Jakby na to czekał, jakby miał to w swoim codziennym zwyczaju, wuj się zerwał z sofy, w dwóch niezgrabnych susach doskoczył do okna, skąd po krótkim czasie przez gęstą firanę mógł zobaczyć ciotkę mknącą co sił w nogach na przełaj przez trawnik.
Biegła roztrzęsiona, przeklinając siłę, która ją trzymała przy „żyjącym trupie”; biegła, mając w krzyżu tony węgla, które rok w rok bez wyręki przerzuciła szuflą z hałdy do piwnicy; biegła, czując wagę worków z ziemniakami, które na wózeczku przyciągnęła z rynku w gospodarskim trudzie gromadzenia zapasów na zimę. Zgięta pod ciężarem lat spędzonych z wujem, w wysłużonych butach i spłowiałej sukni jak najszerszym łukiem ominęła kościół i pobiegła dalej ścieżką wzdłuż potoku, gdzie na napotkanej odrapanej ławce siadła i załkała. Jej szloch brzmiał jak skarga, przejmująca skarga, którą na swym grzbiecie porwał nurt strumienia, jakiej nikt i nigdy od niej nie usłyszał: pełna niespełnionych, skrytych ludzkich tęsknot, rozrywających serce na kawałki. Stłumione, urywane westchnięcia jak szept spływały na jej wargi, ulatując w górę. Ale nie do Boga, lecz w bezkresną przestrzeń, w zbiór astralnych ciał, których obojętność wobec takich wyznań znana jest ludzkości od stworzenia świata. Pojęła ciotka, że nic już więcej zdziałać nie zdoła, nic wskórać ani odmienić, a zrozumienie tego sprawiło, że jej szept tracił na znaczeniu, zmieniając się w przymus szeptania, ledwo słyszalny lament. W sumie… do nikogo.
Słuchałam tej skargi jak zaczarowana. Uderzyło mnie jedno: widziałam w niej – w tej scenie – samotność ciotki. Wszechobecną. Potworną. Rozpaczliwą pustkę, której wypełnienia nikt by się nie podjął, nikt o zdrowych zmysłach. Ale gdyby nawet trafiła na kogoś, kto by jej wysłuchał, próbując zrozumieć sens jej zmagań z wujem, czy jej własne słowa by nią nie wstrząsnęły? Tak już były zbędne, zblakłe i osłabłe od nieużywania, jak mięśnie człowieka latami leżącego w łóżku.
Wuj, który już tego nie mógł widzieć z okna, wrócił na leżankę i wpatrzony w zegar wiszący na ścianie naprzeciwko czekał Bóg wie na co. Śledząc ruch wskazówek, odliczał jak tamten mijający czas, kwadranse i godziny… Oczekując, wstawał i na powrót siadał, coraz bardziej spięty, coraz mniej zgnuśniały… Jak ktoś, kto wygląda nadejścia kochanki. Było coś świeżego, choć i pokrętnego w tym wyczekiwaniu… Jakby lęk? Panika? Że ona nie przyjdzie, że coś jej się stało. Ale kiedy w końcu usłyszał klucz w zamku, dopadł swej kanapy, skrzyżował ręce na piersi i zasnął w jednej chwili.
Co to miało być? Co to był za występ? O czym jeszcze nie wiem z pożycia tych dwojga? Może się okazać, pomyślałam nagle, że to, co dotychczas brałam za prawdziwe, wcale tym nie było… I znów opadły mnie wątpliwości. Bo w związku z powyższym mogło być też tak, że cała prawda o ich związku, jeśli nawet nie pośrodku, to leży w całkiem innym miejscu. Albo, też możliwe, każde z nich po prostu, dla asekuracji, miało swoją prawdę. To przecież klasyka w niedobranych parach. To całkiem jak u nich: on czerwony pająk, a ona świętoszka. No tak, ale z tego, co tu zobaczyłam, wyłonił się inny, sprzeczny z tamtym obraz, w którym źródłem złego miał być ich rozbieżny stosunek do wiary. Jeśli więc nie to, to co w takim razie? Jaki brak to sprawił? Niespełniona miłość? Czy znany pod nazwą „samotność we dwoje” – niewiele w sumie mówiący, gdy brakuje danych – równie wyświechtany górnolotny frazes? W głowie miałam mętlik. Nie ma co dalej w to brnąć, pomyślałam w końcu. I tak nic więcej nie wymyślę. Najprościej będzie uznać, że ich związek to jak stąpanie po polu pełnym min. Nie wiedzieć kiedy wybuchnie. A napięcie rośnie.
