Na scenie stoi kanapa, stół, fotel.Na ścianie zdjęcie rodziny, regał ugina się od książek i albumów. Duże lustro ustawione tak, żeby w czasie mówienia do lustra była widoczna widzom twarz aktora. Muzyka: odległa i delikatna.
W pojedynczej wiązce światła pojawia się Mężczyzna w garniturze i krawacie, w dobrze wyczyszczonych butach. Trzyma w dłoni notatnik.Stoi twarzą do widowni, chwilę patrzy nieruchomo i być może dla lepszego skupienia – jest lekko pochylony do przodu.
MĘŻCZYZNA: – Odmówiłem grania roli.Dlaczego? Bo uważałem, że nie ma takiej potrzeby, abym dany mi tekst „wzbogacił” wypowiedzeniem 123 razy znanego prasłowa.
Za każdym razem, kiedy poddawałem się temu wymogowi reżysera, czułem się tak, jak gdyby zabrano mi coś cennego, coś mojego.Uszy i umysł wypełniała mi wtedy maksyma Fr.Nitzschego „Kto walczy z potworami, niechaj baczy, by sam nie stał się potworem. Gdy zaś długo spoglądasz w bezdeń, spogląda bezdeń także w ciebie”. Drażniła ta filozoficzna myśl moje poczucie intelektualnej niezależności i delikatnie nakłaniała do odwagi.
(Przechadza się po scenie, notatnik kładzie na stół).
Wiem, co będzie dalej, zapewne zwolnią mnie z pracy. Przy takiej konkurencji, przy takim parciu całej rzeszy aktorów, aby zaistnieć na scenie, przy taki małym zainteresowaniu społeczeństwa teatrem… Ale z drugiej strony, nic tak jednak człowiekowi nie doskwiera, jak udawanie, że wszystko jest dobrze. Postanowiłem i już.Ale… Dwa lata do emerytury, a co zrobiłem?Czy na tym polega moja odwaga, że nie dbam o swój byt?Z czego będę żył? Czy aby nie popadłem w przesadę, chcąc zaznaczyć siebie za bardzo prawdziwie, nadprawdziwie może? Jak jakie panisko egzystencjalne?A przecież trzeba żyć tak, jak się da, wiem o tym aż do bólu. Wychowałem się w takiej rodzinie, że ta zasada była dominującą.„Żyjemy tak, jak musimy” – stwierdził Myśliwski. A ten pisarz wiedział, co mówi.Trudno, jestem spakowany. Jeśli ktoś cię przymusza do czegoś, czego ty nie chcesz, nie trawisz, co gwałci twoją duszę, rani serce, to w pierwszym odruchu powinieneś zapytać siebie, dlaczego się nie buntujesz.Przyszłapora, aby przestać dźwigać w swoich szufladkach to, czym się brzydzę, czego absolutnie nie potrzebuję, co zachwaszcza rolę, co ją zaśmieca, zeszmaca…(Wygłasza cytat).
Jak to się dzieje, że człowiek, który raz poczuł piękno dobrych słów, nieraz jeszcze gwałtownych i złośliwych używa? Wszak twardym, nieżyczliwymmówiąc słowem, gdy łagodne może świetnie służyć, człowiek staje się podobny do głupca, który zielone niedojrzałe owoce nad słodycz dojrzałych przedkłada.
(Podchodzi do stołu, kartkuje notatnik, sięga do kieszeni po okulary) Przepraszam. (Jeszcze przez chwilę poszukuje odpowiedniego fragmentu i czyta głośno) Tiruwalluwar: TIRUKKURAL Święta księga południowych Indii. (Odkłada notatnik na stół). Ale po kolei. Ja, wasz sługa najwierniejszy, kamerdyner teatru napisałem list. List – Pożegnanie. (Ponownie bierze notatnik, kartkuje i czyta uroczyście).
Drodzy widzowie,to wy tyle lat byliście moją siłą, moim punktem odniesienia i sensem życia. Mam nadzieję, że nie przywołuję dziś waszego imienia nadaremno. Mam nadzieję. Wiem, że wspomnienia i uczucia prowadzą do złudzeń, ale dopiero prowadzą. Jeden raz może mnie nie pogrąży. (Odkłada teks, robi kilka kroków w stronę publiczności, mówi z żarliwością).
