cytrynę – milion (limon – milion). Wyruszyliśmy w drogę nocą, ojciec dał naszemu żydkowi kilka arkuszy „kierenek”, na wypadek zatrzymania przez posterunek bolszewicki. Mojsze na brzegu Dniepru zginął na chwilę. Gdy wrócił powiedział, że załatwione, możemy jechać. Na drugim brzegu ojciec zapytał, czy wystarczyło pieniędzy i co mówił wartownik. Mojsze powiedział, że to był dureń, dostał tylko jeden banknot z płachty i był bardzo zadowolony. Sto rubli kosztowało pudełko zapałek.
Noc chyliła się ku końcowi, przed nami pustkowie, droga wysadzana brzozami, w rowach połamane wozy, martwe konie i resztki rowów strzeleckich obrony rosyjskiej. Było tam również parę porzuconych samochodów. Parę kilometrów dalej przy przejeździe kolejowym Kochanowo, wyszedł na drogę wysoki Łeitenant niemiecki, młody i sympatyczny. Zapytał dokąd jedziemy, a jak usłyszał odpowiedź po niemiecku, to się rozpromienił i zaprosił do swojej chaty.
Ugościł nas gorącą herbatą i rozłożył mapę. Przed nami było 500 km po zniszczonym wojną kraju. Bez zezwolenia komendy głównej wojsk niemieckich na wschodzie tzw. Oberostu nie wolno było się poruszać.
Oficer kręcił głową. Nic nie mówiąc napisał kilka słów na kartce papieru, że wracamy do swego majątku, nie jesteśmy wrogo nastawieni do władz niemieckich i że prosi o pomoc dla nas. Podpisał Leitenant taki a taki dowódca posterunku frontowego i postawił swoją pieczątkę. Z uśmiechem dodał, że to na nic się nie przyda, ale dla spokojnego sumienia i jako dowód, że tak dobrze mówiącym po niemiecku chce pomóc.
Jechaliśmy więc dalej od parafii do parafii. Dwory były opuszczone, ale proboszczowie wyłącznie polscy pozostali. Byli gościnni i w jednym probostwie zaraz po naszym przyjeździe nadjechała grupa wyższych oficerów niemieckich, wśród nich generał, który najpierw uprzejmie rozmawiał, ale jak się dowiedział, że jedziemy na Litwę i nie mamy żadnego pozwolenia to wpadł w furię, krzyczał i zarzucał nam nieposłuszeństwo wobec dowództwa niemieckiego. Nie groził jednak zatrzymaniem i aresztowaniem. Proboszcz przyniósł różne nalewki, zmienił temat, a ojciec mu szepnął, żeby szybko zaprzęgać i zjeżdżać. Co też urzeczywistniliśmy.
Po paru dniach spotkaliśmy na drodze funkcjonariuszy poczty polowej niemieckiej, chcieli nam zabrać konie w zamian za swoje kompletnie zjeżdżone. I wówczas pomogła kartka Leitenanta frontowego i dobra znajomość języka niemieckiego.
Był już marzec największe roztopy. Udało się kupićfurgony wojskowe niemieckie, bo sanie już się nie nadawały do jazdy. Niemcy też trochę handlowaliszczególnie na tyłach frontu, różni gospodarczy funkcjonariusze niższej rangi.
