Dawno, dawno temu (a może wczoraj), za górami, za lasami (a może tuż obok), żyły trzy psotne małpki. Bujały na różowych obłokach, bo świat, w którym przyszło im odegrać napisane dla nich role, znały tylko z pięknego opakowania. Czasem nawet ciekawiło je, co skrywa lśniące pozłotko, ale jego blask był tak zniewalający, że szybko zapominały o swojej ciekawości. Jednak ci, którym migotliwa jasność nie osłabiła wzroku, którym słuch nie stępiał od szumu rozwianych wiatrem grzyw jednorożców, mogliby opowiedzieć historie, jakie nie śniły się psotnym małpkom.
Mizaru
Nieoczekiwany rozbłysk wypełnił przestrzeń światłem. Marta odruchowo przeniosła spojrzenie z ekranu komputera na okno, pod którym urządziła swoje tymczasowe biuro. Widok, przez ciasną zabudowę osiedla, pozbawiony perspektywy kończył się na ścianie bloku naprzeciwko. Mieszkali tu cztery lata, jednak dotąd jakoś nie zwróciła uwagi na nachalną bliskość sąsiedztwa. Przemknęła wzrokiem po płaszczyznach szyb. Nic nie przykuło jej uwagi. Większość okien na głucho zamknięta. Kwiecień w tym roku nie rozpieszczał. Wtórował nastrojom ludzi znękanych kolejnymi doniesieniami o epidemii. Bad news bombardowały napięte nerwy, a powietrze przesiąknięte wilgocią podstępnie wślizgiwało się pod okrycia i wysysało resztki ciepła. Słońce rzadko wychodziło zza chmur i świeciło jakoś blado, jak u schyłku jesieni, a nie w preludium wiosny. Ale teraz, w tym momencie rozdarło kokon chmur, jasnym, zdecydowanym promieniem, którego długie ramię, niczym wiązka lasera, penetrowało przestrzeń. Musiało zostać złapane przez któreś dopiero co uchylone okno i przekierowane w jej stronę. To pewnie ten błysk dostrzegła, to on ją zdekoncentrował, zmusił do oderwania się od kolumn wypełnionych cyframi i wielobarwnych wykresów. Była już bliska postawienia tezy. Dane układały się w logiczny sens, za którym właśnie podążała i przez to nagłe rozproszenie zgubiła wątek. Liczby rozpierzchły się i znów stanowiły zbiór niemych faktów. Musiała na nowo podjąć z nimi dialog, a przecież miała do jutra przedstawić wnioski. Wytrąceniu z fazy głębokiego skupienia towarzyszył powrót świadomości irytującego zgiełku, jaki panował w ich mieszkaniu, okupowanym przez cztery osoby próbujące pracować i uczyć się w tym samym czasie. Podniesiony ton głosu męża, rozmawiającego przez telefon, piskliwy dziecięcy wielogłos z wirtualnej klasy młodszej córki, dudniąca muzyka z pokoju starszej. Miała ochotę wrzasnąć na nich wszystkich, żeby się wreszcie przymknęli, że potrzebuje ciszy, ale to groziło awanturą. Zmełła więc przekleństwo pod nosem, wzięła głęboki oddech i już miała się podnieść, przegonić koty, domknąć drzwi i zaciągnąć rolety, kiedy ponownie błysnęło. Na dłużej. Oślepiająco. Zaintrygowana zaczęła szukać źródła tego blasku. Teraz uważniej przesuwała wzrok z jednego okna na drugie, skanowała po kolei, od lewej do prawej. Dotąd puste szklane płaszczyzny nagle wypełniły się życiem i zaczęły ujawniać tajemnice. Dostrzegła sylwetki ludzi, wykonujących codzienne czynności: ktoś podlewa rośliny, ktoś układa poduszki na kanapie, ktoś pochyla się nad dzieckiem, patrzy w migotliwy ekran komputera. Widziała stoły z naczyniami niesprzątniętymi po szybkim śniadaniu, stoły, na których urządzono prowizoryczne biura lub szkolne ławki, zaścielone łóżka, nie zaścielone łóżka, cienie przesuwające się po ścianach. Wciągnęło ją to. Nie umiała jeszcze zdecydować, czy w tej nowej roli bardziej uważa się za odkrywcę, czy za zwykłego podglądacza, ale ciało miała napięte, wypełnione