Dla was wkuwałem setki, tysiące, miliony, miliardy słów zorganizowanych w zdania talentem twórcy, ozdobionych (bywało) zrozumieniem przez reżysera, ale czasami też kompletnym wyinaczeniem sensu sztuki, i wypowiadałem tekst swej roli dla was – tymi ustami. Od wargi do wargi kolebałem każde słowo dotąd, aż uznałem, że mogę je wyemitować z siebie, skierować do was. Wygięty w znakzapytania lub wyprostowany w wykrzyknik, spakowany do kropki, rozciągnięty do myślnika wypuszczałem słowo, wręcz je wyśpiewywałem, i wysyłałem jako własną falę. A dalej to się już działo, oj działo. Wtedy już, z państwaudziałem albo ta fala gasła, albo potężniała i płynęła dalej w dorzecza serc waszych bliskich, znajomych… Wy o tym dobrze wiecie, dlatego tu dziś przyszliście. Ale fala…
Dziełom twórców dramatów dawałem serce, głos, ruch i duszę. To nie takie proste, być kimś innym na komendę, chcąc być sobą, kiedy wiatr mody urywa wprost głowę, kiedy pieniądz pęta niezależność zawodową, kiedy głoszona wolność nie ma nic wspólnego z wolnością osobistą, kiedy diabeł przebrany za anioła jest tak wiarygodny, że sam zaczynasz wątpić w to przebranie.
(Na ścianie wisi portret. Podchodzi do niego i długo patrzy. Zdjęcie rodzinne. Siada przy stole, sięga po album, przegląda zdjęcia. Wzdycha).
Ustawienia „fabryczne” miałem dobre, tylko który młody człowiek o tym wie, a tym bardziej docenia? Ojciec górnik przodowy, matka gospodyni domowa. Tych ustawień bardzo się wstydziłem, to była kula u mojej młodej nogi. Co dla niedojrzałego rozwichrzonego gniewnego umysłu znaczyła oszczędność, solidność, chodzenie do kościoła, dziwaczne śląskie stroje, czystość w domu, zupa codziennie gotowana, smalec z cebulką?A już język! Ani radio, ani telewizor, ani książki nie znały takich słów. Byliśmy w szkole bez przerwy napominani: – Nie mówimy gwarą na lekcjach. Po polsku mówimy. (Pauza, znowu przegląda zdjęcia, mówi nieco pretensjonalnie, szukając zrozumienia dla pragnień swojej młodości).
Motor chciałem mieć, a tu ojca ledwo było stać na rower i do tego odkupiony od kolegi. Przechodzony… Wyjeżdżony, sponiewierany przez czas już tak, że farba odłaziła z niego jak skóra z opalonej szyi koleżanki, naprawiany tyle razy, że tylko rama była oryginalna.Jeansy chciałem mieć, a nie portki nicowane ze starego munduru galowego mojego ojca. Napoje z puszki pić chciałem, a nie kompociki z mirabelek. Jak ja się tych mirabelek wstydziłem. Znosiłem je całymi wiadrami z opuszczonego sadu, a matka myła, gotowała, przecierała, wekowała… Proszę państwa! (Wymienia jednym tchem, nerwowo, prześmiewczo). Sok z mirabelek, syrop, kompot, galaretka z mirabelek, mirabelki w zalewie kwaśnej albo słodkiej, mirabelki z żurawiną, z rodzynkami, z goździkami. Marmolada z mirabelek, mirabelki suszone, kandyzowane…Nawet zupę mama gotowała. Kwaśną, aż gardło się buntowało. Kołoczek spaprany był oczywiście mirabelkami. Sos do mięsa!To dopiero był pomysł! Jako jedyny w rodzinie nie skalałem nigdy mięsa sosem z mirabelek. Niedzielny obiad, czyli jest kardinadel i ciapmirabelka do tego!Brrr...Do dziś nienawidzę tych śliweczek. Jakiś poeta napisał wiersz, w którym zachwycał się pięknem tego drzewka. Porównał je do dziewczyny ubranej w sukienkę w groszki. To drzewko tańczyło dla niego i śpiewało mazurki Chopina. Nawet mu się śniło, a w tym śnie policzył wszystkie groszki tej śliwkowej sukienki. Było ich dwa tysiące i cztery. To był jedyny wiersz, którego recytacji odmówiłem. Pani polonistka poskarżyła się mamie, a mama po przyjściu z wywiadówki mówi: – Takiego pięknego wiersza nie chciałeś się nauczyć? Maciuś?
