Właśnie zaczyna się lato. Niedzielny poranek zapowiada dzień piękny, może nie upalny, bo kłębiaste cumulusy od czasu do czasu zasłaniają na moment słońce. Taka pogoda może już kusi do przebywania nad wodą, ale jeszcze bardziej uwodzi, by spędzać czas na łonie natury.
Niestety inaczej planuję to niedzielne popołudnie. Czekam na nie już trzy lata, bo w czasie covidu odwoływano wszelkie publiczne imprezy. Wreszcie nadszedł ten czas upragnionych spotkań, tłumnych i bez masek. Znowu ma się odbyć w miasteczku Światowy Zjazd Rodaków i Absolwentów Liceum im. Tadeusza Kościuszki.
Pełen entuzjazmu spoglądam na paczkę książek. Jestem pewien, że wreszcie trafią pod strzechy. To już ostatnie trzydzieści egzemplarzy legend o okolicznych miejscowościach. Na bank je ktoś kupi, choćby jako pamiątkę tego zjazdu, a może tych lat spędzonych tutaj w szkole chmurnie i durnie lub na wspomnienie dzieciństwa. A nuż ta książka tam w innych rejonach Polski przypomni im te strony, jakieś opowiadane historie, bajania i klechdy ludowe. Może pojadą nawet w świat, bo wszędzie mieszkają absolwenci tego zacnego niegdyś liceum. Sprzedam je bez żalu, bo przecież czytelnik daje książce drugie życie. Żal mi już patrzeć przez trzy lata, jak leży ta paczka z książkami w kącie pokoju i milczy. A w nich tak dużo słów, wrażeń, opowieści. Po to pisałem te legendy, trudziłem się, by słowem odmalować stare dzieje. Niewątpliwie chcą się uwolnić, otworzyć twarde kolorowe okładki i przemówić. Dzwonię wcześniej do tamtejszego Centrum Kultury z prośbą o jakieś miejsce dogodne, kawałek stolika, bym książkę wyeksponował na widok publiczny, zachęcił tłumy przechodzących i łaknących literatury do rozmów i kupna. Dedykacja w cenie.
– Ależ owszem. Nie ma sprawy – akceptuje mój pomysł pani Krysia.
Przybywam. Niedaleko. Rzut kamieniem, jak się to mówi na takie sąsiednie odległości. Mam ze sobą książki, okulary i długopis, bo przecież każdy chce mieć dedykację od autora. Mam też trochę drobnych na wydawanie. A nuż ktoś zapłaci stówą! Na parkingu przed kościołem nie ma miejsca. – No pójdą książki jak woda, skoro najechało tyle ludzi – myślę i jadę dalej szukać wolnego placu. Muszę jednak zawrócić i nieco dalej na łące sikawkowy wskazuje mi miejsce postoju tuż za rzędem strażackich wozów.
Paczka książek trochę mnie uciska w ramię, więc biorę ją pod pachę, ale po kilkudziesięciu krokach zaczyna się mi wyślizgiwać. Niosę ją dwoma rękami przed sobą, ale mam obawy, że się potknę o nierówny bruk. To oczywiście pakunek niezbyt wielki, bo tylko kilkanaście kilogramów, ale jest nieporęczny. Znowu zarzucam go na ramię. Przed kościołem stoi wiele samochodów. Na dziedzińcu grupy wiernych. Trwa popołudniowa msza odpustowa na Świętego Jana Chrzciciela. Wkoło kramy i stragany. Najwięcej ich ustawiono na przeciwległym chodniku. Mało kupujących. Kupili już wcześniej w czasie mszy dopołudniowych.
Kramy zachęcają kolorowym badziewiem. Może ci, którzy wyjdą po tej mszy, jeszcze coś kupią. Znajdzie się wśród nich jakiś amator trąbek, wiatraczków, pistoletów na kapsle, gumową piłeczkę, czy torebkę odpustowych cukierków. Wiszą na poprzecznych drążkach konstrukcji straganu kiście różnorodnych pluszaków, baloniki na druciku, lalki, koraliki, grzechotki, leży na stołach cały arsenał uzbrojenia od drewnianych pukawek przez pistolety i strzelby do karabinów terkoczących seriami wystrzałów, obok czekają na zapłon fajerwerki, petardy, dymne kulki, flary, diabełki i różne bum-bum, straszą smoki, dzikie węże, maski stworów i kosmate pająki, zaciekawiają piraci z Karaibów, postacie z Avatara, z hollywoodzkich bajek i wiruje w oczach cały ten chiński plastikowy szajs.
