Andrzej Chodacki - BESTIA kryje się...

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Ludzko– ziemskie puzzle
 poukładanie pod moimi skrzydłami.
Wszystko podzielone, nazwane.
Bogu nie zostawili nic.

                                                                                                             

W tak wielu królestwach
na tronach przeklęci,
straż pełnią nad ludzką pychą.

Z poematu „ Zatroskany Anioł" Andrzej Chodacki

BESTIA kryje się w ludzkiej skórze. Przemawia z rządowych mównic wyłożonych czerwonym suknem. Podrywa tłumy do pieśni i wspólnego czynu w imię nacjonalizmu wszystkich czasów i większości narodów.
Ciągle czujna i nienasycona.
Idą za nią całe pokolenia oszukane przekonaniem o swojej wyjątkowości. W imię tego przekonania nie cofną się przed niczym. Nawet przed tym, o czym brzydzą się pisać ich poeci. I będą to robić konsekwentnie. Niszczyć i mordować, dla królowej, króla, prezydenta lub sekretarza. A potem morderców będą dekorować medalami, nazywać bohaterami i stawiać im pomniki. Spodobają się przez to BESTII, a ta obdarzy ich swoim przekleństwem.
I nawet, jeśli zmieni się oblicze ziemi, rewolucje wywrócą do góry nogami świat i wszyscy wykrzykiwać będą, że oto nastał nowy porządek, przekleństwo BESTII będzie trwać wiernie. Daleki potomek ludobójcy stanie ochoczo do służby w legionach straceńców, by spełnić jej krwiożercze pragnienia. I będzie to robił konsekwentnie. Niszczył i mordował dla nowej królowej, nowego króla, prezydenta lub sekretarza. Nakarmi BESTIĘ przerażeniem niewinnych ofiar, a ta przytuli go do swego zimno–szklistego serca.


                                                         ***


Poruszał się jasnym, szerokim korytarzem. Bogate zdobienia sufitów, okien i ścian przyćmiewały swoim blaskiem wszystko, co do tej pory widział. Ogromne okna wpuszczały do środka jasne smugi kładące się pod jego stopami na kształt szarf utkanych z lekkości.
Jak się tu znalazł? Co to za miejsce?
Znał dobrze rezydencje wszystkich europejskich władców. Nawet korona angielska nie dysponowała nigdy takim przepychem.
– Gdzie się podziała służba? – zastanawiał się i ta myśl zaczynała powoli budzić w nim irytację. Zmrużył oczy i dostrzegł w oddali zarys drzwi kończących długi hol. W miarę zbliżania się kontury drzwi stawały się coraz wyraźniejsze odsłaniając przed nim potęgę swoich skrzydeł łączących się ostro na wysokości około pięciu metrów. Obok drzwi stało dwóch lokajów.
– No, nareszcie służba! – odczuł chwilową ulgę, ale już po chwili zauważył, że obaj lokaje są czarnoskórzy.
– Dlaczego hołotę wpuszcza się na salony?! – tym razem mocno zdegustowany zaczął już obmyślać kary, jakie wymierzy za pozostawienie go samego w obcym miejscu. Lecz gdy stanął przed potężnymi wrotami, wszelkie kwestie zeszły na plan dalszy. Oto stał przed najpiękniejszym dziełem rzemieślników, jakie kiedykolwiek oglądał w swoim królewskim życiu.