Następne pamiętne było spotkanie w miasteczku Widzę, już na terenie późniejszych Kresów Wschodnich powstającej Polski. W miasteczku nikt nas nie chciał przyjąć na nocleg, mimo, że wyglądaliśmy zasobnie i mieliśmy pieniądze, a głównie zapasy żywnościowe. Staliśmy na środku rynku w strugach deszczu. W pewnej chwili przechodzący wojskowy niemiecki zatrzymał się i spytał co tu robimy. Na odpowiedź, że wracamy do domu i szukamy noclegu, popatrzył ze zdziwieniem i po chwili kazał jechać za nim. Podjechaliśmy do obszernego, ładnego domu i Niemiec wszedł razem z nami i kazał bladej ze strachu gospodyni oswobodzić największy pokój,napalić w piecu i podać samowar. Gdy wychodził matka moja zwróciła się do oficera, żeby przyszedł wieczorem i może wypije z nami herbatę. Niemiec na sekundę się zatrzymał, a potem powiedział - danke (dziękuję). Po jego wyjściu rodzice uspokoili gospodynię, że zostaną, tylko do rana i dobrze zapłacą, ale ona mówiła ze strachem, że to jest komendant bardzo surowy i że go bardzo się boją. Niemiec przyszedł i zachował się elegancko. Odchodząc powiedział - „Miło mnie było, tu nikt nie mówi po niemiecku, ja wiem, że państwo nie macie żadnego zezwolenia na przejazd. Jutro o 8 rano będę przejeżdżał koło tego domu, jak przejadę proszę wyjechać”. Rano przejeżdżając konno odwrócił głowę i nawet nie spojrzał na dom i gospodynię, żegnając się z nami nazwała to cudem.
Po paru dniach dojechaliśmy do rzeki Dźwiny, Dyneburga. Tam przez ponad rok byłfront, były umocnienia porzucone przez Rosjan wraz z rozpoczęciem rewolucji. Umocnienia były szczególne, głównieziemne. Przed nimi niespełna kilometr odcinały się betonowe bunkry niemieckie. Była tam straż dla ochrony przed dewastacją, była też pewna kontrola, ale symboliczna. Żołnierze niemieccy zapytali, czy mamy jaja! Były przezornie zakupione. Za 60 jaj ręcznie przeciągnęli nam wozy przez wzniesienie z betonu. Tu rozpoczynała się prawdziwka okupacja niemiecka zorganizowana na powiaty i lokalne gospodarcze komendantury. Pewną rolę odgrywali miejscowi Żydzi, którzy znając niemieckibylipotrzebni wojskowej administracji. Byli traktowani całkiem normalniei przyzwoicie. Od domu dzieliło nas około 70 km. Dojechaliśmy wreszcie do wsi Kościelnej ipałacu w Poniemuniu – 4 km od Wysokiego Dworu. Poniemuń należał do hr.Elżbiety Krasickiej z domu Komar i był jej posagowym największym majątkiem. W pałacu w stylu francuskim i najpiękniejszym anturażu parkowym. W chwilową nieobecność pani Krasickiej (była u matki w Łomżyńskiem) rezydowali OrtskomendantOberleutBerzoff i plenipotent pani hrabiny, nasz bardzo daleki krewny, operowy śpiewak z La Scala Zygmunt Kościałkowski. Faktycznie to był amant pani Elżbiety. Spotkali nas kordialnie zarówno komendant jaki i plenipotent.
Byliśmy na obiedzie u komendanta, a następnie u pana Zygmunta... Potem zjawił się proboszcz i nie ustąpił, aż pojechaliśmy do niego. Tego dnia zjadłem 3 obiady, chyba jedyny raz w życiu.
I tak wróciliśmy do, naszego majątku. Dom i zabudowania były w całości. Duże braki umeblowania, ale pozostało ich trochę. Rządził wirtschaftsoldateKrauze. Na telefoniczne polecenie oberleut. Berzowa póki przyjechaliśmy 4,5 km od Poniemunia, po niemiecku dom był sprzątnięty. Krauze podstarzały rezerwista był nieszkodliwy. Przeniósł się do jednego pokoju w skrzydle domu. Był jednak gospodarzem i wydawał polecenia robotnikom. Była tu baza chorych, wojskowych koni ponad 200 sztuk. Umieszczone były w bardzo dużej stylowej oborze w kształcie zamku. Taką oborę pozostawił mój dziad, który lubował się w reprezentacyjnych budowlach, zaprzęgach, przyjmowaniu gości. Był bardzo popularny i lubiany w sąsiedztwie. Byłżonaty z Naruszewiczówną z rodziny biskupa, tego od Obiadów Czwartkowych króla Stanisława Augusta. Byli to rodzice mojej matki Zyndram-Kościałkowscy. Babka była przeciwieństwem dziada, wielka dewotka, o niezachwianych zasadach bez poczucia humoru.
