Świat wydawał się nie mieć końca, ciągnął się jak potężna płachta rozrzucona pomiędzy punktami skrajnymi, a ja zastanawiałem się, co oznaczy słowo „horyzont” i czy za nim wszystko się kończy?
Jak będzie wyglądać rzeczywistość po przekroczeniu tej tajemniczej granicy? Czy znikną kolorowe domki, rozpędzone samochody, podskakujące na dziurawej drodze i zlani potem rowerzyści? A może także ptaki przestaną istnieć, te, które zaczepione sprytnymi nóżkami o gałęzie starych jabłoni świergotały raz za razem, tworząc jedne z pierwszych dźwięków o poranku, jakie dolatywały do moich uszu. Wydawało się, że są tuż obok, zaraz nad moją głową i już za moment usiądą na skrawku pościeli ze smerfami, ale ja nienawidziłem tych latających, pierzastych stworzeń. Marszczyłem brwi na odgłos głośnego świergotu, gwizdania czy jakkolwiek to nazwać, chowałem się pod kołdrą, albo wyciągałem poduszkę spod głowy i mocno przyciskałem do twarzy. W końcu milkły, tak jakby też przestraszyły się krzyku moich rodziców, trzaśnięcia drzwiami i przekleństw, które nie pasowały do ich błogiego świata.
Grafitowa płyta z białymi ciapkami podobnymi do odchodów małych ptaszków i smugami po brudnej szmacie wywołuje we mnie niedozwolone uczucie czarnego humoru, ale nie poruszam wargami. W zasadzie to nie wykonuję żadnego ruchu poza zmianą nogi, na której spoczywa ciężar mojego 80-kilowego ciała. Ciała człowieka z widocznymi oznakami starości, co nie powinno mnie zbytnio martwić, w dzisiejszych czasach jestem zaledwie mężczyzną w średnim wieku, który po okresie młodzieńczego buntu, ma szansę czerpania z życia pełnymi garściami.
Pocieram czerwone palce dłoni, które marzną mi coraz bardziej, ale nie chowam ich do kieszeni, nie mogę. W dłoniach ściskam twarde paciorki różańca i czuję złość, że znowu się zgubiłem, nie wiem, gdzie jestem, nie wiem na jakim etapie są oni. Dolatuje do mnie pociągnięcie nosem i kolejne „Wieczne odpoczywanie” cioci Marysi, która próbuje być przodowniczką wszystkiego. Pozostali wtórują niczym chór, a raczej burczą coś pod nosem, z posępnym wyrazem twarzy, przygarbionymi plecami i oczami utkwionymi w ziemię, jak gdyby była to jedyna odpowiednia i najbezpieczniejsza pozycja na pogrzeb.
Gdy pierwszy raz uciekłem z domu, byłem do tego nie najlepiej nieprzygotowany, a raczej należy przyznać, że wcale. Biegłem przed siebie, w pantoflach na gołych stopach i bez żadnego planu w głowie. Kropelki rosy skrzyły się w porannym słońcu, a moje miękkie, zapinane na rzepę buty, z każdym krokiem stawały się cięższe. Odganiałem dłońmi wysokie źdźbła trawy, która tarasowała mi drogę i utrudniała ruchy. Coraz bardziej wtapiałem się w gęstwinę, nie mając pojęcia, gdzie jestem, czego nie ułatwiała mgła na oczach tworzona przez spadające łzy. Mazgaiłem się jak dziecko, przekonany, że ojciec ma racje, byłem beznadziejny, nawet ucieczki nie potrafiłem dobrze zorganizować. Biegłem na oślep, oglądając się przez ramię i sprawdzając, czy nikt mnie nie widzi, modląc się, żeby usłyszeć głos rodziców. Uciekałem przed nimi i prosiłem Boga, aby zesłał moją mamę, żeby pojawiła się obok mnie, wzięła mnie za rękę i zabrała do domu.
Ciocia Marysia, szminką w kolorze gnijących płatków róży, próbuje oszukać czas, a rozciągniętą tuniką, nadprogramowe kilogramy. Jedno i drugie wychodzi jej nie najlepiej, podobnie jak należyty szacunek i skupienie nad grobem swojego ŚP. brata, a mojego ojca.
Podążam za jej wzrokiem, skupionym na krzywo stojącym wazonie z kwiatami, co musi rozpraszać jej myśli i nie pozwala skoncentrować się na tym co należy. Skrzywienie ust i opadnięta dolna warga, odsłaniająca wystające, pożółkłe zęby, sugeruje narastające niezadowolenie sześćdziesięcioletniej kobiety. Irytacja starszej pani osiąga zenitu, sprawnym ruchem dłoni przesuwa wazon, wsuwając go pomiędzy dwie duże donice. Chwila na modlitwę.
Moje myśli wracają na ziemię, na grafitowy pomnik, z tymi samymi białymi ciapkami, znowu widzę jej grymas twarzy i próbuję rozszyfrować zagadkę. Jestem jak małe dziecko, z głową wiecznie rozproszoną i zajętą niewidocznymi szczegółami. Za małe znicze, za mało zniczy, nie równo, krzywo, a może sztuczne czerwone róże, za drogie, za tanie? Już wiem, nie te kwiaty, na Wszystkich Świętych powinny być żywe, duże i rozłożyste chryzantemy, zakryte reklamówkami, ściąganymi przed godziną W, wiem to, co roku i co roku ich nienawidzę.