radosnym oczekiwaniem. Pomyślała, że podobnie czuła się jako dziecko, gdy wyglądała pierwszej gwiazdki i wymarzonych prezentów pod choinką. Sunęła wzrokiem powoli, okno po oknie. Na niektórych zatrzymywała się dłużej, wpatrywała w pantomimę, grę świateł, taniec kształtów. Wreszcie dotarła do rzędu poniżej ich piętra. Jej spojrzenie przyciągnął wylegujący się na parapecie kot o lśniącej, gęstej sierści. Lubiła koty. Teraz mieli dwa, ale ten z okna przypomniał jej Mruczka – pupila z dzieciństwa. Znalazła go leżącego na wycieraczce pod mieszkaniem sąsiadów, o których rodzice, wymieniając się szybkimi spojrzeniami, mówili „ta patologia”. Ledwie panując nad odruchem ucieczki, patrzyła na drzwi, zza których dobiegały stłumione krzyki i rumory, jakby ktoś przestawiał meble. Kot nie wyglądał dobrze. Jego sierść była matowa, ubita jak filc. Ciekło mu z oczu i bardzo szybko oddychał. Porwała go razem z wycieraczką i nie zastanawiając się wiele, zaniosła do weterynarza. Rodzice nie byli zachwyceni, ale ostatecznie kot został. Uratowała mu życie – to zobowiązywało.
Nagle dostrzegła ruch. Okno na prawo od kota. Po identycznym kolorze zasłon oceniła,
że musiało należeć do tego samego mieszkania. Stała tam naga kobieta, z dłonią przyciśniętą
do policzka, z oczami szeroko rozwartymi, patrzącymi w głąb mieszkania. Marta mogłaby teraz nazwać się podglądaczem, gdyby nie fakt, że nagość nieznajomej wydała jej się bardziej krępująca niż fascynująca. Już chciała wrócić spojrzeniem do kota, gdy w polu widzenia ukazało się masywne, męskie ramię. Szczupła ręka kobiety została wykręcona, na jej twarz posypały się razy. Drobna postać zaczęła się cofać. Oczom Marty ukazał się mężczyzna, również nagi. Jego ruchy były gwałtowne, twarz wykrzywiona grymasem. Zatrzymał kobietę chwytem za kark, od którego aż przysiadła, przygarnął do siebie i wpił się łapczywie wargami w jej rozwarte usta. Po chwili ciało kobiety zmiękło, poddało się rytmowi ruchów mężczyzny. A potem wielka dłoń chwyciła ją za jasne, związane w koński ogon, włosy i pociągnęła poza kadr.
Zaskoczenie odebrało Marcie zdolność doboru właściwych słów do tego, co odnotowały oczy. „Co to do cholery było? Co ja mam z tym zrobić?” – myślała kompletnie rozstrojona.
Już chciała sięgnąć po telefon, kiedy zorientowała się, że przecież nie zna adresu tamtego mieszkania, że policjanci musieliby przyjść do niej, że musiałaby przyznać się do podglądania, że ma przed sobą tyle pracy, że przecież w domu są jeszcze dzieci i mąż, że jak ona im
to wytłumaczy, to nagłe najście policji? No i właściwie nic tu nie było jednoznaczne. Okno obok kot dalej wylegiwał się na parapecie. Patrzyła jeszcze chwilę raz na kota, raz na pulsujący bladą poświatą telefon, po czym powoli cofnęła dłoń. Podeszła do okna i energicznym ruchem zaciągnęła rolety. Usiadła sztywno przed komputerem, drżące dłonie ułożyła na klawiaturze, skoncentrowała się na kolumnach cyfr i barwnych wykresach.
Kilka dni później widziała tych dwoje w sklepie. Kobietę, pomimo maseczki, rozpoznała od razu po jej jasnych, związanych w koński ogon włosach i dużych, czujnych oczach. Stali w kolejce do kasy, kilka metrów przed nią. On obejmował ją w pasie, szeptał coś do ucha. Słuchała mechanicznie przytakując. Była mocno umalowana i miała na sobie wysoki golf. Kwiecień nie rozpieszczał. „Zwyczajni ludzie. Mają zadbanego kota” – pomyślała Marta i odwróciła od nich wzrok. Potem nastały słoneczne dni i nie odsłaniała okna. Wychodziło na południową stronę,
a ostre światło raziło ją w oczy.