A ja przecież idę do ludzi z literaturą. To coś więcej. To uczy, wzrusza i pobudza wyobraźnię. Historia, narodowe dziedzictwo, sztuka słowa i kultura. Takimi synonimami określam swoje legendy. I nagle wchodzę w słój lipowego miodu. Przystaję na chwilę i słyszę szum pszczelego roju. Bzyczy. Fermentuje w kwiatach lipy miodny półtorak. Ten zapach przykościelnych lip wynagradza mi dźwiganie tego nieporęcznego pakunku i pewnie jest jakąś obietnicą na resztę popołudnia.
Już widzę Rynek. Jeszcze tylko sto metrów. Dochodzę. Rynek na co dzień otwarty i przestronny teraz jest podzielony na sektory odgrodzone od siebie metalowymi zastawami. Przechodzę przez jakąś prowizoryczną bramę do części konsumpcyjnej zastawionej stołami i ławami w cieniu parasoli z reklamą piwa. Wzdłuż stoją budy oferujące lody, napoje, chipsy, beczkowe piwo, smażoną kiełbasę i gofry z bitą śmietaną. Ogrodzone to wszystko metalowymi przęsłami jak trasa przemarszu demonstracji. Jeszcze tylko brakuje czerwonych zygzaków, piorunów i wrogich okrzyków wzburzonego tłumu – tak konstatuję i idę dalej. Dźwigam na ramieniu swój krzyż. Te książki, które napisałem, muszę jeszcze sprzedać. Taki już los prowincjonalnego twórcy. Ale mam nadzieję znaleźć dobre miejsce dla swojej literatury w części widowiskowej przed sceną. Ochroniarz w czarnym podkoszulku z emblematami swojej firmy – dwa skrzyżowane pistolety - bierze mnie za jednego z organizatorów tej imprezy albo występującego na scenie i usłużnie uchyla mi żelazną wierzeję. Rozglądam się z zamiarem ustawienia się gdzieś z boku, w miejscu dostępnym i widocznym dla potencjalnych miłośników pisanego słowa. Jakoś nie mogę sobie miejsca znaleźć, więc idę dalej. Nie ma wyjścia. Przeciskam się przez szczelinę pomiędzy przęsłem płotu, a platformą z nagłośnieniem. I znowu jedną ręką odchylam metalową barierkę i ponownie jestem uwięziony w jakimś wąskim przejściu. Na bruku leżą kable, które biegną od sceny do wozu z nagłośnieniem. Bezradny kładę paczkę książek na podeście obok głośnika. Dzwonię. Odbiera pani Krysia. Właśnie widzi mnie ze sceny.
- Tak, mamy miejsce dla pana. Proszę przejść do tego namiotu gminnego na prawo od pana. Tam pani już wie i jest miejsce na książki i krzesło.
- Ale jak stad wyjść? Tak wszystko ogrodzone jak na miesięcznicy smoleńskiej.
- Wyjdzie pan obok sceny – zakomunikowała pani Krysia.
- Przecież tam do tego namiotu nie podejdą ludzie. Nie ma przejścia.
- Ależ jest. Panie z centrum Kultury w pół godziny rozdały wszystkie torby z herbem naszego miasta.
- Wie pani ile tych płotów – mówię i liczę – cztery. Nie, ja tam nie chcę. Tam nic nie sprzedam. To tak jakbym się schował w krzakach. Może jednak stanę tu obok sceny?
- No tu to dopiero, jak przejdzie orkiestra dęta i historyczny orszak sołectw, za jakąś godzinę.
Dumam chwilę i myślę, że poczekam w części konsumpcyjnej. Tu nawet nie ma gdzie usiąść. Odpocznę, pozbieram myśli.
Wracam tak jak przyszedłem. Znowu uchylam żelazne przęsła. Usłużny ochroniarz robi mi przejście w bramie. Siadam na ławie. Rozmyślam. Po chwili słychać już werble, trąby i puzony. Idzie orkiestra dęta. Maszeruje czwórkami w uniformach. Dyrygent wywija batutą do rytmu. Pluton dziewcząt w błękitnych sukieneczkach z białymi falbankami maszeruje dziarsko, przytupując obcasami białych kozaczków sznurowanych wysoko. Wreszcie się zatrzymują, ale jeszcze w rytm marsza wysoko podnoszą kolana, jakby brodziły wśród czerwcowych łąk kwitnących nad rzeką i żonglują w takt muzyki pałeczkami. Co rusz wyrzucają je w górę i łapią z gracją. Dziewczęta są szczupłe i wysokie. Wzrostu dodaję im jeszcze błękitne czako. Patrzę na dziewczynę najbliżej mnie. Jest młoda i pełna uroku, jakiejś naturalnej ochoty i pasji życia. Co podniesie nogę, na wewnętrznej stronie drugiego uda ukazuje rumień wielkości złotówki – Pewnie ją coś ugryzło – tak myślę.
