Rozmowa z historykiem, filozofem, językoznawcą, tłumaczem, aforystą, eseistą, działaczem społecznym , dr. Janem Ciechanowiczem, wykładowcą Uniwersytetu Rzeszowskiego, członkiem Światowej Rady do Badań nad Polonią, członkiem Rady Naukowej amerykańskiego rocznika encyklopedycznego „Who is Who in the Modern World", jak też członkiem Amerykańskiego (Raleigh) oraz Międzynarodowego (Cambridge) Instytutu Biograficznego.
– Jest Pan bardzo płodnym i znanym autorem. Opublikował Pan w sumie kilkadziesiąt poważnych monografii z zakresu filologii germańskiej, genealogii i heraldyki, etyki, historii kultury, antropologii filozoficznej i socjologii w rozmaitych oficynach Litwy, Polski, Kanady, USA, Białorusi. Pańską działalność naukową trudno ogarnąć, samych tylko książek wydał Pan dotychczas 42. Z informacji o Panu w Internecie dowiedziałem się, że np. tylko w latach 1992 – 2002 ukazało się około 800 artykułów naukowych, popularno – naukowych i publicystycznych w różnych językach w periodykach w Polsce i w kilku innych krajach, m.in. we Francji, Ukrainie, Niemczech. W kilku językach pisuje Pan i publikuje aforyzmy oraz przetłumaczył na język polski parę książek współczesnych autorów litewskich. Widzę Pana nazwisko w stopkach redakcyjnych szeregu pism polskich i polonijnych. Krótko mówiąc, cechuje Pana zarówno nieprawdopodobna erudycja (w tym doskonała wiedza kilku języków obcych), tytaniczna pracowitość, jak i zaiste encyklopedyczna różnorodność twórczych zainteresowań. Nie jestem w stanie dokładnie ocenić walorów publikacji, książek i artykułów, wychodzących spod Pana pióra, ale jestem pełen podziwu dla rozmachu działalności twórczej przybysza z Ziemi Wileńskiej, który jako germanista i filozof pracuje w kilku placówkach na Podkarpaciu (Rzeszów, Tarnobrzeg, Sanok).
Wielkie Księstwo Litewskie, historyczna kraina, z której Pan pochodzi, najprawdopodobniej zdeterminowała Pańskie zainteresowania naukowe, a więc dzieje WKL, związanego z Polską unią i występującego w tym sojuszu jako ważny podmiot polityki europejskiej w postaci Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Nie wiem, czy będzie adekwatnym stwierdzenie, że jest Pan litewskim Polakiem, język polski jest dla Pana językiem ojczystym i, jak sądzę, nie podziela Pan zdania elit, rządzących współczesną Litwą, które nader krytycznie patrzą na bliskie (jedna państwowość przy zachowaniu odrębnych urzędów, autonomii) związki łączące obydwa narody przez stulecia.
– Zarówno historiografia litewska, jak też białoruska i ukraińska, bardzo krytycznie oceniają okres naszej wspólnoty państwowej, uważają wszystkie unie z Królestwem Polskim za posunięcia niefortunne, wielce dla owych narodów niekorzystne, czy wręcz za źródło ich klęski narodowej. Nasi byli współbracia idą pod tym względem za imperialną historiografią wielkoruską, od ponad dwu stuleci sugerującą, jakoby Polska stanowiła zagrożenie dla swych wschodnich sąsiadów, podczas gdy w rzeczywistości to dzięki związkom z Koroną owe narody przetrwały, a zagrożenie dla ich egzystencji powstało dopiero po tym, gdy trafiły pod berło cesarza Rosji, gdy ich kraje pokryła sieć szubienic, a z ich miast i wsi pociągnęły na Syberię nieskończone smutne pochody zakutych w kajdany do niedawna jeszcze wolnych obywateli naszej wspólnej Rzeczypospolitej… Mówiąc o mojej skromnej osobie, nie określałbym siebie jako Polaka „litewskiego"; tak jak nie ma „końskiej krowy" czy „kociego psa", nie ma „polskiego Żyda" czy „litewskiego Polaka"; Polak jest zawsze polski, Litwin litewski, a Żyd żydowski… Mój ojciec Stanisław w okresie przedwojennym pełnił obowiązki zarządcy Gospodarstwa Naukowo–Doświadczalnego „Worniany", położonego w powiecie wileńsko – trockim, a należącego do Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. W tejże miejscowości, ale już po wojnie, urodziłem się, kończyłem szkołę. Studia germanistyczne, politologiczne i filozoficzne odbyłem w dwu stolicach: w Wilnie i w Mińsku. Tak więc w naturalny sposób wzrastałem i wychowywałem się w tradycyjnym wielokulturowym i wielojęzycznym środowisku jakby dawnego WKL, tradycja ta , jej koloryt i atmosfera są mi bardzo bliskie.