Kikazaru
Ale gorąco! Wrzesień i taka pogoda. Kto to słyszał?! Świat na głowie staje. Globalne ocieplenie. Tak na chłopski rozum, to my już wszystko globalne mamy, łącznie z tym wirusem. Pomieszanie z poplątaniem. Co to ja miałem...? A, pączka Zosi mojej. Oj lubi Zosia pączki, lubi, ale już całkiem po nie sama chodzić nie może. Ani po inne zakupy, ani co załatwić w urzędzie,
na poczcie rachunki popłacić. No wszystko na mojej głowie, bo na jej już polegać nie ma co. Raz wyszła po chleb i mleko, a przyniosła bakłażanów dwie siatki, bo takie ładne i ten uroczy pan
na straganie tak zachwalał. Pytam się jej „Zosieńko, a ty wiesz chociaż, jak bakłażany przyrządzić?”, to się rozpłakała, że uspokoić nie mogłem. Albo jak inny uroczy pan ją na drzwi antywłamaniowe namówił, bo „bezpieczeństwo najważniejsze”. No najważniejsze, bez dwóch zdań! Ale mówię Zosi mojej, że „co nam po drzwiach antywłamaniowych, jak ty i tak różnym miłym panom otworzysz”, to mi, że bałwan jestem i zazdrośnik. Co to ja miałem...? A pączki Zosi mojej. Z jej ulubionego sklepu koło stacji. Wwiercają się w uszy, aż do bólu te jesienne odgłosy ptasie, bo to nie żadne tam radosne ćwierkania i trele, tylko ponure krakanie, jak nad grobem czyim. Wielkie czarne ptaszyska obsiadły gęsto kasztanowca, co jedyny tu, na skwerku przed stacją się został. Przedtem to ich tu więcej było, ale parking był potrzebny. Padały jeden
po drugim, w ogłuszającym jazgocie pił. Z łoskotem padały, z trzaskiem gałęzi, a ziemia
za każdym upadkiem jęknęła głucho, jak matka, która dziecko straciła. Teraz te wszystkie nastroszone gawrony na ten jeden, ostatni siadają i wykrzykują swoją żałobną pieśń. Co to ja miałem...? Co... Pączka! No przecież! O, już widać sklep. Kolejka, jak zawsze i oczywiście większość bez masek. Przeważnie młodzi. Narzekają, że im duszno, że wytrzymać nie mogą. Coraz słabsze pokolenia nam rosną. Nie to, co kiedyś. Człowiek w wojsku jak był,
na ćwiczeniach, w masce przeciwgazowej pół dnia biegał. I też gorąco było. I duszno, że krwią się nieraz pluło, resztkami płuc pozostałymi po trzech zapaleniach, w dzieciństwie przebytych.
A teraz w zwykłej, z materiału oddychać im ciężko. Starym jakoś nie ciężko. O jest moja ulubiona ekspedientka, uśmiechnięta, z każdym słowo zamieni, aż miło zachodzić. Tak to wszędzie powinno wyglądać. A nie zawsze wygląda. Nie raz to takie nabzdyczone siedzą, jakby kto pod przymusem w robocie trzymał. Najlepiej omijać, ale bo to możesz człowieku
do przychodni nie chodzić, spraw urzędowych nie załatwiać, rachunków nie popłacić? Długo
to dzisiaj schodzi. Słońce przypieka. Cienia za grosz. Przecież nie da go ten zabetonowany plac po kasztanowcach. Wreszcie moja kolej.
– Dzień dobry miłej pani.
– A dzień dobry. Panu szanownemu dwa z konfiturą różaną i lukrem i dwa z cukrem pudrem?
– Po jednym, jak zawsze. Na zapas nie ma co. Świeże najlepsze. A dla takiej miłej obsługi
to i przyjść się codziennie chce.
– Takich klientów obsługiwać to sama przyjemność. Osiem złotych.
– Osiem? Wczoraj jeszcze było sześć...