Od strony ołtarza, jakby czytał w moich kłębiących się myślach, dobiegł mnie czyjś mocny, arbitralnie brzmiący, historyczny głos. Słowa po rosyjsku wyrażały wprost: „On takoj kommunist, kak ona katolik!”. Kiedy tam spojrzałam, odgarniając poły długawego płaszcza, Lenin właśnie siadał, a do głosu po nim sposobił się Błochin. Ktoś, kto się wręcz chełpił mordowaniem ludzi, i to osobiście, ten kat i oprawca miał oskarżać wuja? Jakim prawem? Jak?! Teraz powstał z miejsca i jak Sprawiedliwy wśród Narodów Świata rozpoczął mowę oskarżycielską. W przeciwieństwie jednak do swego przedmówcy, by mu nikt nie wytknął bezpodstawnych oszczerstw (myślałby kto, kurczę!), podparł się przykładem, jak to wuj latami, przy okazji marszów z racji Święta Pracy, stojąc na chodniku, jako bierny widz, śmiejąc się szyderczo, machał chorągiewką do ludzi w pochodzie, a na zakończenie (po imprezie w parku z piwem i kiełbasą) wracał z nią do domu i wciskał za ręcznie malowany, wiszący na ścianie w salonie portret ślubny, czym wkurzał ciotkę do żywego. Kończąc, Błochin w wuja wycelował palec.
– Otprawit jego w Sibir! – zagrzmiał bez litości. – Tam on wspomnit kto on!
Kiedy usiadł, niezwłocznie po nim wstał Stalin, grzmiąc całkiem jak tamten o podwójnym życiu i giętkości wuja, który uczestnicząc w bolszewickich świętach, z równą gorliwością włączał się w obchody katolickich świąt. Z zielonoświątkowych, dajmy na to, znosił do chałupy liście tataraku, zdobiąc nimi okna i zewnętrzne drzwi, a po Bożym Ciele gałązkami brzozy, które ściągał z licznych ulicznych ołtarzy w czasie przerw w procesji na manifest wiary, stroił każdy wolny zakątek mieszkania i wkładał w każdy wazon, jaki znalazł. Byłby wrzeszczał dalej (mówię o Stalinie), bo i miałby o czym, biorąc pod uwagę liczbę świąt za Bugiem, patrząc na to z Moskwy, gdyby nie wtręt Boga, że to mu wystarczy i że jeszcze głosu nie zabierał Beria, który już do tego przebierał nogami.
Ten złowrogi symbol epoki sowieckiej, szef Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych ZSRR – o którym sam Stalin powiedział: „Eto nasz Gienrych Gimmler”, którego Chruszczow uznał za najgorszego z najgorszych – teraz wstał i patrząc z wysoka na wuja, powiedział coś, co zabrzmiało jak groźba i wyrok razem wzięte: „Dajtie jego mnie siuda, a on skażiet, czto on korol Anglii”. Po moich plecach przeleciał zimny dreszcz. To koniec! – pomyślałam. Już Beria ma swoje sposoby, aby wuj się przyznał, że jest królem Anglii. I od kiedy. Czekałam w napięciu. Ale raptem rysy stalinowskich katów zaczęły łagodnieć, stając się twarzami skrzydlatych aniołków, w które Bóg następnie wycelował palec.
– Dobra, teraz wy!
Na ich białych buziach ujrzałam rozterkę, która najwyraźniej była rezultatem bliskiej zażyłości z wujem przez dekady. Ale wnet ich rysy znów się wygładziły w wewnętrznym spokoju, a z kredowych gardeł wyleciały słowa:
– Dla nas był OK. Tak że tego, ten…
Słysząc to, Pan rzucił okiem na swą wagę, której obie szale – dobrego i złego – wyrównały się, i z miną mówiącą: „I co teraz?”, utkwił wzrok w papierach, które miał przed sobą na sędziowskim stole. Wtedy pomyślałam, że to dobra chwila na spłacenie długu, który zaciągnęłam u wuja po śmierci. A że myśl ta była nieznośnie natrętna, więc nie patrząc na to, że Pan Bóg ma oczy dookoła głowy, już, już miałam rzucić na szalę dobrego kilka słów o mojej komitywie z wujem, jak mnie wskrzesił z martwych i o całej reszcie, ale Bóg natychmiast chwycił mnie za rękę, miażdżąc ją w przegubie.
– Ani mi się waż! – krzyknął strasznym głosem. – Chcesz się bawić w Boga?! Budź się i po zeszyt!
Otworzyłam oczy, konstatując z ulgą, że to tylko sen. Boże, co za koszmar! Co za koszmar, Boże… – powtarzałam w kółko. Ale zaraz, przecież… W mojej ciężkiej głowie przejaśniało się, a wzrok powędrował do szafki z bielizną – wuj to zapowiedział. Zaraz, jak to było… „Jak się zbiorą wszyscy, dam ci znać we śnie”. Czyli że to dziś? I już miałam wstać, aby pójść po kajet, ale się wstrzymałam pod naporem myśli.