–Ja nienawidzę mirabelek – wykrzyczałem.
– Co tyż ta godesz, ty giździe jeden – powiedziała nienaturalnie cicho, bez akcentu na giździe, nie swoim głosem, jak echo, moja mama.
To giździe mnie tak rozsierdziło. Smarkacz. Miałem już skończone piętnaście lat! Wygarnąłem cały ten nagromadzony we mnie mirabelkowy ulepek wprost przed wrażliwość mojej mamy, przed jej pomysłowość, pracowitość, zaradność. Stanąłem na palcach i stoczyłem najohydniejszy bój w życiu, bo z kochaną a bezbronną kobietą.Jakbym to nie był ja.Nie umiałem zatrzymać tych słów i wypłynęły ze mnie, jak woda z rozerwanej tamy. Powodziowa woda, nie do zatrzymania.
Głośno i dobitnie! Co wtedy nawygadywałem… Porównałem jej przetwory do tawotu, brei, pulpy, marasu, klajstru, wymiocin, a nawet do … sraczki. Płakała, o, jak płakała.Łkała, krztusiła się od łez, a ja, niczym rozjuszone zwierzę dokładałem mirabelkowych skojarzeń bez opamiętania.Aż mi sił brakło, aż się zapieniłem w ustach, aż się usmarkałem. To – smarkacz – do mnie bardzo pasowało i widocznie tak wtedy umiałem zagłuszyć w sobie to słowo. Wieczorem rodzice długo rozmawiali. Myślałem, że ojciec sprawi mi lanie. Cały drżałem.Już nie mogłem się tego lania doczekać. Byłem wprost spragniony tej kary. Chciałem, żeby jak najszybciej było po wszystkim.Tak! Solidne lanie. Należało mi się solidne lanie. To by mnie oczyściło z winy, popłakałbym sobie i już. Nic się jednak takiego nie wydarzyło. Na drugi dzień rano ojciec powiedział:
– Matce należy się przeproszenie... I żeby mi takiego drugiego raza nie było. Jutro pogodom z Kazkiem. Podobno jest tako robota, rychtyg tobie by się nadawała. Ty górnikiem nie bedziesz.Matka tak godo, unagodo, że cierozumia. Filmowce przyjechały i potrza im cosi bez przerwy przenosić, donosić, podawać… Zarobisz trocha, to te modne rajflese kupisz. Podpisza ci, że zezwolom na tako robote. Pogodom z rechtórką. Może ciezwolniaćbedzie wcześni ze szkoły, abo co… Dobro kobita, córka mojego śtygara, mo wyrozumienie.
Co ja bym dzisiaj dał, żeby to zdarzenie nie miało miejsca. Gryzło mnie to do śmierci mamy, a teraz jeszcze bardziej dokucza. Mogłem przecież inaczej to powiedzieć, inaczej zaznaczyć, a nie tak frandzolić.Słowo w ustach człowieka jest tak bezradne jak pędzel w rękach malarza.Wypływa i już, maluje na czarno to, co chce w danej chwili w swej głupocie, zagłuszyć.Pryska, plami i zamazuje, a przecież można inaczej! Słowo jest bezwolną i zamkniętą w tajemnicę narodzenia – wszelką emocją. Może urodzić się radość albo smutek, może miłość, a może nienawiść. Zastanawiam się do dziś, dlaczego tak bardzo rani się osoby, które najbardziej się kocha? Przeprosiłem, a jakże… Ale co znaczy, przepraszam, w takiej sytuacji? To nie ty rzuciłeś, kiedy rzuciłeś – tak mówi Bóg. Jak głosi tradycja, Mohammad tuż przed rozpoczęciem bitwy pod Badr, rzucił garść żwiru w twarz Kurajszytom.Ale waga tego czynu, a waga mojego jest inna. Miałem przed sobą bezbronną matkę, istotę, która jak tylko mogła i umiała wychowywała nas i żywiła. Gdy już zamieszkałem na swoim, przyjeżdżała do mnie ze słoiczkami. Nigdy mi nie przywiozła mirabelek. Pamiętała. Wybaczyła, ale pamiętała. (Zmienia ton, mówi z sentymentem).