Metalowe zdobienia wykonane ze złotego drutu układały się w tak kunsztowne figury i obrazy, że aż otworzył szeroko usta próbując ogarnąć biblijne sceny stworzone na całej powierzchni drzwi przez geniuszy rękodzieła. Wszystko jak żywe, cudownie dynamiczne i czytelne jak w żadnej katedrze europejskich stolic.
– Koniecznie trzeba zatrudnić tego mistrza w moim pałacu w Laeken – rozmyślał zafascynowany, gdy drzwi łagodnie zaczęły się otwierać. Dziwne, bo zupełnie bezszelestnie rozchodziły się na boki, mimo, że taki ciężar wymagał zapewne dość hałaśliwego mechanizmu. Z jeszcze większym podziwem dla twórców wrót śledził rozchodzące się na boki zdobienia. Drzwi bezgłośnie znieruchomiały roztaczając przed nim obraz obszernej świetlistej sali. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak sala wykładowa Uniwersytetu w Brukseli w słoneczne popołudnie. Nawet dostrzegł na środku mała ambonkę, jakby miejsce dla wykładowcy. Dookoła promieniście rozchodziły się okrągłe rzędy ławek wznosząc się coraz wyżej i wyżej, aż znikały gdzieś wśród mglistego blasku. Ruszył powoli i stanął przy mównicy.
– Zapewne chcą, by król przemawiał – mówił do siebie i o sobie jak często ostatnio. Odczekał dłuższą chwilę, lecz nikt się nie pojawił.
– Co za maniery, żeby król czekał na słuchaczy?!– zdenerwował się, próbując stukać palcami w drewniane obramowanie mównicy. Wtedy dopiero dostrzegł, że jego dłonie są jakby przezroczyste. Szybko dotknął twarzy, lecz nie poczuł na niej swoich palców.
– A więc to sen? – odkrył nagle z ulgą i już chciał uśmiechnąć się w myśli, gdy usłyszał głosy dochodzące gdzieś z góry, jakby z wysokich rządów górujących nad mównicą. Po chwili dostrzegł kilka postaci zbliżających się w jego stronę wąskim przepustem pozostawionym między ławkami. Postacie zaczęły schodzić w dół i wtedy ze zgrozą dotarło do niego, że wszyscy są czarnoskórzy. Murzyni poprzebierani w sędziowskie szaty, peruki i złote łańcuchy zajmowali kolejno miejsca za obszernym sędziowskim stołem moszcząc swoje parszywe, brudne zady w fotelach przeznaczonych dla państwowych urzędników wysokiej rangi.
– To nie sen, to koszmar! – zagotowało się w nim i już miał wybuchnąć gniewem, gdy usłyszał ponad sobą głos jednego z czarnoskórych.
– Otwieram rozprawę przeciwko Leopoldowi drugiemu, tytularnemu królowi belgijskiemu – słowa wybrzmiały w nienagannej francuszczyźnie, co zbiło z tropu króla nie mniej, niż ich treść. Po chwili odzyskał jednak równowagę i chciał krzyknąć, ale uświadomił sobie z niepokojem, że nie może wydobyć z siebie ani słowa. Pomimo starań, głos nie wydobywał się z jego poruszających się ust. Spróbował więc odwrócić się i wyjść, ale nogi zupełnie odmówiły mu posłuszeństwa.
– Oskarżony nie otrzymał prawa głosu – odezwał się łagodnie jeden z sędziów pomocniczych uśmiechając się przy tym rzędem białych, świecących zębów.
– Oskarżony otrzymał prawo do obrony – dodał drugi siedzący skrajnie z lewej czarnoskóry mężczyzna poprawiając komicznie wyglądającą perukę.
Zaraz po tych słowach w rozświetlonym blaskiem miejscu, skąd nadeszli sędziowie zaczęła majaczyć jeszcze jedna postać. Przysadzista figura wychodziła z poświaty próbując niezdarnie przedrzeć się pomiędzy wąsko zabudowanymi ławkami. Już po chwili król rozpoznał w nim sprzedajnego prawnika z San Francisco Henry’ego J. Kowalsky’ego, który reprezentując Leopolda w sprawie dotyczącej kolonii w Kongo, zamiast bronić interesów swego mocodawcy, skompromitował koronę belgijską przed całym światem. Król z nienawiścią przyglądał się, jak otyły, sześćdziesięcioletni adwokat toczy się, sapiąc w kierunku składu sędziowskiego i zajmuje miejsce, przy wtórze trzeszczących pod nim desek, na samym końcu długiego stołu. Leopold powinien się ucieszyć, bądź co bądź to jednak jedyny biały w tym składzie. Ale czemu to musi być właśnie ten zaprzedany zdrajca?! Czerwony z trudu Kowalsk’y obcierał chusteczką spocone czoło, a czarnoskórzy sędziowie szeptali coś między sobą.