Marszowa melodia huczy, grzmi i trąbi. Uśmiechnięty starosta nachyla się i mówi coś do ucha swojej żony. Ona kiwa głową potakująco. Stoją i patrzą. Obok nich posłanka z partii przeciwnej też obserwuje orkiestrę z zainteresowaniem. Wreszcie coś się zaczyna dziać. Może się zająć słuchaniem i oglądaniem tej orkiestrowej parady. Nie musi już robić dobrej miny dla pana starosty. Stoi tuż obok emerytowany prokurator. Burmistrz miasteczka rozgląda się na boki, jakby jeszcze kogoś oczekiwał. Dochodzi przewodniczący Rady Miejskiej i profesor wyższej uczelni – też absolwent tutejszego liceum. W drugim rzędzie w otoczeniu kilku osób stoi były dyrektor tej wszechnicy i emerytowana polonistka. Dwóch księży w promiennych uśmiechach z zadowoleniem witają burmistrza, starostę, prokuratora i resztę gości pierwszego rzędu.
Wchodzi orszak sołectw. Ze sceny słychać zapowiedź, że jest historyczny. Jako żywo kilka kobiet z Koła Gospodyń Wiejskich w kwiaciastych spódnicach, z chustami na ramionach i białych bluzkach opiętych ciasno na obfitych biustach. Któryś tam chłop po krakowsku i w czapce z pawimi piórami, to znowu kobieta w gorsecie wyszywanym cekinami. Sołtys zaś w garniaku, poci się i dyszy, bo śledź go do tego wszystkiego uciska. Inni ubrani normalnie.
Rozglądam się, wzrok wytężam, a nuż ujrzę w tym orszaku jakiegoś rycerza. Jest to przecież miejscowość o rodowodzie jeszcze za pierwszych Piastów. Może pojawi się król Władysław Jagiełło – przejeżdżał tędy, polował w pobliskim lesie i gościł zapewne w tutejszym castellum. Nawet spodziewam się zobaczyć biskupa Jana Grota – budowniczego tutejszego kościoła już z cegły i kamienia. Będzie szedł pod rękę z biskupem Zbigniewem Oleśnickim. W rekonstrukcji historycznej wiek różnicy nie ma żadnego znaczenia. Już dawno przeszli do legendy. Wyobrażam sobie, że idą razem. Za nimi wloką się pachołki i chłopi pańszczyźniani w sukmanach. Prowadzi ich sam patron tutejszego liceum w generalskim mundurze.
Wypatruję też, czy aby nie kroczy, a może jedzie w poczwórnej karecie pierwszy szlachecki właściciel tego pałacu, który przez pół wieku po drugiej wojnie jest siedzibą tutejszego liceum. Przez te lata tylu wychodzi stąd światłych ludzi. Zdobywają tutaj pierwsze szlify, czują smak wiedzy. Idą stąd na uniwersytety. Pełnią później różne ważne funkcje i piastują stanowiska. Liceum już zlikwidowane, a pałac sprzedany w prywatne ręce. Mam jednak nadzieję, że nowy właściciel udostępni go dla szerszej publiczności, gdy tylko zakończy remont.
Przechodzi orszak, który z historią nie ma nic wspólnego. Żadnej historycznej postaci, zero odniesień do przeszłości. Po przejściu oblegają plac przed sceną w oczekiwaniu na słowo burmistrza i jakiś taneczny występ młodzieży. Patrzę na to z coraz większym wzburzeniem, bo przecież w mojej książce jest historia tych wsi i tego miasteczka. Wydarzenia i ludzie, tylko brać, czytać i na tym budować jakiś przekaz dla ludzi właśnie na takiej imprezie.
Ksiądz dziekan uśmiecha się solennie do prokuratora. Siedzą zadowoleni w pierwszym rzędzie, ważni, ale jestem pewien, że kupiliby moją książkę. Tylko o niej nie wiedzą. Siedzę tutaj między piwem, a kiełbaską z rożna. Wokół mnie jedzą gofry niewiele tańsze niż moja książka, piją piwo, znudzone dzieci ożywiają się na widok lodów, chipsów i kolorowej lemoniady. Niektórzy robią zdjęcia i patrzą w swoje telefony komórkowe.
