Gatunkowa literatura popularna przeżywa od bardzo długiego czasu swój rozkwit, a właściwie – pomimo wielu światowych zawieruszeń – trwa w swojej złotej erze – i robi to w swoim egalitaryzmie wbrew gustowi wszelkiej maści krytyków, badaczy literatury i uczelnianych profesorów. Ten trend – pozytywny bądź nie – w literaturze – czyli książka jako coś bezrefleksyjnego do skonsumowania – jest już nieodwracalny. Jednak zadać sobie trzeba tylko pytanie, czy to świeży trend? Moim zdaniem nie. I na dobrą sprawę za zapoczątkowanie go obwiniać trzeba by było Johannesa Gutenberga. Wszak nikt nigdy nie zrobił więcej dla upowszechnienia literatury niż ten XV-wieczny rzemieślnik. Można zadać sobie pytanie, czy obecnie, bardziej niż kiedykolwiek, jesteśmy zalewani potokami literatury prostej, łatwej i przyjemnej? W mojej opinii to kwestia dyskusyjna. Jedno na pewno pozostaje niezmienne. Na końcu liczy się czytelnik. On, wybierając książkę, decyduje co tak naprawdę ma prawo bytu. I tu jest pole dla pisarzy, żeby pokazać, że „prawdziwe książki” nie umarły. No więc właśnie. Czy literatura piękna is not dead / jeszcze nie umarła?
Jednym z pisarzy, którzy chcą potwierdzić powyższą tezę jest Marcin Mielcarek i jego debiut powieściowy Sztuka latania, wydana przez wydawnictwo Anagram. Pozycja, której do ideału brakuje wiele, wszak to debiut młodego pisarza, ale posiadająca w sobie pewną świeżość, której próżno szukać w większości rynkowych pozycji. Mimo mojego sugestywnego wstępu czytelnik od pierwszych stron szybko zdąży zauważyć, że jest to pewien mariaż literatury wyższej z popularną. Tak jakby autor bał się od razu rzucać na głęboką wodę, ryzykując, że czytelnicy odrzucą jego debiut. Tak więc Sztuka latania to pozycja chcąca upiec dwie pieczenie na jednym ogniu - zaistnieć w elicie, ale również płynąć z prądem.
Sztuka latania nie ukrywa swojej fascynacji zachodnim kręgiem pisarstwa, a dokładniej i bliżej – pełną inspiracją, bazowaniem na pisarstwie amerykańskim. Dominuje w niej wyraźna prostota słowa, płynność wydarzeń, żywe postacie, nieskomplikowana fabuła (właściwie mnogość rozdziałów, w większości mogących istnieć jako samodzielne opowiadania) czy lekkość przekazywania myśli. Wyraźnie widać wpływy – mniej lub bardziej świadome – Ernesta Hemingwaya, Francisa Scotta Fitzgeralda, twórczości bitników, a przede wszystkim Charlesa Bukowskiego. Autor nie wypiera się swoich inspiracji. Karol Bukowski. Tak nazywa się główny bohater jego powieści. Tak, Marcin Mielcarek na pewno nie boi się porównań do swojego amerykańskiego idola. Sztuka latania, chociaż nie jest opowieścią romantyczną i widać na każdej ze stron, że nie autor mocno ucieka od tego stylu, to nie potrafi od pewnych klisz tego gatunku uciec. Właściwie to oś romansu – najpierw niby-związek z dziewczyną o imieniu Weronika, a potem zabieganie o względy tajemniczej Leny – jest motorem napędowym całej fabuły. Nie jest to oczywiście zarzut, a stwierdzenie pewnego faktu, natury Sztuki latania. Sam styl pisania – oszczędny w metaforach i słowach – jest specyficzny, niezbyt oryginalny, ale na pewno sprawiający, że czytanie nie przysparza trudności, a wręcz przeciwnie – płynność zdań i realizm dialogów rzutują na to, że lektura jest lekka i naturalna. Pasuje to w sposób niewymuszony do całości, do tego czym właściwie jest Sztuka latania. To opowieść przede wszystkim o młodości, a właściwie o samotności młodego człowieka. Jego życie jakby się zaczynało w momencie rozpoczęcia przez czytelnika pierwszych stron. To także historia stawiająca momentami przed nami istotne pytania: o sens życia czy naturę człowieka. Robi to jednak w sposób obrazowy, mało filozoficzny.
Sztuka latania jako miks różnych literackich światów wypada nie najgorzej, jest pozycją całkiem ciekawą, na pewno inną, ale nie wydaje się być zbytnio odkrywcza, a już tym bardziej nie wykorzystuje w pełni potencjału takiego mariażu. Jako debiut można uznać tę powieść za w miarę udaną i wartą przeczytania – chociaż po prawdzie niezbyt ten debiut można nazwać podniecającym. Nachodzi teraz pytanie czy potrzebujemy tego typu literatury w przestrzeni wydawniczej, literackiej? Czy potrzebujemy łączyć różne gusta, potrzeby, tematykę w szarą papkę celującą – teoretycznie – w szerokiego odbiorcę? Według mnie autor popełnił błąd debiutanta chcąc ciągnąć kilka srok za ogon. W efekcie ani fani literatury pięknej nie rzucą się tłumnie po Sztukę latania, ani fani literatury popularnej. Problemem pisania dla wszystkich jest finalne pisanie dla nikogo. Czy to znaczy, że nie warto sięgnąć po Sztukę latania? I tak i nie, właściwie jak po każdą inną książkę. Warto natomiast sięgnąć po debiut Marcina Mielcarka, mając na uwadze przyszłe poczynania tego młodego autora.
Marcin Mielcarek, Sztuka latania, Wydawnictwo Anagram, Warszawa 2020, ss. 220