A co, jeśli wuj między okładkami zawarł coś, co mogło zadać ranę ciotce? Której los dopiero zaczął mnie obchodzić, gdy pojęłam tragizm jej pożycia z wujem. Ciotkę, która dotąd nie była na wczasach. Nie widziała morza. Którą oceniałam tak niesprawiedliwie… Przeżywając rozterki tym większe, im dłużej myślałam o ich trudnym związku, po raz pierwszy poczułam, że jestem jego – tego związku – częścią: krwią z krwi, kością z kości. Miałabym na koniec wbić klin między nich? Ale słowo to słowo! Z sekretnego schowka wyciągnęłam kajet i poszłam do kuchni, gdzie przy kobylastym gospodarskim stole ciotka układała pasjansa Pająka, popatrując w okno nieobecnym wzrokiem.
– To dla cioci, proszę – rzekłam, kładąc zeszyt na stół przy jej dłoni.
Na jej nagle spiętej, poszarzałej twarzy pojawił się lęk.
– Skąd to ma? – spytała, rozrywając pieczęć, a po rozchyleniu obu stron okładki utkwiła wzrok w kartce.
Świadoma znaczenia tej chwili wyszłam do łazienki, ale by mieć oko na dalsze wypadki, nie domknęłam drzwi. W przenikliwej ciszy, która wpierw zaległa na długie minuty, wnet się pojawiły pojedyncze słowa, szybko zastąpione wiązankami zaklęć, formuł i złorzeczeń pochodzących żywcem, jak na moje ucho, od pogańskich szeptuch. Później w naszym małym składziku przy kuchni zrobił się harmider, a na koniec w ciszy, przyznaję, złowieszczej, usłyszałam szczęk, ostry szczęk metalu, który szybko przeszedł w odgłos kroków ciotki, która wnet przemknęła (widziałam przez szparę) obok mej kryjówki. Miała w rękach szpadel, a na ustach potok gorączkowych słów: „Nie pamiętam, nie wiem, jak go pochowali. Wszystko przez tę burzę. Na wschód czy na zachód? Co z nim teraz będzie?”. Odchodząc od zmysłów, wybiegła z mieszkania na korytarz.
Zaciekawiona wróciłam do kuchni. Porzucony zeszyt na kuchennym stole przyciągnął mnie do siebie z siłą grawitacji. Chyba jeszcze śnię, uznałam po chwili, patrząc na pośmiertną wiadomość od wuja. W nonszalancki sposób, na krzyż długopisem, przekreślona kartka była pełna zdobień: kwiatków i serduszek. W jednym wolnym polu u samego dołu figurował wpis zakończony strzałką w roli odsyłacza, brzmiący słowo w słowo jak wpis w pamiętniku: „Na ostatniej stronie wpisał się mąż żonie, żeby żona pamiętała, że dobrego męża miała”. Co ten wuj, naprawdę… Odwróciłam kartkę. Z drugiej strony były wycinki prasowe z przedwojennych czasów, naklejone równo jeden tuż nad drugim. Pierwszy z nich był w mocno histerycznym tonie, w końcu szło o ustrój, ustrój polityczny, pełen pytajników oraz wykrzykników jak to u pismaków, mających jedno na celu – napędzić sprzedaż gazety. Drugi radykalnie łagodził emocje nakręcone w ludziach, by uniknąć później ciągania po sądach za stawianie hipotez niemających pokrycia w rzeczywistości.
„Kuryer Codzienny”, 4 czerwca 1931, Warszawa
W warszawskich szkołach średnich szerzy się komunizm!!!
„Wczoraj do naszej redakcji wpadł rozdygotany obywatel ziemski, Kotulicki Jan. Ręce mu się trzęsły, ciężko dyszał i wywracał oczami, bełkocząc bez ładu i składu. Odetchnął dopiero wówczas, jak opadł na krzesło i się napił czarnej brazylijskiej kawy, z zapasów redaktora naczelnego. Dopiero wtenczas jął spokojniej mówić o straszliwych rzeczach jakie mają miejsce w szkole jego syna, gimnazjum im. ks. Józefa Poniatowskiego, gdzie Kotulicki – junior kształci się ogólnie i uczy dobrych manier. W murach tej skądinąd szacownej placówki zaląg się albowiem bolszewicki duch, poprzez młodzież (takoż jego syna) wpływając na ducha narodu polskiego i ducha polskiej rodziny! Zaręczył nasz konfident, że w jego na skroś sanacyjnym domu nie ma takich wzorców, stąd zapatrywanie, że maczał w tym palce jeden z grona belfrów starszej generacji, posądzany o związki z bolszewią, nauczający w tej szkole o dziejach państwa polskiego i Polaków. Czerwone pająki w natarciu? Komunizm w II RP?! A niech Pan Bóg broni!!!
