Jestem w podróży. Trudno określić, który to już dzień. Kilkanaście godzin temu pociąg opuścił St. Petersburg i mknie na północ Półwyspu Skandynawskiego. Za oknem zielony bezkres rosyjskiej tajgi, co pewien czas lśnią lustra ogromnych jezior. Nigdy nie lubiłam Północy, zawsze byłam dzieckiem słońca. Nigdy nie wsiadłabym do tego pociągu i nie ruszyła w tę stronę, gdyby nie ta rodzinna, tajemnicza historia, którą niedawno odkryłam. Wciąż o niej myślę.
I.
Lata 30. XX wieku. Zagubiona na krańcach północnej Wileńszczyzny wśród pagórków, bagien, mszarów i jezior brasławska wieś. Dwa sąsiadujące ze sobą domostwa. Na pozór niewiele różniące się od siebie. W jednym mieszkają Ci, co stanowią polską, zaściankową, szlachtę, w drugim biedna rodzina chłopska. W jednym mieszka młodzieniec, w drugim jasnowłosa, niebieskooka panna. Oboje wchodzą w wiek, gdy płcie zaczynają się przyciągać jak magnes. Ogarnia ich więc nieunikniony ogień pierwszej miłości. Nie jest to jednak dobry czas. Rodzina nie sprzyja temu związkowi. Matka młodzieńca uważa, że powinna być lepsza partia dla niego niż jakaś biedna, prawosławna dziewczyna z sąsiedztwa. Seniorka rodu nie może na to patrzeć spokojnie i za wszelką cenę próbuje zakazać tej miłości. I nie tylko rodzina nie sprzyja. Nadchodzi wojna i młodzieniec zaciąga się do partyzantki. Dziewczyna wygląda, oczekuje z niepokojem. Wreszcie po długiej tułaczce zjawia się ukochany. Wymizerowany, wychudzony, odmieniony. Uciekł z obozu niemieckiego w Charkowie i szedł ku niej i rodzinie trzy miesiące w srogą rosyjską zimę przemierzając codziennie około 70 km. Tak bardzo się śpieszył, tak szybko chciał pokonać te tysiące kilometrów dzielące go od rodzinnych stron. Tak się cieszył, gdy ujrzał znajome mu Wilno i gdy czuł, że do bliskich już niedaleko. Gdy dotarł jego nogi wciąż jeszcze chciały chodzić. Jego bliscy nie mogli uwierzyć, że to on, cały i zdrowy. Ukochana dziękowała Bogu za ten cudowny powrót. Szczęście ich nie trwało długo. Niechęć rodziny i ludzkie języki zrobiły swoje. Młodzieniec słyszy, że kiedy go nie było, chodzili do niej inni, że nie była mu wierną. Tego jego ambicja znieść nie może. Porzuca więc pannę i z pierwszą, ładną dziewczyną w okolicy żeni się i wyjeżdża ze wsi. Jest rok 1947.
Młodzieniec jest już dojrzałym, czterdziestoletnim mężczyzną, mężem, ojcem rodziny. Pracuje w kołchozie na Łotwie. Jego matka od lat przykuta do łóżka postępującym gośćcem nie może pogodzić się z tym, że nie żyje już w Polsce. Wie, że sama już się nie przemieści, chciałaby jednak, aby jej jedyny syn, kontynuator rodowego nazwiska, mógł żyć w Polsce.
- Musisz jechać do Polski - przekonuje go - przecież masz dzieci. Twój syn powinien chodzić do polskiej szkoły.
- Jeśli nie wyjedziesz - dodaje z bólem serca - nie chcę Cię znać. Będę szczęśliwsza, jeśli będę wiedziała, że chociaż Twoja rodzina jest w Polsce. Mnie i tak nic nie czeka tylko śmierć.
Zawsze jej słuchał. Apodyktyczna matka była dla niego wyrocznią, autorytetem. Liczył się z jej zdaniem i bardzo ją kochał. Jego żona też nalegała na wyjazd, mając nadzieję na łatwiejsze życie w Polsce. Uległ więc w końcu i zaczął organizować wyjazd. Pewnego grudniowego dnia pod koniec lat 50. wyruszył więc wraz z żoną i małymi dziećmi w tę podróż swojego życia, biorąc tylko to co niezbędne, zostawiając za sobą wszystkich bliskich i całe swoje dotychczasowe życie. Był to dla niego stres niewyobrażalny. Jechał w nieznane, nie wiedząc, co go czeka, jaka jest ta nowa Polska. Nadszarpnięte nerwy i serce dały o sobie znać już w pociągu i niewiele brakowało, aby jego żona została wdową z dwojgiem małych dzieci, na progu nowego życia. Jednak pomoc przyszła w porę i przeżył ten kryzys. Podróż była długa, męcząca i bolesna. Wciąż tłukł się z myślami, czy dobrze zrobił. W punkcie etapowym na Ziemiach Zachodnich powiedział, że chce mieszkać w mieście.