Słońce wtapia się w granatową chmurą wprost nad naszymi głowami, a ciocia Marysia zaczyna strzelać zębami. Raz za razem poprawia szarą apaszkę w polne kwiaty, pod kolor do butów na obcasie, jakby mogła się przez to ogrzać. Zapinam ostatni guzik płaszcza i jak każdego roku, podziwiam jej imponujące poświęcenie, z jakim podchodzi do tradycyjnej rewii mody cmentarnej. Zaczęło się trzy lata temu, w dniu pogrzebu, gdy po raz pierwszy przyćmiła wszystkich strojem, pocierając ukradkiem zmarznięte palce, w wietrzny grudniowy dzień. Ale nikt nie zwracał na nią uwagi, a może też nikt nie zwracał uwagi na nowy, grafitowy nagrobek za jej pieniądze. Tylko sześć miesięcy czekał na swojego pierwszego właściciela, tak jakby przewidziała, że jej brat zapije się na śmierć.
Zaciskam krawat, strzepuję białą nitkę z marynarki i z satysfakcją typowego snobistycznego biznesmena, bez pamięci zakochanego w swoim geniuszu, uśmiecham się do odbicia w lustrze.
Z błyskiem w oku, po ośmiu godzinach snu, nieprzerywanego krzykiem niemowlęcia, porannym grymasem egocentrycznej żony, która stojąc przed wypchaną po brzegi szafą, nie ma się w co ubrać. Obraz mojego życia musi być obiektem westchnień niejednego mieszkańca osiedla, z samochodem na kredyt i najniższą krajową.
Obojętnym wzrokiem, z żołądkiem ściśniętym z zazdrości, śledzą kontem oka każdy szczegół mojego wyglądu. Wykorzystując krótkie minuty, szukają odpowiedzi na pytanie o genezę sukcesu i bogactwa człowieka, którego każdego poranka spotykają w windzie. Otumanieni wonią perfum za kwotę miesięcznej raty kredytu, ściskają za chude rączki rozmarzone, dłubiące w nosie dziewczynki z czerwonymi kokardkami, małych chłopców strojących głupie miny. Nasze twarze spotykają się na jednej powierzchni lustra, ich małe oczka rozpromieniają się, a usta układają w zapraszający uśmiech, jak gdyby odnalazły we mnie godnego towarzysza zabaw. Czy te małe istoty nie wiedzą, z kim mają do czynienia? Dlaczego obcy dorosły w garniturze nie powoduje u nich skrętu kiszek, nie budzi niechęci i nie napawa grozą, która nie pozwala im zaufać? Czy nie traktują mnie jak śmiertelnego wroga, przedstawiciela klasy wyższej, której ani oni, ani ich rodzice nie są przedstawicielami?
W mokrych dłoniach ściskam siatkę z pomarańczami, znowu nie było mandarynek, a ona tak bardzo je lubi, lubiła. Wiem to, nawet jeśli tego nie mówi, nie musi, znam ją, w końcu jestem jej synem.
Pocę się i stojąc przed szklanymi drzwiami, spuszczam wzrok na odgłos kroków kobiety w białym fartuchu, jestem jak mały chłopiec, który boi się obcych. Idąc korytarzem, myślę o niej i o mandarynkach, których nie udało mi się kupić, a których ona nie może jeść, jak zawsze zabiorę je z powrotem.
Tępym wzrokiem wpatruje się w moją sylwetkę, mam wrażenie, że się rozpromienia, tylko znowu milczy. Stoję w uchylonych drzwiach sali, ściskam klamkę i również próbuję się uśmiechać, co w hospicjum wydaje się równie dziwną reakcją, jak w trakcie pogrzebu. Dwa rzędy łóżek pod ścianami, a na nich cienie osób, których historii nie znam i które budzą we mnie przerażenie, podobnie jak widok jej kościstej twarzy, zapadniętych policzków i wzroku, który przenika mnie na wylot, jakbym był wyłącznie powietrzem.
Patrzę na jej granatowe żyły, biegnące po chudych dłoniach i zastanawiam się, czy jest ze mnie dumna. Czy jest dumna ze swojego bogatego syna, który w wieku trzydziestu lat ukończył studia i przeszedł cały cykl terapii uzależnień, w wieku czterdziestu lat jeździł najdroższym samochodem na osiedlu, a rok później stał się zgorzkniałym mężczyzną w średnim wieku, z rysami twarzy swojego ojca, przez którego tyle razy płakała? Czy jest dumna, że trzy lata temu byłem na pogrzebie obcej mi osoby, jej męża, człowieka, którego nienawidziłem, od kiedy pierwszy raz ją uderzył i przestał być moim ojcem na zawsze? Myślę o tym wszystkim, aż w końcu uświadamiam sobie, że jej uśmiech jest tylko w mojej wyobraźni, w odległej krainie dzieciństwa, w kilku spokojnych dniach, godzinach, minutach.