– Dziadek, bierz pączki i wypierdalaj. Nie wszyscy tu srają czasem – odzywa się z tyłu taki
w karku szeroki, a mnie jakby kto z karuzeli wysadził. W głowie mi się kotłuje, ziemia tańczy, słów właściwych znaleźć nie mogę, przed oczami świetliste kręgi latają. Wszystkim się tak chyba porobiło w tej kolejce, bo milczą jakby ich zatchnęło. W telefony nagle patrzą, czegoś
po torbach szukają, kieszeniach, składy pączków i ceny studiują. Miła ekspedientka jak automat wydaje mi resztę, torbę z pączkami do ręki wkłada, w oczy nie patrzy, ale widzę, że jej kąciki ust drżą i na twarz wypełza, siłą całą powstrzymywany, uśmieszek. Odchodzę stamtąd na drżących nogach, pole widzenia mi się zawęża. Do ławki muszę. Usiąść. Przeczekać ten łomot w klatce
i w uszach szum. Idę schodami jakimiś w dół, przejście podziemne chyba, mijam wyjście jedno, drugie, trzecie, w końcu się wlokę na górę, schodami, ledwie daję radę. Opadam na ławkę jak mi już ciemne przed oczami zaczęło latać. Dobra ławka, w cieniu, pod daszkiem. Siedzę. Nie wiem, ile siedzę. Pot z czoła maseczką ocieram, z oczu. Oczy mi się spociły. Na słono. Na długo.
W końcu dochodzi do mnie, że późno musi być, bo słońce opadło nisko. Już mi lepiej trochę. Drżenie ustało, czoło mam suche. Dźwigam się z tej ławki, po schodach na dół, biorę zakręt, jeden, drugi, gdzieś wychodzę. Ale to nie moje wyjście. Z powrotem w podziemia, rozglądam się i nie wiem gdzie iść, w którą stronę? Kombinuję „na górze łatwiej się będzie zorientować”. Wychodzę. Schodami znowu. Oddycham ciężko, pokasłuję, chwilę się muszę barierki przytrzymać. Pojaśniało, więc się rozglądam, szukam wzrokiem czegoś znajomego, ale nic nie jest. Serce przyspiesza, o Zosi myślę, że sama, że martwi się może? Widzę grupkę młodych. Podchodzę. Oddech mi świszczy.
– Panowie nie wiedzą, gdzie ten kasztan z gawronami stoi? – już jak kończyłem, wiedziałem,
że pytanie niedobre. Popatrzyli tylko między sobą i minęli jak powietrze. Morowe, bo łukiem mijali. Rozglądam się. Po drugiej stronie toru stoi jeden. Coś w telefonie patrzy.
– Pan nie wie, jak stąd wyjść? – ani drgnie. Myślę „pewnie za cicho”, to się wydzieram ile siły:
– Jak wyjść stąd, pan nie wie? – i nic. To do młodej dziewczyny, co właśnie z tunelu się wynurza, podchodzę:
– Panienko, gdzie ja jestem? – nic. Jakbym w próżni mówił. Jakby mnie nie było. A może ja już umarłem? Ciało zostało w tamtym przeklętym sklepie z pączkami, a duch czmychnął i teraz, nie całkiem świadomy rozłączenia, próbuje kontakt nawiązać, ale nikt go nie słyszy. Trudno ducha usłyszeć. Był taki film, z Brucem Willisem. Jego nawet własna żona nie słyszała.
Iwazaru
Nie musiał patrzeć na zegarek. Pulsowanie w stopach podpowiadało – połowa dyżuru. Po porannym urwaniu dupy nareszcie względny spokój. Mógłby posiedzieć ze wszystkimi, nawet go zapraszali, ale zazwyczaj kończyło się to opowieściami o dzieciach, żonach, mężach, kochankach, zwierzęcych ulubieńcach i takich tam. Z zasady oszczędnie gospodarował słowami. Na takie sprawy, zwyczajnie ich skąpił. Wymówił się zmęczeniem. Po prawdzie był zmęczony. Marzył, żeby choć na chwilę dać odpocząć stopom, które od kilku godzin przemierzały drogę
