Kiedy wstaję rano, opadają mi ręce i nie mogę związać końca z początkiem. Końca nocy z początkiem dnia. Ręce opadnięte, mogę wzruszyć ramionami, mrugnąć, coś mruknąć, ale już nie powiedzieć. Widzę, mimo wady wzroku, bo ona nie pogarsza się widocznie / w sposób widoczny z dnia na dzień. Mój dom stoi w środku lasu, na polanie. Na niskim, drewnianym progu leży kurz. Czeka, żeby się unieść, kiedy otworzę drzwi, bo wtedy, w dni letnie i słoneczne, zamienia się w złoty pył. Tylko dla mnie. Najpierw opuszczam klamkę, a potem kucam przy podłodze i popycham drzwi, które otwierają się powoli na zewnątrz, a szary kurz zaczyna tańczyć i zamienia się w złoty pył. Odkąd tu mieszkam, zimy jeszcze nie było, a dziś mijają trzy lata.
Nie naciskam. Jak się nie da, to się nie da. Nie da się związać końca z początkiem? No to zaczynam od początku. Nauka oddychania, mrużenia, zamiatania, strącania. Rozglądam się rano, zaczynając od podłogi, omiatam podłogę, wzrokiem, stołową nogę. Buty w pudełku. Patrzę na moje buty w pudełku, myślę, że to straszne być butami w pudełku. I strasznie być pudełkiem z butami. Więc wyjmuję buty i stawiam obok pudełka. Jeśli mogę fantazjować, robię to. Staram się nie robić rzeczy, które nie potrafią znieść równoległego fantazjowania.
Czy to źle? Zaczynać dzień od początku codziennie? Nie wiązać w całość? Na krótkim dystansie łatwiej znaleźć sens. Mniejsza szansa, że pojawi się niezidentyfikowany obiekt w stanie stałym, lotnym lub ciekłym. A nawet jeśli się pojawi, to w różnorodności nie będzie się wyróżniał. Będzie tak inny, jak wszystko inne.
Chcę się położyć i wreszcie się obudzić. Chcę zamknąć oczy i wreszcie zobaczyć. Frustracja orzecha zamkniętego w skorupie, wyjść poza skorupę dla samego siebie, a nie tylko po to, żeby ktoś mnie zjadł. Wszystko jest we mnie, w środku. Chcę to wydobyć. To nie ma być prawda o mnie, to nawet nie ma być prawda. (To ma być istotność sama w sobie, a przy okazji ma mieć następujące cechy: rozpuszczać się w wodzie, być piękną jak dobro, dobrą jak piękno i mieć niezmywalne złote inicjały). To, co piszę w nawiasie, jest tylko nieudaną próbą powiedzenia tego, co chcę. Mówi się: ubrać myśli w słowa. Ale ubranie jest dla mnie zbyt wierzchnie i kojarzy mi się z przebieraniem, więc nie używam tego sformułowania.
Puzzle to moja specjalność. Lubię i umiem je układać. Pierwsza wystawa moich obrazów miała tytuł Szczegóły, ale nie oddawała dobrze tego, co wtedy malowałam. Zawsze chcę zbliżać przedmiot (czy słowo) aż do obłędu. Przyglądać się czemuś z coraz mniejszej odległości i wtedy dłoń przestaje być dłonią, bo z bliska widać już tylko kawałek żyły, zmarszczki i plamę wątrobową. A po chwili już nic nie kojarzy się z ręką, zostają tylko abstrakcje, które tworzą nowy kształt na przykład pomiędzy palcami. I z abstrakcji, którą człowiek znosi bardzo ciężko, znów przechodzi mój mózg do widzenia konkretu, tyle, że nie jest to już dłoń, ale kształt, który wyłonił się spomiędzy. W puzzlach jest podobnie. Szukając fragmentu zdjęcia trzeba widzieć kształty drugorzędne i nieoficjalne, które powstały przez mechaniczne pocięcie obrazka. Nowe - w dobrym znaczeniu tego słowa.
W moim domu w lesie, w którym mieszkam od wielu lat i w którym nigdy nie było zimy, wypatruję form spomiędzy, dlaczego? Czy nie wystarczy mi to, co mam? Chcę więcej? Wręcz przeciwnie, chcę mniej. Ale żeby odrzucić to, co zbędne, muszę dobrze rozpoznać kształt rzeczy. Muszę indywidualnie rozpoznawać kształt rzeczy. To mi sprawia niesamowitą przyjemność. To jedyne, co tak naprawdę sprawia mi przyjemność. Indywidualny sens - dla mojego ja, wspólny rdzeń - dla tej części mnie, która pozwala mi zrozumieć innych i zrozumieć tę część mnie, która chce pozostać zrozumiana przez ludzi. Resztę staram się odrzucić.
Jedziesz gdzieś? Weź ze sobą tylko to, co niezbędne. Zostajesz tu? Miej ze sobą tylko to, co niezbędne. No na ziemi, na ziemi! A gdzie?
No z ziemi, z ziemi! A skąd?
