Od 1926 roku periodyk nabiera dynamiki naukowej, z chwilą pozyskania jako stałego współpracownika, orientalistę prof. UJ T. Kowalskiego, który od 1928 roku wchodził w skład komitetu redakcyjnego.
Od 1926 roku periodyk nabiera dynamiki naukowej, z chwilą pozyskania jako stałego współpracownika, orientalistę prof. UJ T. Kowalskiego, który od 1928 roku wchodził w skład komitetu redakcyjnego.
Pretekstem i przyczynkiem do napisania tego listu, są słowa Olgi Tokarczuk, które padły na festiwalu Góry Literatury.
1 listopada
„Czasem nie wiem, czy czekam na nią, czy tylko na powtórzenie tej pięknej chwili, kiedy przyszła... Człowiek, niepewny tego co będzie, woli powtórzenia tego, co było. Stąd te rytuały, tradycje, konieczności, żeby całkiem nie zwariować...”
Pojęcia „złuda” nie trzeba definiować, ani redefiniować, choć internetowy słownik synonimów wysila się na 170 różnych terminów zastępczych, czasami bzdurnych (jak np. „pic”). Natomiast odniesienia tego zjawiska do psyche pojedynczego człowieka, czy uwiedzionej względnością zbiorowości już tak, podlegają interpretacji.
Czytając tę książkę zorientowałam się gdzieś w drugiej połowie, że pisze ją osoba niewidząca i stawia na głowie całe moje spojrzenie na życie osób niewidomych. Nagle poczułam wstyd, że do tej pory myślałam zgodnie ze społecznym wzorcem, patrząc na osobę w czarnych okularach i z białą laską.
Tematem publikacji LECHA OSTASZA Świadomość. Jak funkcjonuje i czym jest? jest powstawanie, struktura i funkcjonowanie świadomości.
TRYLOGIA: TRZY PORTRETY
Zarządzanie projektem pustki
Zwiedzanie Pałacu Kultury i Nauki w Katowicach, które trwało okrągłe dwa dni dokładnie pamiętam. W sumie z całej szkoły wybrano kilkunastu szczęśliwców, których ciężarówka z rozpostartą na metalowych pałąkach plandeką zawoziła do Katowic rano, a wieczorem przywoziła.
- Smarkaczu jeden, gdzie masz łapcie?
Pytam się, gdzie? Ogłuchłeś?
Zmuszał się do snu ponad miarę, którą potrzebował jego organizm. Słońce nie było wcale niezbędne, aby odczytać tę wiadomość. Sztuczny świat już od lat zastępował naturalny. Ekran telefonu mobilnego rozświetlił się napisem: skrzynka odbiorcza pusta. A on łudził się, że ese-mesa wysłała do niego późno, kiedy już zasnął, bo miała w domu dużo roboty. Głupiec!
Kiedy patrzę na obraz poznańskiej artystki Julii Kapczyńskiej, przedstawiający Chrystusa trzymającego w rękach krwawiące serce, pamięć przywodzi opowieści o niezwykłych dziejach obrazów, będących przedmiotem kultu, adoracji. O wizerunku, który samowolnie opuścił kościół, bo upodobał sobie inne miejsce, o wołach, które wiozły obraz i nagle zatrzymały się wyznaczając miejsce budowy świątyni.
Dlaczego musiałem się wybrać o tej porze? Nic już prawie nie widać. Dzięki Bogu, jeszcze mogę odczytać, o której nadjedzie. Ach, jak te lata szybko lecą. Patrz staruszku, znowu pomyliłeś buty, a ból w kościach jest nie do zniesienia – koniec jest bliski. Uff...
Są takie fragmenty w literaturze pięknej, które swą wymową wzruszają i porywają każdego wrażliwego czytelnika, do których się powraca, delektuje każdym słowem niczym piękną muzyką słuchaną do zdarcia płyty. W nieskończoność. „Lalka” Bolesława Prusa, mimo, że od jej wydania minęło już ponad sto czterdzieści lat, jest właśnie takim dziełem.