z oddziału na izbę, z izby na oddział, od jednego przypadku, do drugiego. Osiem przyjęć, trzy ostre. Tych odesłanych do domu przestał już liczyć. Klął w myślach na słabe przygotowanie, braki podstawowych środków i dziurawe procedury, zastanawiając się jednocześnie, czy zdjąć kombinezon, czy w nim zostać. Ostatecznie zdecydował położyć się w kombinezonie. „Chuj tam, przynajmniej będę gotowy, jak znowu kogoś przywiozą” – pomyślał. Jeszcze nim zdążył dotknąć głową złożonego w kostkę ręcznika, przeniósł się do rodzinnego domu. Znów miał osiem lat, była jesień i był ten straszny dzień, w którym odkrył, że ojciec robi coś dziwnego z jego starszą siostrą, coś od czego mrowiło go w dole pleców. Siedział wtedy w szafie. Schował się tam, bo chciał nastraszyć siostrę, zemścić się za jakąś wcześniejszą jej złośliwość i przysnął znużony czekaniem. Kiedy się obudził już tam byli. Nie włączyli światła. Widział ich sylwetki przez szparę w drzwiach. Nie chciał patrzeć i jednocześnie nie mógł przestać. Nie rozumiał co właściwie się dzieje, ale żałował, że nie jest ślepy. I głuchy. Tkwił w dusznym meblu, starając się nie ruszać. W wątłej poświacie ulicznej lampy tańczyły złotawe drobinki kurzu. Czuł, jak wciąga je nosem, jak osiadają gęsto, coraz gęściej, zalepiają usta i gardło, i drapią prowokując do kaszlu. Nagle ściany szafy zaczęły na niego niebezpiecznie napierać. Kwaśny odór nieświeżych skarpet
i przepoconych koszulek odbierał oddech. Złote drobinki zaczęły zmieniać się w czarne plamy. Już myślał, że dłużej nie da rady, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi, na który tamci dwoje odskoczyli od siebie i w popłochu zaczęli poprawiać ubrania.
Obudził się łapiąc powietrze jak człowiek, któremu ostatkiem sił udało się ściągnąć foliowy worek z głowy. Serce z zaciekłością napierało na żebra. Nie od razu zorientował się, że ciągle słyszy dzwonek. Telefon. Niezidentyfikowany rozmówca. Zignorował. Musiał zebrać się w sobie, doprowadzić do porządku. Od tak dawna do niego nie przychodził. Ten sen. Odgrodził się od przeszłości. Po latach wspomnienia pozostały tylko mglistym powidokiem. Po tamtej nocnej wizycie zerwały się jak głodne piranie, które zwietrzyły krew. Atakowały bez ostrzeżenia, wyszarpując z pamięci coraz większe fragmenty. Miał już całość. Zrozumiał, dlaczego zapach potu przyprawia go o mdłości, a ciasne, duszne pomieszczenia o atak paniki. Jednak ciągle umykała zrozumieniu reakcja matki, której z ufnością wszystko opowiedział. Był pewien, że ona to jakoś wytłumaczy, powie, że to nic strasznego, że się tym zajmie, że nie będzie się już musiał bać o siostrę, unikać ojca. Pragnął, by go chociaż przytuliła, a ona z rozmachem uderzyła go
w twarz. Aż przysiadł. A potem, strzelając drobinkami śliny, wywrzeszczała, że jest małym zboczeńcem, obleśnym podglądaczem i że ma nigdy, przenigdy, nikomu nie powtarzać tych kłamstw, że nikt mu nie uwierzy, że oddadzą go do domu dziecka, jak będzie tak zmyślał. Stał osłupiały tak, że nawet zapomniał się rozpłakać. W uszach dudniło echo niezrozumiałych słów. Obraz wykrzywionej wściekłością twarzy matki skutecznie zamykał usta zawsze, kiedy chciał się z czegoś zwierzyć. Słowa w nim wzbierały, puchły, dzwoniły o zaciśnięte zęby. Gdy ich napór stawał się nieznośny uwalniał je w krzyku, aż do bólu gardła. Nazywano to atakami histerii, uspokajano, że minie, że z tego wyrośnie. Z czasem nauczył się połykać te nieznośne słowa.
Dzwonek rozwrzeszczał się ponownie. Ponaglająco. Ten sam numer. Damski głos, nieprzypisany jeszcze do żadnej osoby, rzucił twarde, jak uderzenie kamieniem pytanie:
– Jak mogłeś mu to zrobić!?
– Przepraszam...ale z kim rozmawiam? O co chodzi?
– Ty nie wiesz o co chodzi!? Jesteś lekarzem. Badałeś go. Kurwa! Dlaczego to przemilczałeś!? – wykrzyczał głos i połączenie zostało zakończone.