Do nowego mieszkania przywieziono ich tuż przed Bożym Narodzeniem. Puste, zimne ściany, stół, parę krzeseł, kuchenka, jakieś łóżka. Na stole stała nawet choinka, a pod nią chleb i pęta kiełbasy w prezencie gwiazdkowym. Zrobiono im wówczas pamiątkowe zdjęcie, na którym widać jak bardzo są zagubieni. Ale jakoś trzeba było zacząć żyć. Ten problem dotyczył wszystkich 36 rodzin repatriantów, których umieszczono w tym specjalnie dla nich przygotowanym domu. Początki były trudne. Wytykano ich palcami, wyzywano od „kacapów”, a ich dom nazywano „ambasadą radziecką”, opowiadano o nich różne legendy, śmiano się z jego kapelusza, aż przestał go nosić. Byli obcy, inni, dziwni, mówili ze wschodnim zaśpiewem. Nikt nie zastanawiał się, jak bolesne było dla nich odcięcie od korzeni i wrastanie w nową ziemię, którą ktoś kiedyś nazwał „odzyskaną”. Dostał pracę jako komornik. Całe życie zbierał od ludzi pieniądze, nigdy nie mając swoich. Żył z dnia na dzień, bez wielkich potrzeb. Wystarczyło mu to, co posiadał. Z czasem, powoli przystosował się do nowej rzeczywistości. Miał krąg kolegów z tego samego domu, z którymi mógł pograć w karty, czasem wypić, porozmawiać. Starał się nie myśleć o przeszłości i o tych, których zostawił, jadąc tu. Tylko w święta było szczególnie trudno i smutno, gdyż zawsze spędzali je sami z dziećmi. Czasem nachodziły go wspomnienia, opowiadał wtedy o partyzanckich walkach, obozie, ucieczce, swoim długim marszu. Nigdy słowem nie wspominał o swojej pierwszej miłości. Zakopał to przeżycie w zakamarkach swojej pamięci, zamknął, a klucz do tajnego schowka głęboko ukrył. Z żoną nie układało mu się najlepiej. Żyli obok siebie. On, jakby na marginesie życia rodzinnego, nie angażując się w żaden sposób poza przynoszeniem pieniędzy do ich wspólnego, kulawego budżetu. Jego żona pochodząca z małej, białoruskiej wsi nigdy nie przystosowała się do życia w mieście. Nie miała też swojego kręgu znajomych. Żyła tylko dla dzieci, a gdy one opuściły rodzinne gniazdo poczuła się nieskończenie samotna. Siedziała sama, zamknięta w czterech ścianach pokoju, odliczając paciorki różańca i płynące godziny. Jego nigdy nie było, zawsze od niej uciekał. Nie było między nimi uczucia. W końcu doczekała się ciężkiej choroby. Dwa lata skazana była całkowicie na niego i jego nieudolną opiekę. Powoli traciła kontakt z rzeczywistością. Jej myśli coraz częściej ulatywały do rodzinnej wsi, w której kiedyś czuła się tak szczęśliwa. W końcu trafiła do domu opieki, gdzie oddał ja mąż i gdzie zmarła. Został sam, zmienił mieszkanie, zaczął chorować. Obawiał się, że czeka go podobna niemoc, więc przeniósł się do domu starych ludzi. Coraz częściej myślał o przeszłości. Jakże chciałby być tam, wśród swoich. Z ochotą, mimo złej kondycji fizycznej, przystał więc na propozycję córki, aby pojechać w jego rodzinne strony.