– Mówiąc skrótowo, nie podziela Pan poglądu, jakoby Litwa historyczna, wiążąc się unią personalną z Warszawą, popełniła błąd, który doprowadził do dokonującej się w ciągu wieków dobrowolnej polonizacji litewskich warstw wyższych.
– Proces asymilacji kulturowej przebiegał różnokierunkowo: nie tylko spolonizowała się część elit białoruskich, litewskich i ukraińskich, ale też mnóstwo Polaków się zlituanizowało, zbiałoruszczyło i zukrainizowało. To był naturalny proces przebiegający w różnych kierunkach, niezbicie świadczą o tym archiwalne materiały genealogiczne.
– Jakkolwiek procesy asymilacyjne są faktem i trudno byłoby je negować, to jednak niepodważalnym pozostaje fakt, że Litwa, która dokonała ogromnych podbojów terytorialnych na Rusi, stanęła w XIV wieku w obliczu śmiertelnego zagrożenia ze strony ekspansji krzyżackiej. Litwini w pojedynkę nie byliby w stanie stawić czoła potędze Zakonu Krzyżackiego. Zdawał sobie z tego zagrożenia sprawę Jagiełło i podjął decyzję o zawarciu unii z Polakami. Historia dowiodła, że była to decyzja słuszna, ponieważ tylko wspólnymi siłami dało się pokonać Krzyżaków w bitwie pod Grunwaldem w 1410 roku. Chrystianizacja Litwy, jedna z głównych konsekwencji zawarcia unii dynastycznej polsko – litewskiej, wytrąciła koronny argument z rąk Krzyżaków, że muszą wypełnić swoją misję, nawracając na wiarę chrześcijańską pogańskich Prusów i Litwinów. Krzyżacy cieszyli się poparciem państw europejskich, w bitwie na polach Grunwaldu po stronie krzyżackiej walczyło wielu rycerzy z chrześcijańskich krajów Europy Zachodniej… Z lektury rozmaitych tekstów w prasie polskiej wiemy, że Litwini bardzo krytycznie odnoszą się do Jagiełły, wynosząc na piedestał jego brata Witolda, jako rzecznika niezależności Litwy. Jaki jest Pana pogląd na te sprawy?
– Istotnie, współczesna historiografia litewska, podobnie jak białoruska, uważa raczej wielkiego księcia Witolda za większego patriotę WKL niż Jagiełłę, choć do lamusa wyrzucono głupiuteńką teoryjkę o tym, iż rzekomo Jagiełło zaprzedał się Polakom skuszony wdziękami Jadwigi, nawiasem mówiąc wcale nie Polki z pochodzenia. Wystarczyło bowiem porównać wiek tych osób (36 lat i 12 lat!) w chwili, gdy zawierano owe porozumienie dynastyczne, aby pojąć, że aspekt erotyczny w ogóle wchodzić w grę nie mógł. Wydaje mi się, że unie polsko – litewskie zostały wymuszone przez szereg obiektywnych okoliczności i dla obu stron niosły zarówno pewne korzyści, jak i zagrożenia. Ale narody i państwa, podobnie jak osoby prywatne, żyją nie tak, jak im się chce, lecz tak, jak się im akurat żyje, jak wychodzi. I rzadko mamy do wyboru między dobrem a złem, przeważnie musimy wybierać między dwojga złego. Unia była dla wszystkich stron w niej uczestniczących wyborem mniejszego zła. W końcu jednak okazała się najbardziej korzystna dla Polski, która była najlepiej rządzona i osiągnęła najwyższy poziom rozwoju właśnie pod berłem litewskiej dynastii Jagiellonów.