Mogliśmy korzystać ze zboża, ziemiopłodów, owoców. Konie, którymi wróciliśmy były wyłącznie do naszej dyspozycji, ale o niczym nie decydowaliśmy. Podobnie było w innych majątkach w sąsiedztwie, nawet tam, gdzie właściciele byli i pozostali po wejściu wojsk niemieckich 1915 roku.
Po paru dniach zjawił się miejscowy żandarm, postrach miejscowych chłopów. Nazywali go „krzywonosem”. Za byleco sięgałdonahaja. Przyjechał zawiadomić, że ritmaister von Vutke– naczelnik powiatu polecił, żeby rzeźnik w miasteczku raz w tygodniu dostarczał mięso. Ten rotmistrz, suchy staruszek, ponad 70-letni, raz jeden przyjechał z Rakiszek [28 km] powozem z anglikami Przeździeckich. Podjechał pod gmach i krzyknął na wyprężonego żołnierza Krauze:- Poproś diewohlgeborenFrau von Stretowicz. Czemu chciał widzieć wyłącznie moją matkę nikt nie wiedział. Gdy matka wyszła na ganek zamienił parę słów grzecznościowych, nawet się uśmiechnął i pojechał. Było to na wiosnę.
Lato przyszło jakoś niespostrzeżenie. Często zajeżdżali oficerowie niemieccy z powiatu. Byli bardzo kulturalni, szukali towarzystwa mówiącego po niemiecku. Przywozili ze sobą rzeczy w 1918 roku bardzo deficytowejak dobre wino i czekoladę. Nie było wypadku, żeby się upili, a nawet podchmielili. Byli to oficerowie frontowi na rekonwalescencji po zranieniach na froncie wschodnim lub zachodnim. Między innymi leitenant Fr. Relecke z Nadrenii, pułkownik Piątek z ówczesnego Śląska, który starał się mówić po polsku,chociaż dość zabawnie. Robili zdjęcia, uczyli mnie strzelać do celu. Miałem 11 lat, z tym strzelaniem nie bardzo wychodziło, ale zadowolenie miałem wielkie.
Kiedyś w lipcu przyjechali niespodziewanie we czterech, przywieźli ze sobą ręczny kulomiot i granaty. Powiedzieli, że drogi są obstawione, a oni posiedzą do rana, bo ma być napad. W owych czasach to była rzecz dość zwykła, grasowały bandy zbójów. Częściowo byli to zbiegli z obozów jenieckich w pobliskich Prusach Wschodnich. Jakoś nikt z nas, a właściwie moi rodzice, tym się bardzo nie przejął. W rogowymsalonie,który miał 6okien na stole ustawiono kulomiot. Wszystkie drzwi wejściowe miały byćzamknięte. Po godzinie do kuchni władował się żołnierz z krążących patroli. Jak zwykle była kolacja i tak rozmawiając przesiedzieli do świtu. Nad ranem, gdy wzeszło słońce warty były zdjęte, a panowie oficerowie wyjechali zostawiając ojcu w prezencie bardzo piękny pistolet 7/65 typu browning. Pistolet ten przetrwał aż do 1940 roku, to znaczy do przyjścia towarzyszy i wcielenia Litwy do „wielkiej wspólnoty bratnich narodów”.
Z tymi napadami bandytów w owych czasach to bywało różniei nie zawsze kończyło się fałszywym alarmem. Grabili, znęcali się, o ile ktoś nie dał albo nie mógł dać tego, czego żądali. Nas to ominęło może dlatego, że stale przebywało u nas paru zbrojnych żołnierzy niemieckich, którzy leczyli i pielęgnowali około 200 koni wojskowych. Mieściły się te konie bardzo swobodnie w bardzo dużej oborze, w której po wojnie było tylko kilka krów.