5 października
Stos zaległej roboty. Każdy mój dłuższy wyjazd kończy się spiętrzeniem zaległości. Z tego powodu zaczynam odczuwać niechęć do wyjazdów, a przecież przewietrzenie się wzmacnia psychikę, przynajmniej moją. A może nie potrafię podzielić się z innymi pracą?
Mamy tu spojrzenie na Rzeszów niejako od wewnątrz, z bliska, bezpośrednio, bez „rozglądania się” na boki. Można więc rzec, że są to wiersze „lokalnie naznaczone” albo „lokalnie familiarne”. Pisze w nich Barbara Śnieżek o tym, co dla rzeszowian swojskie i dobrze znane, wpisane w porządek zwykłego dnia, w którym to spacer, dojście do pracy, powrót do domu, peregrynacje od sklepu do sklepu, od kawiarni do restauracji należą do czynności codziennych.
Jan Lechoń (recte Leszek Józef Serafinowicz) to uosobienie legendy cudownego dziecka, genialnego młodzieńca i wieszcza narodowego. Przypieczętował tę legendę samobójczą śmiercią w 1956 r., skacząc ponoć z 12-go piętra nowojorskiego drapacza chmur. Na szczęście zostawił potomnym kilka arcydzieł, które zapewniły mu pozycję jednego z najwybitniejszych poetów w polskiej literaturze XX stulecia. Właściwie jest on postacią tak sławną (aczkolwiek kontrowersyjną), że dalsza wstępna prezentacja wydaje się całkowicie zbędna.
Nawet najbardziej kruche, wątłe słowo może być schronieniem, bunkrem, w którym człowiek szuka kryjówki przed atakującą go rzeczywistością, czy też jawą okropieństw, których nie potrafi psychicznie udźwignąć. Pod linijki tekstu można wsunąć swoje lęki, obawy, niepokoje, owijając się wyrazami jak polem siłowym.
Zamierzaliśmy zacząć naszą wędrówkę od Zaosia, aby była ona w chronologicznej zgodzie z kolejnymi etapami życia Adama Mickiewicza. Tak się jednak złożyło, że zaraz po przyjeździe z Polski znaleźliśmy się w Nowogródku. A że zaczął padać rzęsisty deszcz, schroniliśmy się przed nim w mickiewiczowskim muzeum. I od tego miejsca zaczęliśmy podążać śladami naszego wieszcza.
W II Rzeczypospolitej karaimskie gminy wyznaniowe istniały w Wilnie, Trokach, Lucku, Haliczu. Liczba wiernych wynosiła około 1500 osób. Posługę religijną wykonywało 9 duchownych. W porównaniu do okresu przedrozbiorowego, poza Polską znalazł się ośrodek karaimski w Poniewieżu, który przypadł terytorialnie Litwie. Przed I wojną światową działały 2 ośrodki najwyższej karaimskiej władzy duchownej hachanaty, jeden w Eupatorii na Krymie, drugi w Trokach. W tej ostatniej miejscowości urząd hachana, po śmierci Romualda Kobeckiego, pozostawał nie obsadzony w latach 1910-1927.
Zbigniew Ossoliński (1555 – 1624) wojewoda sandomierski i ojciec Jerzego, późniejszego kanclerza wielkiego koronnego, w swoich „Pamiętnikach” podaje, iż inspiratorką kolejnej interwencji była Elżbieta z Csomortanych (ok. 1572 – 1617) wdowa po hospodarze Jeremim. To ona miała namówić do swoich zamiarów zięciów, księcia Michała Wiśniowieckiego (ojca słynnego Jeremiego Wiśniowieckiego i dziada króla Michała Korybuta) i księcia Samuela Koreckiego.