Renata – brzmienie połączyło się z imieniem. Żona Tomka, o którym do niedawna myślał – przyjaciel. W czasach szkolnych byli nierozłączni i miał pewność, że wie o Tomku wszystko. Wszystko też chciał opowiedzieć o sobie, ale w niektórych sprawach tylko przełykał słowa. Mimo tego, przed nikim nie otworzył się bardziej. Jednak po maturze kontakt się rozluźnił. On wyjechał na studia, daleko od domu. Tomek też chciał, ale jego twardo ręki ojciec zaplanował mu przyszłość w rodzinnym warsztacie kamieniarskim. Rzadko się widywali i coraz mniej mieli sobie do powiedzenia. Nie było o czym, bo kiedy zaczynał o studiach, o życiu akademickim, imprezach, wolności, przyjaciel posępniał i zaciskał przyprószone granitowym pyłem pięści. Lepiej zrobiło się dopiero, gdy poznał Renatę. Parę razy wyjeżdżali wspólnie na łódki, na narty. Nie nazwałby Renaty piękną, ani nawet ładną, ale świeciła jakimś wewnętrznym blaskiem, który przyciągał ludzi. Tomek grzał się w tym blasku, topniał w nim, rozluźniał pięści. Dużo rozmawiali, jak dawniej. A potem jemu trafiła się praca w tym szpitalu, na drugim końcu Polski, a im urodziło się dziecko. Ulegli codzienności. Przestali się widywać, dzwonili tylko na święta. Tamtej nocy, gdy pielęgniarka przekazała, że ktoś czeka na niego w gabinecie, spodziewał się swojej siostry. Tomka nawet nie od razu rozpoznał, tak bardzo nie przynależał do tego miejsca. Tymczasem to właśnie dawny przyjaciel na niego czekał. Z synem, potrzebującym pilnego badania. Już miał powiedzieć, że nie jest pediatrą, ale Tomek, nie dając mu dojść do słowa, zaczął wyjaśniając, że wracają z weekendowego pobytu nad morzem i że mały źle się poczuł –gorączkuje i narzeka, że nie może się wysikać. I że normalnie poczekałby do rana i poszukał jakiegoś lekarza od dzieci, ale spanikował, kiedy uzmysłowił sobie, że nie pamięta, żeby w ogóle Kuba tego dnia sikał. Zawodowy rozsądek dalej podpowiadał, że powinien odmówić, ale chłopiec faktycznie nie wyglądał dobrze. Wodził nieprzytomnym wzrokiem, jak ktoś wybudzony właśnie ze snu. Albo ogarnięty paniką. Usta miał spierzchnięte, wstrząsały nim dreszcze. Postanowił jednak przeprowadzić przynajmniej ogólne badanie i skierować do właściwego specjalisty. Zmierzył temperaturę. Wysoko. Galopujące serce to potwierdzało. Ale nie usłyszał żadnych szmerów w oskrzelach ani płucach, gardło było czyste, uszy też. Pozostało obejrzeć genitalia. Nasłuchał się zbyt wielu opowieści kolegów pediatrów, o pomysłach małych chłopców, których realizacja wymagała natychmiastowego udrożnienia cewki moczowej, żeby pominąć tą część badania. Poczekał, aż Tomek zdejmie chłopcu majteczki. Gwałtowna reakcja Kuby trochę go zaskoczyła, ale przecież nie był specjalistą od dzieci. Siłowali się chwilę, ciągnąc każdy w swoją stronę, aż delikatna tkanina nie wytrzymała. Oględziny nie potwierdziły obecności żadnych ciał obcych. Jednak było coś, od zobaczenia czego rozdygotały mu ręce i koszula przylgnęła do pleców. Nagle rzeczywistość implodowała, zredukowała się do ciasnego, pozbawionego światła i powietrza, tunelu. Jak stroboskop zaczął mu rozbłyskać w głowie obraz zapamiętany z tamtej szafy. Aż skulił się w sobie. Wykrzywiona grymasem twarz matki. Krople śliny. Dudniące echo w uszach. Zacisnął powieki. Zaczął przełykać. A potem wypisał receptę na lek przeciwgorączkowy.
– Niczego jednoznacznie nie mogę powiedzieć, poza tym, że koniecznie jutro trzeba skonsultować Kubę u pediatry – wyrecytował jak automat, nie patrząc Tomkowi w oczy.
***
Małpki gorzko zapłakały. Ich łzy wsiąkały w różowy puch obłoków, zmieniając je w ciążące ku ziemi chmury. Ale kolejnego poranka słońce wstało jak zawsze i migotliwe pozłotko rozświetliło ich świat hipnotycznym blaskiem.