– Związek dynastyczny, który przechodził przez rozmaite przesilenia, ostatecznie przypieczętowany w akcie Unii Lubelskiej, był podstawą powstania jednego z największych państw europejskich, odgrywającego znaczną rolę w Europie Środkowo – Wschodniej. Rzeczpospolita Obojga Narodów stanęła do rywalizacji z rosnącą potęgą Moskwy o władanie ziemiami ruskimi, podbitymi przez walecznych Litwinów i, niestety, przegrała tę rywalizację. W okresie paru stuleci państwo polsko – litewskie zostało wyparte z rozległych obszarów ziem kresowych, a w końcowym efekcie zniknęło z mapy Europy w wyniku rozbiorów, do których Rosja pozyskała Prusy i Austrię. Dlaczego tak się stało, dlaczego państwo polsko – litewskie nie sprostało wyzwaniu, rzuconemu przez Moskwę – to sprawa bardzo skomplikowana, dyskutowana od wielu dziesięcioleci przez historyków. Bardzo upraszczając to nader skomplikowane zagadnienie można postawić tezę, że ekipy rządzące Rzeczpospolitą szlachecką nie stanęły na wysokości zadania. Państwo polskie uwikłało się w wyniszczające wojny ze Szwecją, małym liczebnie, lecz bardzo dzielnym, krajem nordyckim, które obnażyły jego słabość. Polska dysponowała ogromnymi zasobami, była jednak państwem źle rządzonym. W pierwszych dekadach XVII stulecia zarysowała się tu potencjalna możliwość osadzenia na tronie moskiewskim przedstawicieli dynastii Wazów, lecz krótkowzroczność i zadufanie Zygmunta Wazy przekreśliły tę szansę. Ten sam niefortunny władca przez swe nieposkromione ambicje do objęcia władzy w Szwecji sprowadził na nasz kraj potop szwedzki. Podejmowane przez pierwszego z dynastii Wazów próby wzmocnienia władzy królewskiej doprowadziły do wojny domowej i całkowitej blokady poczynań reformatorskich przez opozycję magnacko – szlachecką.
– Zamęt w głowach przekłada się zawsze na zamęt w życiu publicznym. Swawola szlachty polskiej sięgnęła takiego pułapu, że większość bojarów litewskich wolała wówczas sojusz nie z Polską, lecz ze Szwecją, do której zresztą bardziej pasowała pod względem charakterologicznym. Gdy się czyta zapisy archiwalne do ksiąg grodzkich, ziemskich, kościelnych, sądowych na ziemiach białoruskich i ukraińskich sprzed trzech czy czterech stuleci, wyłania się z nich bardzo ponury obraz nadużyć, zdzierstw, gwałtów, grabieży, podpaleń, dokonywanych zarówno przez najeźdźców moskiewskich, jak i sojuszników polskich, raz po raz ciągnących na wojnę przez te tereny. I właśnie to wyakcentowują dziś historycy litewscy, białoruscy i ukraińscy, którym ani w głowie uznawać nas za „Prometeusza" czy tym bardziej „Chrystusa" narodów, jak to ogłosili w XIX wieku nasi mesjaniści… Zresztą i historiografia Zachodu, za nielicznymi wyjątkami, wcale nie podziela naszych poglądów na dalekie od jednoznaczności i od ideału dzieje Rzeczypospolitej.
– Ogromny chaos, jaki zapanował na skutek najazdu szwedzkiego, nieudanych prób wzmocnienia władzy królewskiej, wojen kozackich, ostatecznie pogrążył kraj w niemocy. Tutaj całkowicie zawiodły wpływowe elity rządzące państwem. Rozwiązaniem racjonalnym, z którego Rzeczpospolita wyszłaby wzmocniona byłoby dogadanie się z buntującym się przeciwko dyskryminacji i wyzyskowi Kozactwem. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, reprezentowanemu przez garstkę trzeźwo myślących polityków, postawiono na rozwiązanie siłowe. Straciło na tym chylące się ku upadkowi potężne państwo polskie. Rzeczpospolita nie potrafiła uspokoić Chmielnickiego, opowiadając się po stronie egoistycznych interesów magnaterii i szlachty, wepchnęła Kozaków w ramiona Moskwy. Stracili również Kozacy, a Rosja w niedługim czasie zlikwidowała Sicz Zaporoską.