Ale z drugiej strony, wtedy się zaczęło z teatrem. Zarobiłem pierwsze pieniądze. Jeansy kupiłem i jeszcze na czapkę beatlesówkę starczyło.Zaraziłem się wtedy sceną. Zachorowałem bardzo ciężko na marzenia o filmie, o teatrze. Nieuleczalnie. A całą tę chorobę dusiłem w sobie. Rok wcześniej zdałem egzamin do ogólniaka na profil matematyczno-fizyczny. Na takie coś zgodził się ojciec, z moich marzeń nie mogłem się jemu zwierzyć. Uważał, że aktorzy są zdemoralizowani, nieżyciowi, a już mężczyzna aktor, nie utrzyma się przecież z gadania, nie założy rodziny, bo aktor ma tak pomajdane w głowie, że życiowego nakazu nie podejmie, a jak założy gniazdo to będzie krzywdził siebie i bliskich. (Naśladuje głos ojca). Aktorzychodzą w domu nago i to przy dzieciach, a wódkę piją haustami. A to co po pijanemu się zrobi, jest po trzeźwemu wymyślone. Hamulce puszczają tylko. (Wyjaśnia z wyrzutem). Więc zdałem tylko po to, aby nie iść do przyzakładowej szkoły górniczej. Czułem, że jeżeli tam pójdę, to z marzeniami koniec. Argumenty ojca były logiczne i praktyczne. Nauka, ubranie, praktyki – wszystko za darmo. Po trzech latach – robota.Zarobek. Przecież siostry czekają na edukację.
A dla mnie aktor był zawodem pierwszym po…, był w ogóle pierwszym namaszczonym przez sztukę człowiekiem do przekazywania podniesień ciała i ducha.Nie da się odnaleźć chęci do teatru u kogoś, kto tego nie pragnie, nie da się ukryć tych marzeń, jeśli są całym tobą. Tak tylko mogę wytłumaczyć mój zdany egzamin do szkoły aktorskiej. Ja, który nigdy nie byłem w wielkim teatrze, nie chodziłem na wystawy, spotkania kulturalne, nie miałem żadnych znajomości, nie bywałem w muzeach, ja, dla którego galerie sztuki i wielkomiejskie filharmonie to były egzotyczne miejsca, zdałem do szkoły aktorskiej.O tu jestem trochę niesprawiedliwy, bo przecież była jeszcze cała seria akademii „ku czci”: 8 marca, dzień wyzwolenia miasta, 1 Maja, 26 maja, 22 lipca, 1 września, 7 października i jeszcze jasełka.Szkoła i kościół. Jedni i drudzy widzieli we mnie aniołka albo pokrzywdzone dziecko, a nawet raz pani chciała, abym grał dziewczynkę. Nie umiałem powiedzieć – nie i z tej bezradności zachorowałem. Miałem temperaturę. Postawiono mi bańki. Nie protestowałem. Tydzień leżenia w domu wyzwolił mnie z tego niedorzecznego pomysłu pani od polskiego. Nigdy nie grałem Herodaczy gieroja ani księcia, ani herszta…
Zdolności i chęci to nie wszystko. Warunki fizyczne…Jak widzicie: ani wzrost, ani uroda, ani muskulatura, ani włos, ani nos, ani tors, ani wzrost… Przystojność mną pogardziła. Za dużo miałaby w rodzinie górniczej do roboty. Inwestycja nieopłacalna.Oksymorony można na mnie ćwiczyć: ładny brzydal, nieprzeciętna pospolitość, niezwykła powszedniość… Wystarczy, co się będę sam pogrążał. Ale nie zgodzę się nigdy na takie oksymorony, jak: piwo bezalkoholowe, ciepłe lody, zimny ogień… Te nie są o mnie.A teatr się na mnie poznał. Przyjęli mnie do Akademii Teatralnej chyba „po warunkach”, ale „po warunkach” reżyserzy nie dali mi nigdy roli amantaczy wodza, o roli króla mogłem tylko śnić. Nawet w roli Łokietka mnie nie widzieli. Tak więc byłem zawsze drugoplanowy… Charakterystyczny. Są aktorzy, dla których specjalnie napisano rolę teatralną, albo filmową, ale ja zawsze za kimś, albo obok. W rodzinie byłem na piątym planie, a w teatrze na drugim.Nie ma co narzekać, awans i już.W górnictwie byłoby jeszcze gorzej, nie wiem czy nie wylądowałbym na 20 miejscu.A jeszcze, co do edukacji kulturalnej, muszę wymienić radio „Stolica” – bardzo ważny sprzęt w naszej rodzinie. Nieczynne już…(Przechodzi do półki i z czułością głaska jego obudowę).
