Polowanie na dawnych północno-wschodnich rubieżach Polski są dziś częścią łowieckiej mitologii. Jedynie w książkach historycznych tu i ówdzie wspomina się o roli, jaką odegrały te ziemie w dziejach Polski i w dziejach polskiego łowiectwa.
Przewodnikiem po niegdysiejszych łowiskach jest książka Inflanty, Inflanty – wspomnienia rodzinne prof. Ryszarda Manteuffla Szoege w opracowaniu Zbigniewa Szopińskiego. Doskonałym uzupełnieniem tej pracy są artykuły pióra Józefa Manteuffla, brata Ryszarda, zamieszczone w latach 30. XX wieku w „Łowcu Polskim". Z fragmentów książki i artykułów dowiadujemy się o kwitnącej namiętności łowieckiej mieszkańców Inflant, o ciekawych polowaniach na łosie w okolicach jeziora Łuban, o wyprawach na przeloty kaczek u ujścia Ewikszty, o „udałych" i „nieudałych" myśliwcach.
Historia rodu Manteufflów sięga XIII wieku i związana jest z Pomorzem, Rugią, Saksonią i Inflantami polskimi, składającymi się z trzech powiatów: rzeżyckiego, lucyńskiego i dyneburskiego. Rodzina Manteufflów spokrewniona była najbliżej z Benisławskimi i z Rykami. Dalszymi krewnymi byli: Szadurscy, Zyberkowie, Romerowie, Kułakowscy, Lipscy; Szachnowie, Sołtanowie, Czyżowie i Żabowie. Wśród majątków i folwarków Manteufflów znajdowały się: Drycany, Taunagi, Leśno, Mizany; Byków, Stary Zamek, Augustów, Uzulniki, Murowany Dwór i Zosoły.
W każdym majątku znajdowała się wypróbowana drużyna myśliwska. Ryszard Manteuffel Szoege wspominał, że w Taunagach był: August, ojciec późniejszego stangreta, Knist starszy gajowy pochodzący z arystokratycznej rodziny łotewskiej, który doskonale strzelał, ale biedak cierpiał na solitera, leczył się, łykając terpentyną, w końcu jednak z tej choroby zmarł, i amatorzy niejaki Kaszmir i przede wszystkim Jakub, kucharz. Służył on z naszym ojcem cały czas w wojsku jako jego dieńszczyk – mniej więcej to samo co ordynans, był z nim i w Kongresówce, i na południu Rosji. Między amatorami znajdujemy też Józefa, stangreta, siłacza z Litwy, a także Marcina Birkowicza, późniejszego rządcę. Wszyscy oni od czasu do czasu polowali. Koronę całej drużyny stanowił Piotr, Rosjanin, starszy gajowy, zaszczycony tytułem łowczego (...) W Starym Zamku mieliśmy gajowych Krunia –starszego gajowego, Madarnika i «Jegera, którego nazwiska nie pamiętam, a którego tak nazywano, gdyż był świetnym strzelcem. Nad nimi stali łowczowie (nadleśni): z początku Zejc, a później Sławiński. Byłem czas jakiś ich zwierzchnikiem».
Ryszard Manteuffel Szoege brał udział w polowaniach, ale zaliczał siebie do nieudałych myśliwych. Istniały jednak powody, które skłaniały go, aby myślistwa nie porzucał. Po pierwsze, robił to dla towarzystwa, po drugie, dla lepszej orientacji w terenie i w posiadanych ziemiach, po trzecie, dla ruchu i zahartowania się, po czwarte, przez głupią i brzydką zazdrość i po piąte, że mimo wielkiego pola do pracy bardzo często nie było co robić. Przyznał też, że na widok zwierzyny, do której powinien mierzyć, gorączkował się i wychodził z siebie. Dalej wyjaśniał: Zawsze albo za wcześnie, albo za późno pociągnąłem za cyngiel, a o tym, że gorzej widzę prawym okiem, dowiedziałem się dopiero później. Przyznał, że miał trzy strzelby. Darowaną na Boże Narodzenie lankastrówkę, zwyczajną pistonówkę i pistonówkę lepażówkę. Przez jakiś czas strzelał z prawego ramienia, a mierzył tak, jakby strzelał z lewego, co prawie uniemożliwiało trafienie. Raz podczas polowania miał źle nabitą strzelbę – kula utkwiła w środku lufy i nie dała się wpędzić dalej, a zwierz czekał na próżne na mój strzał. Dobrzy ludzie niepowodzenia myśliwskie Ryszarda Manteuffla Szoege tłumaczyli tym, że kiedyś zdarzyło mu się strzelać do żmii. Istniał bowiem przesąd, że jak się strzela do żmii, to już z tej strzelby nie da się zabić żadnej zwierzyny.