– Królu belgijski Leopoldzie drugi – odezwał się znów siedzący pośrodku Murzyn – jesteś oskarżony o spowodowanie śmierci dwunastu milionów sześciuset pięćdziesięciu ośmiu tysięcy trzystu czterdziestu pięciu ludzi, a liczba ta cały czas rośnie.
Zdziwienie wywołane przez słowa francuskojęzycznego Murzyna powoli zaczynało w umyśle Leopolda przeobrażać się w oburzenie. Znów otworzył usta, by zaprotestować, nazwać po imieniu czarne bydło, które tu pozwala sobie obrażać królewski urząd, ale tylko bezskutecznie poruszał drżącą brodą. Burza słów kotłowała się ciągle w trzeźwo myślącym umyśle, ale nie wydostawała się z odrętwiałych ust. Sędziowie znów coś szeptali do siebie.
– W chwili obecnej zmarło kolejnych trzydzieści sześć twoich ofiar – zakomunikował jeden z nich.
Leopold spojrzał energicznie na swojego obrońcę, który jeszcze większą chustką wycierał nalaną, czerwoną twarz.
– Czy obrońca chciałby powołać świadków? – padło pytanie ze stołu sędziowskiego. Czarne głowy groteskowo ozdobione blond puklami zwróciły się w prawo w stronę siedzącego samotnie Kowalsky’ego, lecz ten właśnie zaczynał beztrosko chrapać. Król przypomniał sobie, że Kowalsk’y cierpi na narkolepsję  i zasypia nagle w najdziwniejszych sytuacjach. Chciał krzyknąć, obudzić go, ale wymachiwał tylko rękami miotając się za barierką mównicy. Otyły adwokat spał w najlepsze. Podczas gdy tu rzucane są parszywe oszczerstwa Bogu ducha winnemu monarsze.
– A to, czy Bogu, to się dopiero okaże, Leopoldzie – rzekł tym samym, cholernie łagodnym tonem sędzia główny, jakby czytał w myślach króla – w związku z brakiem argumentów obrony proszę oskarżycieli o zabranie głosu.
– Zatwardziałe serce grzesznika pozostaje niewzruszone na jawne dowody winy – odezwał się czarnoskóry sędzia z prawej.
Leopold poczuł, że robi mu się słabo. I jeszcze do tego jakiś Czarnuch mówi do niego po imieniu.
– Skandal ! – krzyczał w myśli potrząsając długą siwą brodą – jakim prawem plebejska hołota śmie wydawać wyroki na królewską osobę?!
Jeden z sędziów, który wcześniej odmawiał prawa do głosu królowi wstał i spojrzał w dół na Leopolda. Tym razem się nie uśmiechał. Po chwili milczenia, w czasie której nawet król zaniechał gniewnego tonu jakoś dziwnie przytłoczony górującą nad nim postacią, sędzia zaczął przemawiać:
– Nazywam się Malume Niama, wódz ludu Sanga zamieszkującego na południe od obszarów, które zostały napadnięte przez dzikich białych ludzi.
Leopold nie zdążył nawet otworzyć szeroko oczu na absurdalnie brzmiące słowa, gdy mocny głos wodza znów uderzył z góry przejmując dominację nad ciszą sądowej sali.
– Hordy białych dzikusów wdarły się do naszego kraju z północy porywając i gwałcąc nasze kobiety, zabijając małe dzieci, niewoląc mężczyzn, by służyli diabelskiej machinie sterowanej przez ciebie, biedny Leopoldzie – ostatnie słowa wybrzmiały z żalem, jakby litością nad człowiekiem, który stał na środku sali.
– Podjęliśmy walkę, by chronić naszych ludzi, ale przewaga demonów była miażdżąca. Wraz z wojownikami i tymi, którzy przetrwali masakrę ukryliśmy się w miejscu, gdzie od wieków nasz lud szukał schronienia, gdy niebezpieczeństwo zagrażało bytowi narodu, w jaskini Tshamakele. Tam trwaliśmy przez miesiąc, aż przyszły nam z pomocą Anioły Boga.