Jakże mało byłam domyślna, gdy zaproponowałam Ci podróż w Twoje strony po śmierci mamy. Przekraczając Bug w tamtą stronę, powiedziałeś, że już nie będziesz wracał, bo nie masz po co, że chcesz zostać na rodzinnej ziemi i tam umrzeć. Nie wiedziałam, że jedziesz nie tylko do rodziny, ale również do Niej, wiedząc, że ona czeka na Ciebie w swoim domku na skraju wsi. Nic nie wiedziałam o targających Tobą uczuciach, gdy dreptałeś po znanej Ci ścieżce do jej domku. Skąd mogłam wiedzieć, że Twoje serce trzepotało wtedy jak ptak? Byłam głucha i ślepa i nawet nie poznałam tej kobiety, która wciąż była esencją Twojego życia i której radość, gdy się ujrzała była tak wielka, że wstała, by zrobić Ci posiłek , choć prawie już nie wstawała z łóżka. Nie wiedziałam, dlaczego chcesz zostać w tej ubogiej wsi, w kraju, z którego kiedyś uciekłeś. Dla mnie był to absurd. Wydawało mi się, że wybiłam Ci to z głowy. Dopiero później dowiedziałam się, że podczas swojej wizyty zaproponowałeś jej, że możesz z nią zostać. I usłyszałeś kolące słowa: „nie chciałeś mnie w młodości, to ja nie chcę Ciebie w starości”. Dostałeś kosza. Wracałeś do Polski pewnie zadając sobie pytanie, po co jechać w tę pustkę, gdzie nikt na Ciebie nie czeka, gdzie nikomu nie jesteś potrzebny. Byłeś jednak dziwnie spokojny i pogodzony ze swoim losem, jakby zdając sobie sprawę, że to już niedługo. Po powrocie napisałeś do niej, wysłałeś paczkę z żywnością. Minęły jeszcze dwa lata. Dla Ciebie były to dwa lata w domu pełnym starych, czekających na śmierć ludzi. Dla niej samotne borykanie się z niemocą i chorobą. Nadeszła jesień, która okazała się dla Was ostatnią.
Stary człowiek, będący moim ojcem dochodzi do kresu swojej życiowej drogi. Powiadomiona przez lekarkę ze szpitala o jego agonalnym stanie pokonuję 5- godzinną podróż pociągiem, aby zdążyć się z nim jeszcze pożegnać. Ta jazda wydawała mi się całą wiecznością. Zanim dotarłam, jego stan uległ ,o dziwo, poprawie. Poznał mnie, na moje pytanie, czy czegoś potrzebuje odpowiedział: „niczego mi nie trzeba”. Następnego dnia było już znacznie gorzej. Jego wzrok odpływał, oddalał się, jakby przenosząc się w inne wymiary. Nic już nie mówił, nie rozpoznawał mnie. Nie wiedziałam, czy mnie słyszy. Na tej cienkiej nitce życia przetrwał jeszcze cztery dni, jakby wciąż jeszcze nie był gotowy na śmierć. Czwartego dnia wieczorem dźwięk telefonu ostro przeciął powietrze.
-Nastąpił zgon- usłyszałam
Od białoruskiej rodziny, którą powiadomiłam o jego śmierci dowiedziałam się, że jego ukochana z młodości zmarła w tym samym czasie. Żegnając się z nim po raz ostatni, zanim jeszcze wieko trumny przykryło jego ciało, odnalazłam uśmiech na jego twarzy, który wówczas osuszył moje łzy, a który dziś interpretuję szczególnie.
Odszedłeś więc obejmując swoją ukochaną z młodości. Ostatecznie wyzwoliłeś się z częściowo sparaliżowanego, starczego, 79-letniego ciała. Podążyłeś za nią. Ona nieco wcześniej opuściła 72-letnie nieposłuszne ciało, nogi, które nie pozwalały jej już chodzić. Konaliście samotnie w pewien październikowy dzień – Ty w mieście na zachodnich ziemiach Polski, które wybrałeś do życia, ona w małym, drewnianym domku, na skraju już białoruskiej wsi. Całe życie przywoływaliście siebie. Byliście sobie przeznaczeni. Nie zaznaliście szczęścia w życiu. Nie udało Wam się razem żyć, ale udało Wam się razem umrzeć. Teraz jesteście wolni od trosk tego świata, a ja ze znaków i strzępów przeszłości układam kronikę Waszej miłości. Niewiele po was zostało. Po niej pozostał ten drewniany domek na białoruskiej wsi, po Tobie znacznie mniej - tylko dwa czarne, foliowe worki rzeczy osobistych. I Wasza tajemna historia mogła umrzeć wraz z Wami, bo nie zdradziłeś się ani słowem. Jednak nie była ona skazana na zapomnienie. Wasza wspólna śmierć miała dla mnie wymiar mistyczny, transcendentalny. Dzieliłam się nią ze wszystkimi dziwiąc się, że coś tak niewiarygodnego się wydarzyło. Po Twojej śmierci poczułam zew Twojej rodzinnej ziemi. Może chciałam odszukać Cię w krewnych, w tamtym otoczeniu, może jechałam bardziej odnaleźć tam samą siebie, może jeździłam tam po to, aby w końcu usłyszeć to, czego nie zdążyłeś, czy nie chciałeś mi powiedzieć. W małym miasteczku, w którym się urodziłam, niedaleko Rygi dowiedziałam się w końcu, że nie jestem Twoją jedyną córką, że mam jeszcze siostrę będącą owocem Twojej pierwszej miłości.