Nadeszła jesień 1918 roku, Niemcy przegrali, wycofali się z Zachodu, ale głównie ze Wschodu. Na miejscu powstawały zalążki samodzielności krajów nadbałtyckich: Litwy, Łotwy i Estonii. Na południu powstała Polska. Ze wschodu napierały prądy rewolucyjnewypierane przez tworzącą się armię czerwoną, która od swoich zalążków miała zakusy zaborcze. Ma się rozumieć hasło ówczesne „precz z burżujami, wolność ludziom pracy, ziemia dla chłopów”.
W październiku oficer gospodarczy w gminie leitenantBercoff przekazał memu ojcu formalnie i poniekąd przymusowo żywy i martwy inwentarz, a także nasiona na Wysoki Dwóri folwark Suwejździe na pół drogi do Ponedela.
Była to własność mojej matki i jej dwóch sióstr, sukcesja po stryju (wuju-TE) Gabrielu Kościałkowskim generale cywilnym, który tam nigdy nie mieszkał, bo i domu mieszkalnego nie było. Gospodarstwo i ziemia były doskonałe. Stryj Gabriel K. był przed rewolucją wielką figurą, był naczelnikiem kontroli państwowej na okręg Petersburga, miał własną salonkę, która miesiącami stała na stacji w Poniemunku, gdy jak zwykle spędzał lato w Wysokim Dworze. Niemcy zostawili 40 koni, do tego maszyny rolnicze wszelkiego rodzaju z parową młocarniąi pełnym spichrzem zboża.
Wówczas okazało się prawdziwe oblicze niemieckie. Pan leitenantBercoff powiedział z uśmiechem do mego ojca: zostawiamy panu wszystko w porządku, ugory zaorane, nasiona kwalifikowane, konie i maszyny w porządku, bez kłopotu pan będzie kontynuować, ale pan mnie od ręki da 20 tysięcy marek. Na uwagę ojca, że czerwone oddziały i miejscowi komuniści są w pobliżu i wszystko zabiorą, Bercoff odrzekł: w takim razie konie każę wystrzelać, spichlerz i magazyny spalę. Ojciec zapłacił, jakimś cudem miał pieniądze, nie orientuję się. LeitenantBercoff elegancko się pożegnał i sprezentował ekstra mojej matce klacz wierzchową z hodowli w Trakenach, a mnie bardzo miłego foksteriera o nazwie Printz.
Nazajutrz jakieś nieokreślone typy, nic nie mówiące nikomu, zaczęły nakładać podwójne zamki na spichrz i magazyny z narzędziami. Przyglądaliśmy się temu z ganku. W tej chwili wjechało na podwórze 5 konnych Niemców, którzy chyba zrozumieli o co chodzi. Podjechali do nas i spytali czy mamy ich usunąć. Ojciec powiedział: - „panowie, wy wyjedziecie, a oni zostaną, dajcie pokój”. I tak zaczęła się pseudo socjalistyczna gospodarka.
Wyznaczono komisarza Łotysza Janis Perlix, był krewnym jednego z fornali, służył we wsławionych w czasie rewolucji strzelcach łotewskich. Wielki, ponury, ale jak się później, a nawet i po wielu latach okazało, szkodliwy nie był. Flirtował z ostatnią, która nam została służącą, Rosjanką, starobobrzędówką z tych po 1863 roku zasiedlonych.
Komisarz był, ale właściwie nic nie miał do gadania. Jak teraz wstecz patrzę, to głównie dbał o to, żeby fornale nie szabrowali. Zresztą po paru dniach nie było koni, zostałajakimś cudem sprezentowana przez Niemców klacz Greta, która jeszcze po21 latach doczekała mego syna Zbysia i figurujez nim na jednym ze zdjęć.
Wyparowało zboże, została zdaje mi się jedna krowa. W domu o 24 pokojach nikt nas nie ruszał, też paradoks. Z zaopatrzeniem było marnie, nie pamiętam, żeby wspomniano coś o sklepach w miasteczku Pondel oddalonego o 7 km. Matka moja z siostrą (ciocią Manią) piekły jakieś pseudo ciastka z żytniej mąki, które nazywaliśmy „ksantypki” na pamiątkę złośliwej żony Sokratesa. Teraz się zastanawiam, jak można było wówczas myśleć o starogreckim filozofie. Ale jak widać jeszcze nie byliśmy przekształceni psychicznie.