Leopold zaczął coś kojarzyć. Był taki bunt w Katandze, gdzie buntowników zapędzono do jakiejś jaskini. Jego żołnierze przez trzy miesiące blokowali wejście do jaskini, aż całe czarne plugastwo w środku zdechło z głodu.
Wódz usiadł a wstał kolejny sędzia tym razem z prawej strony stołu.
– Nazywam się Tswambe. W roku 1890 od narodzenia Zbawiciela w lesie obok naszej wioski założył swe leże „diabeł równika" Leon Fievez przysłany przez ciebie, Leopoldzie by nas mordować. Na jego rozkaz i za twoim przyzwoleniem ucinano ręce wszystkim złapanym mężczyznom. Dla szatańskiej zabawy zmuszano okaleczonych chłopców do gwałcenia swoich matek i sióstr. Kiedy nasza wioska spóźniła się z dostarczeniem diabłu ryb i manioku, ten rozkazał zabić stu naszych ludzi a głowy wbić na pale wokół swego obozu. Daję świadectwo o tym, bo sam byłem ofiarą tej rzezi.
Chłód ogarnął serce Leopolda. Ci ludzie patrzący na niego z góry to zjawy, upiory w sędziowskich togach. Co za koszmar nie mający końca?!
– To nie sen, Leopoldzie, biedny człowieku zaprzedany władzy szatana – znów powstał jeden z sędziów kierując palec w stronę króla:
– Opowiedz nam, co robiłeś z dziećmi?
Drżenie królewskiej brody wzmogło się jeszcze bardziej. Teraz bał się nawet myśleć, choć mimo woli wracał wspomnieniami do tych słodkich chwil, gdy jego służący przyprowadzali mu dziesięcioletnie dziewczynki zawsze obiecując, że są dziewicami. Słono ich za to wynagradzał, gdy bez zagrożenia skandalem osobiście mógł to sprawdzić. A jego szesnastoletnia Caroline? Naród belgijski nigdy nie darował mu związku z tą boginią miłości.
A przecież to była jedyna osoba, którą kochał na świecie! Słyszycie!
Teraz już nie zważał, czy jeszcze myśli, czy już krzyczy myślami.
– Leopoldzie, człowieku opętany, zabiłeś w obozach śmierci dziesiątki tysięcy dzieci. Ci chłopcy, którzy przeżyli głód i choroby zostali wcieleni do twojej zgrai morderców, by siać terror i zniszczenie. Czyny twoje zostały oświetlone pełnym światłem i nie ma dla ciebie miejsca wśród świętych naszego Pana. Czy wyznasz skruchę, by cierpieniem odpokutować swoje ohydne zbrodnie?
– Ja miałbym pokutować i to jeszcze z wyroku Czarnuchów?! – szczere oburzenie znów wstrząsnęło królem.
– A więc wybrałeś, Leopoldzie – powiedział sędzia siedzący w środku i jak na komendę cała ława sędziowska wstała. Obudził się też Kowalsk’y rozglądając się dookoła zdezorientowanym wzrokiem. Czarnoskórzy sędziowie ruszyli w kierunku, z którego nadeszli. Jasne światło spowijające salę zaczęło blednąć i przygasać. Za sędziami wychodził także i obrońca Leopolda rzucając królowi przelotne, niepewne spojrzenia.
 Nastała cisza. Blask z góry nad ławkami zgasł wraz ze zniknięciem ostatniego z sędziów. Leopold chciał zawrócić, opuścić to miejsce, gdzie tak niegodnie z nim postąpiono, ale nadal nie mógł oderwać nóg od podłogi. Wreszcie, szarpiąc się z barierką, dostrzegł jakiś ruch pomiędzy szeregami ławek. Postać w powłóczystej szacie zbliżała się drogą, którą odeszli mężczyźni. Król zesztywniał, wpatrując się w tamtą stronę, ale już po chwili odetchnął z ulgą. Oto zbliżała się do niego jego kuzynka, królowa angielska Wiktoria. Nie zawracając sobie głowy faktem, że przecież umarła osiem lat temu, wyciągnął do niej ramiona i uśmiechnął się szeroko. Wreszcie ktoś godny jego stanu. Z tej odległości nie mógł jednak dostrzec, jak wielkie cierpienie wykrzywia jej królewskie oblicze.   
 