Do nieudałych myśliwych zaliczał się też pewien stały gość domu Manteufflów, który ciągle pudłował. Otóż wuj Arkadiusz, ten co to swoją żonę, hrabiankę Brzostowską, na wpół porwał, zaproponował mu raz, by do niego strzelał. Ten się zgodził. Stanąwszy na przyzwoitą odległość, wystawił mu wuj pewne miejsce, o którym się nie mówi. Tamten palnął i rzeczywiście spudłował. Inny nie- udały myśliwy, gdy zwracano mu uwagę, że niedźwiedź idzie, powiedział: Niech sobie idzie.
Poczet „udałych" myśliwych otwierał brat Ryszarda, Józef Manteuffel Szoege, lekarz, doskonały jeździec, doświadczony i zamiłowany myśliwy, zarządca dóbr Hieronimów, a potem Zabłudów w Białostockiem, autor kilku artykułów pt. Z myśliwskich wspomnień inflanckich, zamieszczonych w „Łowcu Polskim" Leon Manteuffel, drugi brat Ryszarda, ustanowił rangi dla myśliwych. Najprzód było się deptakiem – do tego wystarczało samo chodzenie na polowanie. Później awansowało się na strzelbonosza – niby że się nie darmo strzelbę nosi na ramieniu. Potem było się strzelcem, dobrym strzelcem, wreszcie myśliwym, prawdziwym myśliwym i na koniec mistrzem.
Najlepszym sprawdzianem myśliwskiej sprawności były polowania na łosie na końcu lata i na początku jesieni, gdy zwierzęta te nie skupiały się jeszcze na stałych miejscach rujki, położonych w suchszych częściach borów. Punktem wyjściowym dla myśliwych był zwykle folwark bykowski Stary Dwór nad jeziorem Łuban, które miejscowi nazywali po łotewsku Łubanu azars. Wokół jeziora rozciągały się bezkresne bagniska i moczary zamieszkane przez łosie, sarny, zające szaraki, bielaki, cietrzewie, pardwy, dubeity, kszyki, słonki i mnóstwo innych ptaków wodno-błotnych. Jezioro należące do dorzecza Dźwiny otrzymywało wody z wielu rzek i strumyków. Jednym z tych cieków była rzeka Rzeczyca, odpływ stanowiła rzeka Ewikszta, za którą zaczynały się ogromne bory inflanckie ze stałą ostoją łosi.
Na polowanie wyjeżdżało czterech lub pięciu myśliwych w asyście pięciu gajowych i dwóch sfor gończych (różnej maści, najczęściej kundli, dobrze goniących łosia). Wymszano na noc czółnami, tzw. duszegubkami, drążonymi z jednego pnia osikowego, płynąc po małej rzeczce Paukli, dopływie Wiskuły, by nad ranem stanąć w budce rybaka Armana. Stary rybak ubrany w zgrzebną koszulę i takież portki, gotował zupę rybną ze świeżo złowionych okoni, szczupaków, czasem z dodatkiem suma lub węgorza. Po posiłku rozdzielały się drogi uczestników łowów. Myśliwi mający na nogach ciche łapcie, rozstawiali się na drodze o jakieś sto kroków jeden od drugiego, leśnicy zaś z psami zachodzili daleko w głąb rojstów w celu wytropienia zwierzyny.