Jest rok 1947. W małej brasławskiej wsi jasnowłosa panna wydaje na świat dziewczynkę. Ten, który to spowodował nie wierzył jej, choć zaklinała, że to on jest ojcem. Źli ludzie wszystko popsuli. Porzucił ją, lecz ona nadal go kocha i cieszy się, że dziewczynka jest tak do niego podobna. Nadaje jej odojcowskie imię, aby nie było wątpliwości, czyją jest córką. Wszyscy we wsi i tak wiedzą, również mała rośnie w tej świadomości. Tylko rodzina lubego w dalszym ciągu nie przyznaje się do pokrewieństwa. Babka jest szczególnie niezadowolona, gdy widzi małą kręcącą się koło jej domu i odgania ją. Dziewczynka wzrasta z piętnem bękarta, panieńskiej córki, wciąż wytykana palcami. Zna ojca, lecz widuje go rzadko, bo on mieszka gdzieś daleko. Czasem przyjeżdża w odwiedziny do rodziny. Zdarzało jej się czekać na niego na kamieniu przy rozstajach dróg, jeśli wiedziała, że przyjedzie. On zawsze zatrzymywał się wówczas, sadzał ją do wozu, częstował cukierkami. Zdarzało się, że jeśli uczestniczył wraz ze swoją żoną w wiejskiej zabawie, matka nakazywała jej, aby kręciła się między nimi i rozdzielała ich. Gdy miała 10 lat jej ojciec wyjechał do Polski. Obawiała się, że już nigdy go nie zobaczy.
Tak widać musiało się stać. Tajemnica, którą zabrałeś ze sobą do grobu musiała ujawnić się. Może to i dobrze, że dowiedziałam się o tym dopiero teraz, gdy bohaterowie zeszli ze sceny i gdy mam już jakiś bagaż własnych doświadczeń. Kiedyś pewnie zareagowałabym inaczej; może złością, może oburzeniem. Teraz jest to dla mnie tylko zaskoczenie, ciekawość, a nawet radość. Zawsze oprócz brata chciałam mieć także siostrę i okazało się, że ją mam. Cóż za niesamowity prezent od losu!
Z dnia na dzień zaczęła coraz silniej narastać we mnie potrzeba kontaktu z nią, powiedzenia jej o tej swojej radości. Od krewnych z Białorusi otrzymałam jej adres. List długo dojrzewał we mnie, aż wreszcie dnia pewnego drżącą ręką, z wielką obawą jak zostanie przyjęty, napisałam go i wysłałam do Kandałakszy. Ta egzotycznie brzmiąca miejscowość zdawała się leżeć na końcu świata. Znalazłam ją na mapie rosyjskiej części Półwyspu Skandynawskiego, nad kołem polarnym, na brzegu Morza Białego. Byłam ciekawa jak siostra tam się znalazła. I to również jest dziwne. W pewnym sensie zrealizowała plan naszego ojca, który zanim wyruszył do Polski chciał szczęścia i pracy szukać w Murmańsku, o czym mi kiedyś powiedział. Żyłam w niepewności, czy list dojdzie i czy ona zechce się do mnie odezwać. Długo nie miałam żadnej odpowiedzi i już myślałam, że sprawdza się jeden z moich scenariuszy polegający na przypuszczeniu, iż ona nie będzie chciała rozgrzebywać dawno minionych i zapewne bolesnych spraw i cieni z przeszłości. Tymczasem po dwóch miesiącach znalazłam w skrzynce list z Kandałakszy z długą i wzruszającą odpowiedzią.