– Absolutnie się z Panem zgadzam, to jest trafna diagnoza. Polskie elity polityczne, z wyjątkiem okresu Jagiellońskiego, nie wyróżniały się ani mądrością, ani wiernością krajowi, ani wyrachowanym z państwowego punktu widzenia i chłodnym zmysłem politycznym. Składały się przeważnie z patriotów własnej kieszeni, krających sukno Rzeczypospolitej i je rozkradających. Koroniarska pycha, swarliwość, kłótliwość, chciwość, niesłowność, pijaństwo tak się dały we znaki ludności WKL, że do dziś nawet w idiomach tamtejszych języków zachował się nader niemiły stereotyp Polaka: „lenkiszka rupusze" to po litewsku „polska ropucha; w języku białoruskim żyje przysłowie, nie wymagające tłumaczenia „Palak – łajdak", a w ukraińskim „Żyd, Lach ta sobaka – wira jednaka"… Niestety, to też swoiste „dziedzictwo" naszej wspólnej historii, aczkolwiek trudno je nazwać chlubnym. Ale na błędach przeszłości warto się uczyć.
– Z racji swego pochodzenia, wykształcenia i zainteresowań był Pan niejako predysponowany do podjęcia pracy nad dziejami rodów rycerskich Wielkiego Księstwa Litewskiego. Zakres tematyczny tej monografii jest bardzo bogaty. Proszę opowiedzieć, jakie okoliczności sprawiły, że podjął się Pan tak pracochłonnego zadania.
– Nie wiem, jak odpowiedzieć na to pytanie. Najczęściej – jak Pan doskonale wie z własnego doświadczenia – zaczynamy coś pisać powodowani nie klarownym postanowieniem, lecz wiedzeni jakimś instynktem , ni to poznawczym, ni to hubrystycznym, ni to społecznym. Materiały do mego sześciotomowego herbarza „Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego" powoli gromadziłem przez kilka dziesięcioleci, równolegle zresztą ze zbieraniem „surowca" do innych tematów, nie zaniedbując pracy zarobkowej i pełnienia obowiązków rodzinnych. Aż w końcu udało się całość usystematyzować i w 2001 roku ukazały się jednocześnie wszystkie pięć tomów tego herbarza, a w 2006 jednotomowy suplement. Opisałem w nim ponad dziewięć tysięcy rodzin szlacheckich, bazując na materiałach archiwalnych ze zbiorów w Wilnie, Padwie, Nowym Jorku, Warszawie, Krakowie, Grodnie, Mińsku, Moskwie, Petersburgu, Lwowie, Żytomierzu, Kijowie, Kiszyniowie, Twerze, Kownie, dokonując po drodze szeregu kapitalnych odkryć genealogicznych, dotyczących m.in. dziejów tak słynnych rodzin, jak Dostojewscy, Możajscy, Ciołkowscy, Czajkowscy, Strawińscy, Kowalewscy, Czyżewscy, Piłsudscy, Lubienieccy i in.
– Sądząc z imponującej liczby Pana publikacji, musiał Pan korzystać z prac poprzedników w zakresie np. genealogii; zapewne podstawowymi źródłami, które Pan wykorzystał, były herbarze rodów szlacheckich już wcześniej opracowane przez polskich specjalistów? Czy są one wiarygodnym materiałem, czy raczej wymagają żmudnych weryfikacji?