                                                       ***


Świadomość świata wybuchła przed nim, jak armatni wystrzał tuż przy głowie. Kiedy otrząsnął się z pierwszego szoku, uświadomił sobie, że biegnie. Ale dokąd? Powoli przypominał sobie wydarzenia ostatnich godzin. Jacyś ludzie uprowadzili jego rodzinę. Jego cudowną Caroline i ich małego synka Filipa. Jedyne istoty, jakie kochał naprawdę na świecie wpadły w ręce dzikusów, i on był teraz jedynym, który może ich uratować. Przedzierał się przez dżunglę w sposób niezwykle sprawny, przeskakując pnie drzew i bezbłędnie omijając zwisające pnącza kauczuku. Wiedział, że prowadzą ich do faktorii „diabła równika". Wiedział także aż nazbyt dobrze, co tam się robi z kobietami i dziećmi. Wszystkie dzieci są tam od razu zabijane kolbami karabinów lub bagnetami. Kobiety, zanim zginą, są wielokrotnie gwałcone. Tylko zdrowi mężczyźni w tym przeklętym miejscu mają szansę na krótkotrwałe przeżycie, bo są potrzebni do katorżniczej pracy.
Dżungla powoli przerzedzała się i w oddali zauważył jaśniejącą polanę. W miarę, jak pędem zbliżał się do otwartej przestrzeni, wyczuwał delikatny swąd spalenizny. Ktoś niedawno palił tam ognisko. Pewnie w drodze do faktorii założyli obóz. Wypadł z dżungli i zobaczył ich od razu. Stos nieruchomych, powykręcanych ciał, niektóre zwęglone. Źrenice rozszerzyły mu się, a w głowie dudniło pulsowanie krwi, niby uderzenia młotem w skronie. Podbiegł do leżących w trawie ludzi i wyciągnął ręce do przodu, przesuwając wzrokiem po makabrycznym znalezisku.
Filipa rozpoznał najpierw, chłopiec nie miał prawej dłoni od urodzenia. Leżał ze strzaskaną czaszką trzymając drugą ręką dłoń kobiety, w której Leopold od razu poznał Caroline. Wydał z siebie nieludzkie wycie, po czym upadł na kolana. Bał się ich dotknąć, jakby bezrozumnie przypuszczał, że zaraz się obudzą, wstaną na nogi i będzie ich mógł odprowadzić do domu. Lecz kobieta z rozprutym od pochwy aż po mostek brzuchem nie mogła już powstać. Rząd nagich kobiecych ciał leżących bez życia z rozrzuconymi szeroko nogami w jasny sposób określał, czego doświadczyły, zanim zostały zamordowane. Szaleństwo zawłaszczało umysł Leopolda.
– Trzeba wezwać służbę! Najlepszych medyków!! Trzeba ich ratować!!! – szamotał się klęcząc, a świat dookoła wydawał mu się przesłonięty krwawą mgłą. Ostatnim przebłyskiem świadomości dostrzegł po drugiej stronie polany wyrąbaną w ścianie gęstej roślinności drogę. Skoczył na nogi i puścił się biegiem w tamtym kierunku wyjąc i wymachując rękami. Potem zobaczył błysk i coś ukłuło go w pierś przewracając do tyłu na trawę. Gdy wstał, cały świat zwolnił a on jakby zanurzony w wodzie, zdziwiony podnosił dopiero wzrok, gdy stanęło przed nim dwóch czarnoskórych mężczyzn. Ich wesoła rozmowa docierała do niego niewyraźnie. Przeszli obok a kiedy się odwrócił, zobaczył, że przyklękli przy jakimś zakrwawionym człowieku. Jeden z mężczyzn zamachnął się i uderzył dwa razy maczetą. Potem podniósł za włosy ociekającą krwią głowę i pokazał drugiemu. Dziwne, ale Leopold nie przeraził się tym mocno, że to przecież jego twarz, wprawdzie wykręcona cierpieniem, ale jednak jego oblicze zdobiło tą wzniesioną wysoko głowę.
– Popatrz, jaką ma głupią minę – powiedział jeden z mężczyzn. Obaj roześmiali się szczerze i powędrowali z tą głową w stronę wyrąbanej w dżungli drogi.  
– Będzie dobra na płot pułkownika, on lubi takie głowy, dostaniemy dużo miedzianego drutu – dorzucił drugi równie ubawiony zaistniałą sytuacją. Leopold dopiero teraz zaczynał pojmować, co właściwie się stało. Przerywany drżeniem szloch zatrząsł jego świetlistą postacią. Świat wokół stawał się krwistoczerwony i lodowaty. Ruch, głosy, wrażenia, wszystko zwalniało, zatrzymywało się stopniowo wykrzepiając, jak krew w ofiarnym naczyniu.
Lecz już po chwili świadomość świata znów wybuchła przed nim, jak armatni wystrzał tuż przy głowie. Kiedy otrząsnął się z pierwszego szoku, uświadomił sobie, że biegnie. Ale dokąd?

(Wszystkie opisane wydarzenia dotyczące haniebnego życia króla belgijskiego Leopolda II, także pedofilia, są udokumentowane historycznie. Przypisuje mu się ponad dziesięć milionów ofiar, ale liczba ta jest mocno zaokrąglona. Stawia go jednak bezsprzecznie wśród największych ludobójców wszechczasów).

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org

portal

We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.