21 marca 1804 roku Mikołaj Mickiewicz herbu Poraj, komornik miński i adwokat sądów nowogródzkich, ożeniony z Barbarą z Majewskich, córką ekonoma w majątku Uzłowskich w Czombrowie, kupił od Felicjana Wolskiego plac w Nowogródku, przy zaułku Racowla. Nie mając jednak dostatecznej sumy pieniędzy na postawienie na tym placu odpowiedniej dla licznej rodziny siedziby, zawarł porozumienie z jednym z nowogródzkich aptekarzy, aby ten zbudował w tym miejscu dom w zamian za kilkuletnią bezpłatną jego dzierżawę. Tak też się stało i trzy lata później zamieszkali w nim Mikołaj i Barbara Mickiewiczowie z pięcioma synami: Franciszkiem, Adamem, Aleksandrem, Jerzym i Antonim.
czyli
Podróży Guliwera ciąg dalszy (3)
„Twórcze spędzanie wolnego czasu” – to slogan najczęściej dziś przypisywany aktywności pisarskiej, bo jest najłatwiejsza i najpowszechniejsza. Łatwość i powszechność nie dotyczy oczywiście tworzenia arcydzieł ani nawet utworów napisanych z pewną dozą talentu, bo nie czas pracować nad sobą, cyzelować teksty, dumać nad formą i treścią, gdy trwa wyścig szczurów (który jednak nie obejmuje czytelnictwa). Kiedyś czytanie wiązano z rozwojem duchowym, ale człowiek oświecony materializmem w żadne duchy nie wierzy i używa zwrotu „rozwój osobisty”.
„A” JAK - APOLLINAIRE
W roku 1889 pani Angelika Kostrowicka mieszkająca w Monako odwiedziła z dwoma synkami paryską Wystawę Światową. Jednym z nich był przyszły innowator poezji europejskiej – Guillaume Apollinaire.
Świat wydawał się nie mieć końca, ciągnął się jak potężna płachta rozrzucona pomiędzy punktami skrajnymi, a ja zastanawiałem się, co oznaczy słowo „horyzont” i czy za nim wszystko się kończy?
11 września
Eugeniusz Rychlicki tak recenzuje mój Dziennik:
Czasem wydaje mi się, że jest to niemożliwe, aby tyle treści powstało w jednej głowie. Czytam pana Dziennik czasu zarazy i wojny, pana felietony, eseje, opowiadania i wiersze. Ile w nich pięknych myśli i poetyckich odniesień! Biorę do ręki wrześniowy numer „Akantu” i tu też pan! Gratuluję. Wprawdzie pisze pan, że na drodze życia staje „Niechciany dzień... a "Wczorajszy dzień był tak intensywny i tak bardzo nie chciał się skończyć, że wlazł ze starymi buciorami w młody, dzisiejszy dzień, który z kolei nie chce się rozpocząć", ale pan go rozpoczął i były kolejne i niech ich będzie dla pana, panie Stefanie, jeszcze tysiące!
Droga do debiutu
Debiut literacki jest splotem wielu czynników, nie zawsze podyktowanych wyłącznie rytmami i arytmami procesu historycznoliterackiego. Decydują o nim różne preteksty i impulsy, od finansowych począwszy, poprzez społeczne, egzystencjalne, komunikacyjne, niekiedy polityczne i religijne, a na psychologicznych skończywszy.
Począwszy bodaj od połowy XIX w. prawie każdy sławny i wielki pisarz prowadził dziennik intymny, który po śmierci autora był publikowany, stając się dodatkowym źródłem informacji dla szerokiej publiki. Niekiedy taka rzecz stawała się prawdziwym dziełem sztuki pisarskiej, zapewniając literatowi jeszcze większy rozgłos i społeczne uznanie. W XX stuleciu owe diariusze zaczęto drukować już za życia ich twórców, co w wypadku wielkich figur było kolejnym dopływem żywej gotówki dla ich wydawców.