Socjalizm „dbał” o kulturę, a u nas jakimś cudem przetrwał wojnę i zachował się w całości koncertowy długo ogoniasty fortepian firmy Becker. Pewnego dnia zjawił się miejscowy gminny komisarz oświaty Butenas. Zameldował się nie u frontowych drzwi, a w kuchni. Miał biały kołnierzyk. Powiedział, że kulturę należy krzewić, a kowal Virbałas (po litewsku prętek) ma aspiracje muzykalne i będzie przychodzić 2 godziny dziennie grać na fortepianie. Przychodził regularnie, grał jeden jedyny takt jakiejś poleczki, grał bez przerwy. Matka moja, która bardzo dobrze grała muzykę poważną po paru dniach tych występów wykonywanych forte nie mogła wytrzymać i szła na drugi koniec domu do nieogrzewanego pokoju, żeby jak najmniej słyszeć. Ojciec mój jak dziś pamiętam stoicko asystował występom artysty.
Ta sielanka trwała do wiosny. Historia jak widać stwarza precedensy, zima była ich, ale wiosna była już innych. Zaznaczam, że całą zimę nie widzieliśmy żadnych wojsk, radzieckich, ani żadnych Rosjan poza miejscowymi. No i ruszyli chłopi litewscy, powstawały białe oddziały narodowe, powstawała niepodległa Litwa. Do nas mieszkających na wschodnich krańcach Litwy dochodziło to jak daleki pomruk. Ale coś się działo.
Znowu zjawił się ten sam komisarz Butenas, ale w asyście kilku innych „ministrów”, wszystko miejscowi. Spotkanie odbyło się znowu w kuchni i Bóg świadkiem, że mówię prawdę, komisarz miał znowu biały kołnierzyk. Powiedzieli, że biali kułacy wspomagani przez ochotników niemieckich zbliżają się, macie 3 dni, albo opuścicie dwór, albo was rozstrzelamy. Ojciec odpowiedział dobrze, ale pojedziemydo Dyneburga na wschód. Powiedzieli: pewnie mytam też pojedziemy.
Wyszli, zaznaczam na tym spotkaniu naszego miejscowego komisarzaŁotysza nie było. Jego późniejsza żona, a nasza służąca, natychmiast została posłana o 3 km do naszego byłego leśnika, nazwisko Palukas z prośbą, żeby w nocy przyszedł z dorosłymi synami i nas wyprowadził. Podobne stosunki dziś byłyby nie do pomyślenia.
W nocy leśnik z synami, z których jeden później został eleganckim oficerem w armii litewskiej, przyszli i wyprowadzili nas do odległej o 3 km leśniczówki. Mieliśmy ze sobą tylko podręczne rzeczy. Tejże nocy swymi końmi wywieźli nas o 40 km na zachód w okolice Wobolnik. Mieszkał tam ich daleki krewny niejaki Wasilewski. 3-hektarowa gospodarka polegająca wyłącznie na własnych zasobach. Byli to ludzie zacni, niebiedni. Trzy tygodnie pobytu u nich nie odznaczało się obfitością, ale nie było przykre. Figurowaliśmy jako krewni przybyli z Ameryki. Oczekiwało się zmian, fama niosła, że nieliczne oddziały sowieckie wycofują się pod naporem powstających ochotniczych oddziałów litewskich wspomaganych przez zaciężny korpus niemiecki dowodzony przez głośnego wówczas Freihera von Maltzana, notabene żonatego później z naszą daleką sąsiadką z Butowi, panną Tarnowską. U Wasilewskich myśmy się nie afiszowali. Kiedyś zajechał podjazd sowiecki, moja matka udała chorą, ojciec na szczęście był w stodole, przed domem pozostała ciocia Mania Kościałkowśka, która się jakoś zawieruszyła z legionów. Gdy niespodziewanie zajechał patrol sowiecki, ciotka nie miała innego