Do sprawy wrócimy wkrótce”.
„Kuryer Codzienny”, 20 czerwca 1931, Warszawa
„Drodzy czytelnicy!
Nawiązując do wzmianki z 4 czerwca br., w sprawie domniemanych lewackich tendencji w gimnazjum im. ks. Józefa Poniatowskiego, chcielibyśmy donieść, że nasz alarm, na szczęście, okazał się nazbyt prędki. Otóż, drodzy państwo, praca redakcyjnych dziennikarzy śledczych wskazała winnego nagonki na biednego belfra ze wspomnianej szkoły. Jest nim stary grabarz z firmy pogrzebowej na Pradze-Południe, który kiedy rankiem przyszedł do roboty, zastał na cmentarzu rozkopany grób i otwartą trumnę. Ciało z kierunku głową na zachód, nad którą wcześniej był krzyż, ułożono odwrotnie, na wschód, z niepojętego dla mężczyzny powodu. Sprawą się zajęły odpowiednie służby, ale nim cokolwiek zdążyły ustalić, nadgorliwy grabarz pobiegł na plebanię do księdza proboszcza, by mu zdradzić dane z tabliczki świętej pamięci zmarłego. Ksiądz zaś je ogłosił na niedzielnej sumie, nagłaśniając sprawę niemal na pół miasta. Traf chciał, że nazwisko biedaka z cmentarza było identyczne jak belfra z gimnazjum, którego o związek z komuną posądził nasz czytelnik, Kotulicki Jan. No i się zaczęło. Łatka komunisty w konsekwencji plotek warszawskiej śmietanki towarzyskiej została z nim na zawsze.
Tak że, drodzy państwo, to tylko histeria. Naszej sanacyjnej, stabilnej RP nie grozi nic z tych rzeczy! Patrzmy z wiarą w przyszłość.
Notatkę sporządził January M”.
Odsunęłam zeszyt i zamknęłam oczy. Obraz jak z horroru, który zobaczyłam wnet pod powiekami, niemal ściął mnie z nóg. Zobaczyłam ciotkę ze straszliwą siłą chyboczącą krzyżem na mogile wuja. Jak jednym szarpnięciem wyrywa go z ziemi, a następnie szpadlem zgarnia butwiejącą, stęchłą górę śmieci i odrzuca na bok jednocześnie z krzyżem, symbolem Męki Pańskiej. Już samo to starczyło, aby mnie przerazić. Niemniej gdy uniosła swój szpadel wysoko, najwyżej jak mogła nad głową i wbiła go w piach z mrożącym krew w żyłach chrzęstem, o mało nie umarłam. Jej ruchy stały się szybkie, a zwał odrzuconej z grobu wuja ziemi rósł w zawrotnym tempie. Szpadel tylko błyskał, by dotrzymać pola nieludzkiemu tempu mięśni ramion ciotki. Szur! Szur! Z rozwianym włosem, jak w transie, pracując jak maszyna, wyrzucała w górę brunatne fontanny ziemi z piaskiem. Im było tej ziemi mniej, tym graniczący z szaleństwem wyraz twarzy ciotki stawał się jeszcze straszniejszy… A kiedy zniknęła w wykopanym dole, pokonując strach, podeszłam bliżej i zajrzałam do niego. Był głęboki. Bardzo głęboki… Dochodziło południe, kiedy ciotka oburącz po raz kolejny uniosła szpadel, najwyżej jak mogła, nad głową i uderzyła w zatrzask wieka trumny. Buch! Buch! Przez ułamek chwili zobaczyłam jej twarz. Była krwawoczerwona z wysiłku i brudna, ze strugami potu i łez żłobiącymi w niej jasne smugi. A zaraz potem z ciemnego dołu na zewnątrz, na górę ziemi i śmieci wyleciało wieko. Poczułam przykry, kojarzący się ze starością i psującym się mięsem zapach z domieszką nuty środka na mole z kieszeni garnituru wuja. Z każdą chwilą smród stawał się coraz bardziej potworny. A kiedy dzwony zabiły na Anioł Pański, zobaczyłam ciotkę, jak klęcząc okrakiem nad wujem, łapie go pod pachy i przyciąga do siebie, mamrocząc nieskładnie pod nosem: „Ty wiesz, że ja zawsze… Ty wiesz, że ja nigdy…”. Jej dalsze słowa zagłuszył inny głos: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie”.
Prasa to jednak siła – pomyślałam i nagle… (Boże, tylko nie to!) moje ramiona zatrzęsły się od śmiechu…
Koniec