No pod ziemią, pod ziemią, A gdzie?
No, nad ziemią, nad ziemia, A gdzie?
No spod ziemi, spod ziemi, A skąd?
A ja lubię cień już. Arcydzięgiel nie. Arcydzięgiei rośnie dziko na południu Polski, słyszałam z pewnego źródła, ale sama nie widziałam. Jest wysoki i podobny do koprów i barszczu Sosnowskiego. Wysiałam go kilka lat temu po raz pierwszy, żeby zrobić dzięgielówkę zwaną też litworówką i udało się. Wysiałam nasiona w domu wczesną wiosną, przesadziłam do ogrodu i na drugi rok wyciągnęliśmy wspaniały korzeń, którego początku i końca odnaleźć nie było można. Sok z korzenia nie do wytrzymania na języku, taki intensywny. Można łodygi młode kandyzować, drzem zrobić. Dzięgielówka udała się bardzo smacznie. Prezentowała się pięknie w butelkach, żółto-zielono i klarownie. Drugą sadzonkę zostawiłam na nasiona i teraz znów mam małe dzięgle, ale część wysiałam już jesienią w ogrodzie i dziś widzę, że wspaniale przezimowały, a mają nie więcej niż centymetr wysokości. Wysiałam też w domu wiosną, jak za pierwszym razem, więc niewielkie poletko z tego powstanie. Anioł - inna stara nazwa arcydzięgla. Korzeń może zgnić, jeśli go zostawię w ziemi. Ciekawe, czy zje go nornica? Ten smak może być dla niej nie do wytrzymania. Niewiele roślin wysiewam w tym roku w ogrodzie, bo nauka moja poszła w las, pod las i na łąkę.
Wszystko już na ziemi rośnie, co rosnąć miało.
Na ziemi rośnie już wszystko, co miało rosnąć.
Co miało rosnąć na ziemi, już rośnie.
Podlas to moje ulubione miejsce, łąki łączą się z lasem. Poziomki i paprocie. Opierasz wygodnie plecy na oparciu lasu. Kucasz skulony jak zając, ale bez strachu, bo las jest twoim oparciem, sosny i świerki zielonymi skrzydłami. Naturalny kształt, który przybierasz wąchając i rozpoznając, przy ziemi, pozwala ci nie zagrażać nikomu, nie zagarniać nawet wzrokiem.
Więcej cienia. Dla paproci pod lasem. Przychodzi. Moment. Życie zaczyna być dostrzegalne. Przestaje zapierdalać. Rozmazane słupy telegraficzne wyostrzają się, da się je liczyć. Chyba zwalnia. Kawały czasu, spędziłam w pociągach będąc dzieckiem, a wnuczką kolejarza.
Kolej rzeczy zwykła. To ja zwalniam? Ze starości? Zwalniam z doświadczeń i uwielbień. Zwalniam bo przystają przy wielu rzeczach. Lepiej w cieniu, niż w słońcu. Większość rzeczy, przy których przystaję, same są nieruchome. Stoją, nie drgną, drgną, ale nie pójdą, rosną. Są wśród nich takie, których nie ma, kiedy idziesz szybko, a pojawiają się, kiedy zwalniasz. Tak jak te telegraficzne słupy w pędzie. A jeszcze inne przy których przystaję, stwarzam sama, a że są kruche, trzeba zwolnić. I tak teraz myśląc, to może być wspólna cecha wszystkich rzeczy, dla których zwalniam, przy których przystaję - są na wskroś osobiste i znoszą tylko moje towarzystwo. Inny człowiek to dla nich bazyliszek. To o nich myślę, żeby pisać i piszę, żeby myśleć - najczęściej. To te nowe (w dobrym znaczeniu tego słowa) kształty mechanicznie przez język pociętych puzzli świata.
Opalanie bez kremów z filtrem i w pełnym słońcu długie godziny. Swawole na środku śródmieścia. Blizny po niezapomnieniu. Tańce z szablami wilkami do rana. Słowa bez wyjścia. Młodość nie mija sama. Starość ją wpycha nagle do rowu przy drodze, a sama włazi do domku na drzewie i śpiewa skrzeczy.
Wracam spod lasu do domu. Mam w kieszeniach różne rzeczy do cienia. W pomieszczeniu, które miało być łazienką, może kiedyś nią będzie, stoi stół. Okno wychodzi na wschód, więc już po dziesiątej rano, wiosną i latem, nie ma tu słońca. Układam na chłodnym, drewnianym stole rzędy roślin. Przechodzę przez salon. Tu jest najwięcej słońca. Projektując dom tak się to zawsze rozwiązuje. Ogromne okna od południa i zachodu. Pełne słońce od jedenastej do dwudziestej w lecie. Wracam do domu i jestem jak jedna z tych rzeczy w mojej kieszeni. Jestem do cienia. Siadam w jedynym chłodnym zacienionym kącie salonu. Ograniczam swój własny ruch, aż do spojrzenia, zastygam. Wycofuję się, bo wszystko, co pędzi potrąca mnie i nie pozwala się przyjrzeć.