– W sposób oczywisty każdy naukowy proces badawczy odbywa się w zastanym kontekście kulturowym i startuje od poziomu już przedtem osiągniętego. Byłoby głupotą ignorowanie tego, co w tej czy innej materii powiedzieli twoi poprzednicy i udawać, że jesteś pionierem tam, gdzie jesteś tylko jednym z szeregu wielu pracowników nauki. Genealogia i heraldyka polska może szczycić się szeregiem znakomitych imion, że wymienimy tu przykładowo tylko kilka nazwisk: Niesiecki, Boniecki, Uruski, Święcki, Żychliński, Szymański, Wittyg, Gajl. Plejadę pięknych imion ma ta nauka w Niemczech i Rosji, czyż mogłem je ignorować? Oczywiście, wszystko starannie przestudiowałem, gromadząc materiał do mego litewskiego herbarza, a wieloletnie żmudne kwerendy w archiwach pozwoliły mi zarówno uzupełnić, jak i poprawić szereg twierdzeń moich znakomitych poprzedników. To jest naturalny proces rozwoju wiedzy naukowej. Inna rzecz, że moje sześciotomowe opracowanie, dotyczące szlachty WKL, jak też dwutomowy „Herbarz polsko–rosyjski", który ukazał się w Warszawie w 2006 roku, czy „Herbarz Polesia" z 2009 roku, stanowiły swoiste novum na swoim terenie, spotkały się z życzliwym przyjęciem publiczności czytającej i są obecnie absolutnie nie do osiągnięcia w sieci handlowej. Dość regularnie dostaję e–maile oraz listy z bibliotek publicznych z Polski, Litwy, Francji czy np. Kanady z prośbą o pomoc w zdobyciu tej czy innej mojej książki, a pomóc już nie mogę, bo nakład został wyczerpany i nie da się tego kupić ani w Rzeszowie, ani w Wilnie, ani w Warszawie. Okazuje się, że moje publikacje bywają często wykradane przez czytelników z bibliotek publicznych, i to w sytuacji, gdy przecież czytelnie są nieprzerwanie monitorowane. Jakże musi podobać się lektura, skoro aby ją zdobyć, niektórzy miłośnicy książek podejmują takie ryzyko! Jestem z tego dumny! Uważam zresztą, że kradzież czy nieoddanie pożyczonej ksiązki nie koniecznie jest wielkim grzechem: moi studenci często nie zwracają mi pożyczonych książek, z czego niezmiernie się cieszę, znaczy to bowiem, że lubią czytać, a więc będą mądrymi i dobrymi ludźmi. Reasumując, jeśli chodzi o moje teksty historyczne, oparłem je przede wszystkim na oryginalnych materiałach archiwalnych, a dopiero w drugiej kolejności na wielojęzycznej literaturze przedmiotu. Podobnie było z tematem, który mnie najbardziej fascynuje, mianowicie na wkładzie osób polskiego pochodzenia do nauki, sztuki i kultury powszechnej, któremu to tematowi poświęciłem kilka publikacji książkowych i ponad tysiąc prasowych. Nie dotyczy to jednak mojego obszernego frazeologicznego słownika niemiecko–polskiego, który powstał na bazie tysięcy i tysięcy wypisów z literatury niemieckiej, z słowników wydawanych w różnych krajach, przecież nie mogłem sam ze swego palca wysysać idiomów czy przysłów; ale to też była żmudna i długotrwała, jak również fascynująca praca. Uprawianie badań naukowych to wspaniała przygoda życiowa.
– Proszę opowiedzieć, w jaki sposób zorganizował Pan swój warsztat badacza. Opracowanie tak olbrzymich, po prostu fundamentalnych, dzieł to przecież zadanie nie dla jednej osoby, lecz wręcz dla kilku zespołów badawczych, tym bardziej, że są to dzieła z tak różnych dziedzin nauki, jak etyka, językoznawstwo czy heraldyka? To, co Pan „wyprawia" w tym zakresie, robi po prostu piorunujące wrażenie, jak Pan to robi?
– Słyszę dość często to pytanie, ale odpowiedzieć na nie nie potrafię. Może pozwoli Pan, że przytoczę w tej mierze pewną anegdotę. Do sławnego już Beethovena przychodzi pewien młody człowiek i po powitaniu pyta: „Jak się pisze symfonie?"... Gospodarz, aby gościa nie speszyć, delikatnie pyta: „A ile pan ma lat?" – „Siedemnaście" odpiera młodzieniec. Na co mistrz: „Wie pan, jest pan jeszcze za młody, by pisać symfonie". „Ale Mozart był jeszcze młodszy, gdy skomponował swą pierwszą symfonię!"… – „Tak, ale on nikogo nie pytał, jak to się robi"… Się robi i kropka… Chciałbym w tym miejscu uwypuklić pewien szczegół: w naszych czasach łatwiej książkę napisać niż ją opublikować. Udało mi się wydać tak wiele tekstów m.in. dzięki życzliwości kierownictwa Uniwersytetu Rzeszowskiego, w którym pracuję od 18 lat, jak też ścisłej współpracy z mymi przyjaciółmi w USA i Kanadzie, ludźmi o wysokim potencjale intelektualnym i patriotycznym, wśród których powinienem wymienić przede wszystkim imię Benjamina Chapińskiego, pracownika ministerium oświaty USA, działaczy polonijnych Theodora Patricka Jakubowskiego, Zygmunta Czerwińskiego, Jana Raczkowskiego, a w Kanadzie redakcję tygodnika „Głos Polski" w Toronto i jego zasłużonego redaktora naczelnego, pana Wiesława Magierę. Bez współdziałania i pomocy ze strony tych, jak też wielu innych, zacnych ludzi i szlachetnych Polaków nie potrafiłbym tak owocnie pracować. Chciałbym więc im w tym miejscu serdecznie za współpracę podziękować.