- Mistrzu! – zwraca się do minie jakiś osobnik. Trudno mi określić jego wiek. Na pewno nie jest już chłopcem, choć ma taką posturę. Nie mogę też o nim pomyśleć, że jest mężczyzną. To określenie pozostawiam dla facetów z wyrazem intelektualnego namysłu wpisanego w fizjonomię. Ten jest ogorzały na twarzy, krótko ostrzyżony z odstającymi uszami. Przypomina mi trochę Bandziorka z programu telewizyjnego „Chłopaki do wzięcia”. Bandziorek z wyglądu jest trochę zadziorny. Miejscowy cwaniaczek. Trzyma w ręku kufel z piwem.
Zauważyłem go już wcześniej. Stał tuż przy ogrodzeniu, patrzył na dziewczyny z orkiestry dętej jak sroka w gnat i coś tam krakał.
– Mistrzu! – mówi po raz wtóry. – Weź pan ten pakunek. Chcę usiąść. Nie piję piwa na stojaka, w nogi wchodzi.
Oburącz zdejmuję paczkę z ławki i kładę ją na bruku obok swoich stóp.
- Proszę, niech pan siada – mówię do tego indywiduum.
- Ciężkie? – pyta. – Co pan tam zapakował?
Pewnie mu nie odpowiem, bo jest zbyt ciekawski, a ta forma z jaką się do mnie zwraca, prowadzi nieuchronnie do tego, że za chwilę poprosi o datek na browara. Niemniej jednak odpowiadam mu krótko na odczepne.
- Książ
Bandziorek upija duży łyk piwa. Przełyka głośno. O czymś myśli. Widać na jego twarzy skupienie. Patrzy gdzieś w nieokreślony punkt i marszczy czoło.
- Książki? – jakby nie dowierza.
- Książki – potwierdzam.
- A po chuj tutaj książki? – Bandziorek jest raczej zdziwiony.
Zaskoczył mnie tą bezpośrednią wulgarnością, ale się bronię.
- Chcę sprzedać. To miejscowe legendy.
- Aha. – Wlewa w siebie kolejny łyk piwa i pyta: - A kto napisał?
- Ja – odpowiadam i patrzę na niego. Spotykają się nasze oczy. On ma lekko zamglone. Niby niebieskie, ale już wypłukane z błękitu, jakby rozwodniona ultramaryna.
- To pan pisarz z Krakowa – stwierdza i przysuwa się bliżej. – Nie wygląda pan.
Uśmiecham się głośno, bo mnie rozbawił.
- Nie z Krakowa. A jak powinien wyglądać pisarz z Krakowa?
- No chyba w okularach – mówi niepewnie.
- Czytam i piszę w okularach – odpowiadam. – A dzisiaj jestem tutaj jako sprzedawca swoich książek.
- A po ile?
Znowu się zastanawiam, czy w ogóle odpowiadać na to pytanie. I tak nie kupi żadnej książki. Ze sceny słychać głos burmistrza. Wita ważne osobistości. Wymienia je jak w litanii do wszystkich świętych, a zamiast odzewu wiernych – módl się za nami - słychać coraz rzadsze oklaski.
- No, mistrzu, po ile?
- Po trzydzieści złotych.
- To, to, to za taką kasę będę miał tu trzy piwa, a w sklepie dziesięć. Pan tu nie sprzeda. – Macha głową przecząco. Jego spojrzenie jest szczere i pozbawione jakiegokolwiek błysku cwaniactwa.
Spoglądam po tej ciżbie ludzkiej ogrodzonej płotami i dochodzę do przekonania, że to nie miejsce na legendy. Wkładam paczkę na ramię i idę z powrotem. Już zwijają się odpustowe stragany, ale jeszcze jeden stoi. Przechodzę przez sam środek tego kramu. Spojrzał na mnie kramarz bez nagany w oczach. Zmęczony i zrezygnowany. Gdyby mi w tamtej chwili zwrócił uwagę, że tak bezceremonialnie kroczę pomiędzy jego zabawkami, na nim skrupiłby się mój zawód i rozgoryczenie.
Nie wiem dlaczego dopiero, kiedy mijam kościół, uprzytomniam sobie, że nie pachną mi już lipy.
I teraz tego żałuję, bo mogłem usiąść tam w cieniu kramu, zagadać. Woń lip okadziłaby nas miodnie, przyjaźnie i to niedzielne popołudnie nabrałoby sensu.