W tym miejscu Ryszard Manteuffel oddał głos swemu bratu Józefowi, który relacjonował: Zamarłem na swem stanowisku, z pociskiem domowej roboty. Tłukłem komary i drzemałem na przemian, sceptycznie zapatrując się na to zaimprowizowane polowanie, lecz w tem coś słychać, jak gdyby gon – nie gon? Nasłuchuję – tak: gon, najwyraźniej. Staje się nawet coraz wyraźniejszy, widać zwierzyna idzie ku linii strzelców, jednak jak gdyby trochę w lewo ode mnie. Cichutko przesuwam się w swoich łapciach w stronę jeziora, lecz gon jak gdyby znów nawrócił w moją stronę. Słyszę go coraz wyraźniej i zaczynam nerwowo dygotać. Wypatruję między pniami brzeziny. Wtem ukazuje się sunący kłusem wprost na mnie łoś. Dopuszczam go spokojnie na jakie pięćdziesiąt kroków. Widocznie mnie zoczył, bo skierował się trochę w lewo, odsłaniając swoją komorę. Strzał. Łoś daje ogromnego susa, uchodzi galopem i znika między drzewami. Stoję osłupiały. Chyba łoś stanął... (...) Dopadam miejsca oszczekiwania i widzę leżącego łosia obstąpionego przez psy... Gajowi, jak zwykle w takich wypadkach, piekli na rożnie wątrobę łosia. Delektował się nią również stary Arman, który miał dość swoich rybich specjałów. Potem następował powrót flotylli z ubitym łosiem do domu.
Opisując króla inflanckich bagien, Józef Manteuffel zanotował ciekawy szczegół, który warto podać znawcom tych zwierząt. Otóż w jednym z polowań zdobyto trzy łosie: Dwa z nich padły w naszym zwykłym ostępie na Domontyni, a jeden znacznie dalej. Gdy te trzy łosie znalazły się obok siebie, wyciągnięte na brzeg przy budce rybaka, a wszystkie trzy były wypadkowo jednolatkami, mającymi po 3 pasemka u rogów, uderzyła mię ogromna różnica ich zewnętrznego typu. Dwa z nich, ubite, na błotach Domontyni, były zupełnie jednakowe, o maści jaśniejszej od 3-go, bardziej szare, o krótkim stosunkowo tułowiu, długich nogach, których odcień jaśniejszy stopniowo przechodził w ciemniejszą barwę tułowia, z brodą szczeciniastą i o rogach palcowatych. Trzeci był zupełnie inny. Rogi miał łopaciaste, tułów dłuższy, nogi krótsze, silnie odbijające jasną barwą od ciemnobrunatnego tułowia, a zwłaszcza grzbietu, brodę mięsistą, zakończoną niedługą szczeciną. Józef Manteuffel stwierdził, że ostatni łoś musiał należeć do typu łosia borowego, mieszkańca suchych, borem pokrytych miejsc. Dwa pozostałe to mieszkańcy błot i bagien.
Wileński Słownik Biograficzny podaje: Manteuffel Ryszard (1903–1991) ekonomista, żołnierz AK na Wileńszczyźnie; internowany w ZSRR; 1954 prof. SGGW; autor prac naukowych z ekonomiki i organizacji gospodarstw rolnych. Jeszcze dodać wypada, że prof. Ryszard Manteuffel Szoege był miłośnikiem koni i jeździectwa. Przez 25 lat z żoną Elżbietą z domu Minkiewicz odbywał rajdy konne po Polsce. Przyniosły one ciekawe obserwacje i doświadczenia przedstawione w wielu publikacjach. Profesor pracował na różnych stanowiskach w produkcji rolnej. W latach 1929–1933, w latach kryzysu gospodarczego, zarządzał majątkiem Gradów koło Sochaczewa. Posiadłość ta należała do jego wujostwa Zielińskich. Obecnie w Gradowie znajduje się ośrodek hodowli zwierzyny. Profesor Ryszard Manteuffel Szoege zmarł 5 października 1991 roku. Po kremacji część prochów – zgodnie z ostatnim życzeniem zmarłego – rozsypano na polu w Gradowie. Pozostałą część prochów złożono w grobowcu rodzinnym, na Cmentarzu Powązkowskim. 5 października 1997 r. prezes Zarządu Głównego PZŁ przekazał notarialnie Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie kawałek gruntu, na którym ustawiono głaz z tablicą upamiętniającą profesora Ryszarda Manteuffla Szoege.
Jak to dziwnie skonstruowany jest świat. Myśliwy ze znamienitej rodziny, z dalekich Inflant, czołowy reprezentant nauki polskiej, odmiennie od rządowego wzorca, upamiętniony jest nie na publicznych monumentach, lecz w zaciszu, w gościnie u