Droga Pani Lucyno
Przeczytałem. I raz, i drugi, i… I zdałem sobie sprawę, że czegoś mi brakuje. Wieczór, cicho, ciemno – pomyślałem, że lektura Pani wierszy wymaga skupienia i nastroju. Wtedy myśli ożywają i mienią się wszystkimi kolorami rzeczywistości. Tak, to zdecydowanie jest konieczne. Włączyłem muzykę jednego z moich ulubionych kompozytorów – José António Carlosa de Seixas i jego sonaty klawesynowe – pokrewny jakoś Chopinowi, jeden z wielkich mistrzów, zmarł w roku 1742 w wieku 38 lat…
Zdzisław Pruss jest poetą, satyrykiem, publicystą. Członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Zdobył wiele literackich, prestiżowych nagród. Od wielu lat mieszka w Bydgoszczy. Ma na swoim koncie niezliczoną ilość książek. Aż trudno je policzyć. Są wśród nich poetyckie almanachy i publikacje poświęcone kulturze. Jego najnowszy zbiór wierszy nosi tytuł "Wspólny mianownik". To poezja klarowna, z jasnym przekazem, bez zadęcia. Widać w niej artystyczną dojrzałość, mistrzostwo w operowaniu słowem. Nie ma w niej stylistycznej fanfaronady. O takich wierszach młodzi poeci mówią, że łatwo je pisać. Bo są bardzo proste. Niech zatem usiądą i spróbują. Do tego potrzeba literackiego warsztatu, kilku dekad mozolnej dłubaniny, anielskiej cierpliwości. Autor tego zbioru wszystko to zaliczył, okiełznał, wykorzystał do perfekcji. Dla przykładu przepiszę "święty spokój". Istnieją wiersze, które nie kończą się po symbolicznej kropce. Kontynuują się poza kartką, licząc na dalszy ciąg w naszej wyobraźni. Takim jest właśnie ten tekst:
Najnowszy, 25. tomik poezji Mieczysława Arkadiusza Łypa, wydany w lipcu 2022 roku przyciąga uwagę już swoją złociście słoneczną okładką. Ten energetyczny, optymistyczny kolor stanowi jedną z części przesłania zbioru. Ale symboli jest tu znacznie więcej. Umieszczone w nim zdjęcia wiążą się bezpośrednio zarówno z główną ideą tomiku, jak i z jego tytułem. Antidotum zostało tu wyraźnie określone: jego funkcję przyjmuje na siebie natura, co potwierdza zresztą wiele przemyśleń – na przykład w liryku tytułowym, w apostroficznym zwrocie do odbiorcy:
Początki mitu Arkadii, czyli idealnej krainy szczęśliwości i beztroski, prostego życia na łonie natury, wiążą się z Bukolikami Wergiliusza. Od tego czasu stał się to w kulturze bardzo popularny temat. Paradoksalnie, by go nieco ożywić, zwłaszcza w przedstawieniach malarskich, dodawano motyw memento mori, dzięki czemu opowieść o ziemskim raju zyskiwała tragiczne i melancholijne konteksty, sprowadzając ideał na ziemię, a nawet pod jej powierzchnię. Ikoniczną funkcję pełniły tu siedemnastowieczne obrazy Guercino i Poussina, na których pasterze, pośród wspaniałej przyrody, spotykają ludzką czaszkę leżącą na skale lub na grobowcu z inskrypcją „Et in Arcadia ego”. W powszechnym wówczas odbiorze napis ten rozumiano jako: „I ja żyłem w Arkadii”, co przenosiło akcent z bukolicznego, błogiego życia na przemijalność i utratę, o czym nieboszczyk zaświadczał indywidualnie, niejako osobiście, poprzez swój grób i własną czaszkę w pojedynczym egzemplarzu.
Mereczowszczyzna koło Kosowa Poleskiego - leżąca dzisiaj w rejonie iwacewickim, obwodu brzeskiego, na Białorusi - była jednym z licznych folwarków kosowskiego majątku, należącego w początkach XVIII wieku do Sapiehów. W 1733 roku Jan Fryderyk Sapieha przekazał ten folwark, jako zastaw za sumę 54 500 złotych polskich, Ludwikowi Kościuszce, właścicielowi rodowego majątku w Siechnowiczach, leżącego również w obwodzie brzeskim, a nadanego w 1458 r. jego odległemu w czasie przodkowi przez Kazimierza Jagiellończyka.