– Czytałem kilka recenzji wysoko i pochlebnie oceniających Pana książki. Czy są one czytane także poza Polską i Litwą?
– Na ile mi wiadomo, moje opracowania są znane w wielu krajach na pięciu kontynentach, otrzymuję bowiem dość często listy, bardzo nieraz życzliwe i wręcz serdeczne, z Francji i Białorusi, USA i Australii, Wielkiej Brytanii i Republiki Południowej Afryki, Rosji i Ukrainy, z Łotwy i Niemiec, z Argentyny i Litwy z podziękowaniem i gratulacjami. W niektórych krajach zresztą moje nazwisko figuruje w informatorach i encyklopediach, a prace są cytowane m.in. przez poważnych uczonych niemieckich czy rosyjskich. Daje to moralną satysfakcję i poczucie rzetelnie spełnionego obowiązku. Przecież po to przychodzimy na ten świat, by spełnić swój obowiązek, swe „zadanie", jak to trafnie ujmował Karol Wojtyła.
– Nauka nie jest Pana jedynym zajęciem w życiu. W nie tak znów odległej przeszłości znano Pana także jako polskiego działacza politycznego na Litwie. Proszę o kilka słów w tym temacie.
– W 1988 roku prowadziłem w auli Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego, którego byłem docentem i prodziekanem Wydziału Języków Obcych, zgromadzenie założycielskie Stowarzyszenia Społeczno – Kulturalnego Polaków na Litwie, przemianowanego po roku na Związek Polaków na Litwie; współzakładałem Fundację Kultury Polskiej na Litwie, Uniwersytet Polski w Wilnie, przewodniczyłem zorganizowanej przez siebie Polskiej Partii Praw Człowieka. Pod koniec 1989 roku ludność polska Ziemi Wileńskiej oraz inne mniejszości narodowe Litwy wybrały mnie na posła do Rady Najwyższej ZSRR i tam przez ponad dwa lata reprezentowałem interesy moich ponad ćwierć miliona wyborców. Już w 1989 roku postulowałem utworzenie w składzie ZSRR autonomicznej Republiki Wschodniej Polski złożonej z terenów okupowanych w 1939 roku przez Sowiety, przesiedlenie do niej Polaków z Syberii, Środkowej Azji i terenów podbiegunowych, zewsząd, gdzie przebywali nasi zesłańcy i ich potomkowie. W perspektywie przewidywałem ogłoszenie niepodległości tej republiki oraz ew. jej reintegrację z Polską (o czym oczywiście wówczas głośno nie mówiliśmy). Dotarłem z tą koncepcją osobiście nie tylko do M. Gorbaczowa, B. Jelcyna, A. Sacharowa, ale też m.in. do R. Nixona, M. Dukakisa, do Kongresu USA (Konjorski, Dingell), do mediów polonijnych i innych. Zabierając głos na sali kremlowskiej domagałem się przeprosin i rekompensaty dla Polski za zbrodnię katyńską, za utracone tereny i mienie polskie, za wywózki i mordy popełnione na obywatelach Rzeczypospolitej… W latach 1990 – 91 można było wiele dla sprawy polskiej zrobić, ale mało kto wówczas to rozumiał i miał odwagę do działania na rzecz polskości.
– Czy Pan coś teraz pisze i jakie ma plany twórcze?
– Mam skład komputerowy nagrany na płytach CD trzech ciekawych książek: o wybitnych dowódcach wojskowych i teoretykach wojny polskiego pochodzenia w obcych państwach; o znakomitych medykach oraz o pisarzach i poetach polskiego pochodzenia w obcych kulturach. Ale nie wiadomo, czy uda się coś z tego wydać , choć, oczywiście, mam na to nadzieję.
– Dziękuję Panu za rozmowę.
– Ja również dziękuje.
Rozmawiał Zbigniew Wawszczak