wyjścia jak siąść przy stojącym kołowrotku gospodyni i zaczęła prząść, czego nigdy w życiu nie robiła. Jeden z kawalerzystów powiedział ze śmiechem do ciotki: - To przędzenie jakoś wam nie idzie. Nitka była raz jak pajęczyna, a zaraz potem jak palec gruba. Gospodyni ratując sytuację i widząc, że ciotka siedzi w pąsach powiedziała, że w obecności tak pięknego i dzielnego kawalera każda zapomni i o przędzeniu. W każdym razie pojechali. Nazajutrz ukazał się na niebie jakiś samolot, a w dwa dni później przyjechał leśnik zwiadomością, że bolszewików już nie ma i możemy wracać. Wróciliśmy do leśnika, gdzie jak dziś pamiętam ugoszczono nas ogromnymi kluskami pływającymi w maśle i strasznie się najadłem. Nazajutrz, nie wiem dlaczegodo Wysokiego Dworu poszła tylko moja matka ze mną. Ciotka i ojciec zostali. Zabudowania były we względnym porządku, podwórze zaśmiecone, drzwi frontowe w domuotwarte. Koło domu kręcił się były komisarz, Łotysz, był jak złapany. Nie pamiętam co z matką rozmawiali, ale zakończenie utkwiło mnie w pamięci. Matka mu powiedziała (była niewysoka, a on ogromy): - wygospodarowałeś, że tylko śmiecie pozostały. Za trzy dni wracamy, zbierz baby; ma być wszędzie wymiecione w domu i okna umyte, a na stołach mają stać kwiaty. Poszliśmy z matką z powrotem do leśniczówki. Gdy po dwóch dniach wróciliśmy, całe bardzo duże podwórze było uprzątnięte, a w domu stały kwitnące bzy, bo to był maj. Inwentarz - 1 krowa, klacz niemiecka Greta i pies foksterier, jakoś zachowały się.
I znowu ojciec zaczął organizować gospodarkę. Na początek oddając orne grunta do obsiania na połowę. Jakoś to ruszyło.
Przez parę tygodni kwaterował u nas oddział wojska litewskiego. Wyłapywano byłych działaczy komunistycznych. Cały komitet, który był u nas częściowo został zatrzymany, w sąsiedniej gminie rozstrzelany. Sądy doraźne inspirowali Niemcy, którzy gdzieś byli, ale my ich tymczasem nie widzieliśmy. Parę osób udało się ojcu uratować od sądu polowego, poręczył. To w 1940 roku bardzo nam pomogło. Pewnego jednak dnia pięknym popołudniem w końcu maja wjechało na podwórze 3 oficerów w niemieckich mundurach. Mieli jakieś odmienne oznaki na lewym rękawie. Byli bardzo eleganccy. Przedstawili się i pozostaliśmy wszyscy na werandzie. Mówili, że są z korpusu ochotniczego von Maltzena i pytali o drogę na wschódomijającą większe osiedla. Było to troszkę dziwne, w pewnym momencie koło werandy przechodził nasz były komisarz. Jeden z oficerów, gdy go zobaczył zamilkł i po chwili zapytał: - Kto to, ja go gdzieś widziałem? Jednocześnie ruchem ręki zatrzymał odchodzącego. Zaległo krótkie, ale napięte milczenie. Wtedy moja matka z największym spokojem powiedziała: - pan się chyba myli; on tu stale przebywa, a w okresie bolszewizmu bardzo nam pomógł i uratował choć część inwentarza. Niemiec powiedział: - Dziwne, ale czyż bym się mylił i dodał zwracającsiędoPerlita (takie miał nazwisko): - Czy nie służyłeś w strzelcach łotewskich w Dyneburgu? Szary na twarzy były komisarz wyszeptał: nie panie, ja tu cały czas mieszkam, państwo wiedzą. Oficer z lekkim uśmiechem machnął ręką i powiedział: - jeżeli państwo za ciebie ręczą to idź ptaszku...