chłopcy III
Piasek. Gorący. Złoty. Pieszczący ciało, bo tak mu każe słońce. Podległość, uległość. Ten spokój, bo morze ma dziś dobry humor. Daje szum, daje muszle, daje bursztyny. Nie ma czasu, więc go nie daje. Czas daje człowiek. Obwarowany organizerami odczuwa rozkosz, gdy czas zostaje na talerzyku z croissantem. Nikt się nie zastanawia, co się stanie z deszczem. Może deszcz się zgubił. Jest takie niebo, które przejmuje gęsią skórkę, dotyk, drżenie. Kawałki chmur są zabezpieczeniem ostatecznym, że po to się urodziliśmy i po to żyjemy. Powietrze takie czyste, do zachłyśnięcia, do dna, za zdrowie nasze i wasze. Wtedy wiatr się wzrusza lekkim muśnięciem włosów. Wiatr jest sprzymierzeńcem. Nie chce ogłaszać zmian, bo wiatr też kocha ludzi. Spokój daje spokój. Cisza napełnia uszy, oddechy i termosy. Mrożona herbata ma wzbogacony smak. Ziemia ma inny smak. Mineralizowany obłędnie. Palce wyczuwają korzenie drzew, a ich energia spada w ramiona bez ich obejmowania. Po moim języku krąży słowo, zaczyna brzęczeć, początkowo słabo. Końcem języka chcę odsunąć sen na drugą stronę. Nie ma drugiej strony. Powieki są zaskoczone niedzianiem się. Wciąż ten sam widok. Jednak to prawda. Słowo się połknęło. Drzewa machają z daleka energią. Liście spoglądają tęsknie za ludzką istotą. I z tego spokoju rodzi się furia…
Opowiadanie ukazało się w nowojorskim dzienniku „Forwerts” 30 października 1959 roku w cyklu „Ludzie w moim życiu” pod pseudonimem Icchok Warszawski.
11 sierpnia
Przychodzą do mnie, żeby porozmawiać. Tylko. Aż! Cenna sprawa. Lekarska. A ja z trudem odrywam się od wykonywanej właśnie roboty. Czasem proszę o danie mi chwili czasu, abym zakończył jakąś część tej roboty. Zazwyczaj nie rozumieją. Nadymają się w obrażeniu. Czuję to, ale po pewnym czasie przestaję już na to zwracać uwagę. Życie w poczuciu ciągłej winy przestaje mnie rajcować.
Pewnego dnia przyszedł do mnie kolega dość sterany życiem i opowiedział mi taką oto historyjkę:
- Mając już dość swego sterania chciałem upiększyć kolejny, przymusowy dzień. Wyszedłem wczesnym rankiem na dwór i zacząłem – z głupoty, dla farmazonu, lekceważąc monitoring – zrywać gałązkę róży z krzewu na pobliskim skwerze. Szło mi to dość opornie, tak długo, że zostałem zauważony.
– Chyba dla ukochanej – usłyszałem od przechodzącego, roześmianego od ucha do ucha młodego człowieka, prostackiego raczej.
– Tak – odpowiedziałem. – I wyobraź sobie, że na moment w to uwierzyłem – zakończył swą opowieść ów zgorzkniały mizantrop.
Szłaś. Chodnikiem. Wzdłuż ulicy.
Miałaś długie włosy, które rozwiewał wiatr.
Miałaś niebieską sukienkę, marszczoną w pasie, na sztywnej halce, z dekoltem karo.
Miałaś podbródek uniesiony w górę, jakbyś akurat patrzyła na mnie, klęczącą wysoko na parapecie okna. Wracałaś.
Jest życie po utracie, tak poczułam w tamtej chwili. I wypełniło mnie rozkoszne
światło.
„Toteż wam powiadam: Tyrowi i Sydonowi lżej będzie w dzień sądu niż wam” (Mt 11:22).
Samotność to taka straszna trwoga
List do M
Ryszard Riedel, Dżem
Wystarczy, aby dobrzy ludzie, którzy są większością, nie zrobili nic, zachowując tak zwaną bezstronność, wtedy Zły opanuje szybko cały świat.
czyli
Podróży Guliwera ciąg dalszy (2)
„Akant” to opiniotwórcze pismo literackie i jego rola dziś – oto temat moich rozważań.
Zostawiłem sobie ten tom na wakacje. Kiedy po kilku dniach „odpoczywania” zapragnę czytać i pisać. Z jakąś nową mocą i nową świeżością.