Piszesz siostro, że długo nie mogłaś zrozumieć od kogo ten list, ale gdy się zorientowałaś serce samo chciało Ci wyskoczyć z piersi, a łzy ciurkiem płynęły po Twojej twarzy. Było to dla Ciebie nieoczekiwane, wielkie szczęście. Byłaś przekonana, że wiemy o Tobie i nie chcemy utrzymywać z Tobą kontaktu. Nie spodziewałaś się, że byłaś aż taką tajemnicą. Trudno Ci było w to uwierzyć, że przez tyle lat nikt słowem nie powiedział nam o Twoim istnieniu. Przyzwyczaiłaś się już do roli niechcianego dziecka, bękarta, a tu nagle taka niespodzianka – przyznają się do Ciebie. W swoim długim liście opisałaś mi jak żyjesz, co czujesz. Zaczęłyśmy korespondować, choć oczywiście odległość, która nas dzieli sprawiała, że częstotliwość naszych listów nie była duża. Myślę, że obie cieszyłyśmy się tą nową pisemną więzią. W Twoich słowach odnajdowałam tyle ciepła, serdeczności, otwartości, zwykłego ludzkiego dobra. Zaskakujące było dla mnie to, że naszego ojca nazywasz „tatuś”. Zastanawiałam się, czy wynika to z ogólnej tendencji do używania zdrobnień w języku rosyjskim, czy może jednak, mimo wszystko, myślisz o nim dobrze. Dziwiłam się, że ktoś tak pokrzywdzony przez los, może mieć w sobie tyle pogody ducha. Coraz bardziej chciałam Cię poznać, porozmawiać z Tobą, jakoś wspólnie poukładać fragmenty ich historii. Napisałam Ci o tym – bardzo się ucieszyłaś, że postanowiłam pokonać te tysiące kilometrów, aby się z Tobą spotkać. Mimo niepewności jak dojadę, jak mnie przyjmiesz, jak nam będzie ze sobą, ruszyłam w tę niesamowitą podróż, bowiem pragnienie spotkania Ciebie było większe niż lęk.
II.
Podróż rozkładam na etapy, odwiedzając po drodze rodzinę mamy na Łotwie i znajomą w St. Petersburgu. W podróży towarzyszy mi córka, która zdążyła już rozsmakować się we wschodnich wojażach. Wyruszamy zaopatrzone w turystyczne vouchery. Za czasów Związku Radzieckiego podróż taka byłaby o wiele trudniejsza do zrealizowania.
St. Petersburg to pierwsze zetknięcie z Rosją. Miasto wzniesione przez Piotra Wielkiego albo może zachwycić i powalić na kolana, albo wręcz przeciwnie. Dla wielu jest Wenecją Północy, mnie wydało się przytłaczające. Ogromny ruch, wszędzie kolejki, rzeki ludzi w metrze i na Newskim Prospekcie, jednostajność klasycystycznej zabudowy, napompowana wielkość. To miasto kapiące złotem, pełne kolumnad i pomników chwały, zostało uszyte na miarę carów, lecz na pewno nie na miarę zwykłego człowieka. Mieszkamy na szczęście przy słynnym kanale Gribojedowa, naprzeciw Rosyjskiego Muzeum, niedaleko bajkowej, mozaikowej cerkwi „Spasa na krowi”, więc nie trzeba było zbyt często korzystać z petersburskiej zapchanej komunikacji. Nie wyobrażam sobie jednak codziennego życia w tym mieście, poruszania się w tej wielomilionowej metropolii. Zapewne wynika to z faktu, iż jestem w zasadzie prowincjuszką, człowiekiem z małego miasta i przytłacza mnie wszystko co wielkie. W Petersburgu odczuwa się imperialną wielkość Rosji.
Biegam po Petersburgu szukając karty telefonicznej, a potem automatu. Wreszcie mam wszystko, co trzeba i po przeczytaniu przydługiej instrukcji wykręcam numer do Ciebie. Odzywa się męski głos, mówię mu kto ja jestem, a on prosi mamę, czyli Ciebie. Jestem wzruszona słysząc Twój ciepły glos.
- Mileńkajasiestriczka, żdjomtiebja- mówisz
Informuję Cię, jakim pociągiem przyjadę i kiedy dotrę do Ciebie. Choć mówię po rosyjsku, trochę mi trudno tak przez telefon formułować swoje myśli. Nawet po polsku ciężko byłoby mi oddać uczucia, których doznaję pierwszy raz rozmawiając z Tobą. Spotkamy się dopiero za dwa dni, gdyż podróż z St. Petersburga do Ciebie jeszcze trochę potrwa. Jedno jest pewne – jestem coraz bliżej, już chyba w połowie drogi do Ciebie.