Dwugałkowe, ale z pomysłowymi gałkami wewnętrznymi. Model 3264. Waga? – chyba z 15 kilo.Stało na stoliku ozdobionym serwetką haftowaną przez mamę, stało jak ołtarzyk. To jedyna rzecz, którą z domu zabrałem. Całe materialne wiano. Nagroda dla ojca za wyniki w pracy, jego duma i powód do wspomnień.Dla mnie też powód do zadowolenia. Starszy kilka lat ode mnie sąsiad, który w piwnicy wygrywał rajcowne piosenki Szwagrów, zapraszał mnie na to granie.Ja lubiłem Hura huba.(Fragment teledysku grupy BIG-CYC. Aktor według swoich możliwości, śpiewa lub tańczy). Potrzebował wzmacniacza do gitary, a o takie cacko było bardzo trudno. Zdobył jakoś taki cwaniak na osiedlu to urządzenie, nazywało się Regent, ale za wypożyczenie brał bardzo drogo. Miałem dziesięćlat i dla mnie Rysio gitarzysta był wyobrażeniem całego wielkiego świata. Dla niego zrobiłbym wszystko. Wpatrzony byłem w niego bardziejniż w święty obrazek. Paul Anka był jego idolem. Rysio miał chrzestnego w Czechach i ten podarował mu gitarę elektryczną Jolana. Felerna już była, ale dało się szarpać struny.Wzmacniacza już nie podarował. Patrzył Rysio na to nasze radio i mnie wciągnął do pomocy. Obiecał, że nauczy mnie grać. Tato był ciekawy, jak on to podłączy i się zgodził. On i jego koledzy jakoś tam pokombinowali, połączyli i ryknęło tak, że aż moje siostry się rozpłakały! Zamrugało, jakby się ucieszyło, zrozumiało i zadziałało. Rysio śpiewał też po angielsku, choć tego języka nie znał. Na kartce miał napisane co i jak wymówić.Ale mnie to nie przeszkadzało, bo i ja nie znałem. It’s Time to Cryw jego wykonaniu było rewelacyjne. Uprosiłem tatę, aby pożyczał radio również na jego próby w domu. Zgodził się, o dziwo zgodził się, ale postawił warunek: – Musisz sprawić, aby na urodziny mamy ten kolega zaśpiewał Siedem dziewcząt z Albatrosa…
I tak w dzień urodzin mamy, 15 maja całe osiedle odsłuchało piosenkę z repertuaru Janusza Laskowskiego, wykonaną przez mojego kolegę big-beatowca. Wygłosiłem na tę okoliczność własny wiersz i zatańczyłem twista. Tekst wiersza wstyd przytaczać, taki był marny, ale liczyło się zdanie sąsiadek, które już wtedy stwierdziły, że tekst przepiękny, a ze mnie jest prawdziwy poeta i aktor.Mój taniec podobał im się bardzo, choć trochę kręciły nosami, że nieprzyzwoity i za bardzo wariacki. Padały komentarze, że w tańcu ziemi nie dotykam, że kości mam z gumy. Pytały same siebie po kim to mam. Mama, cicha jak trusia, ojciec solidny górnik. Aż się trochę tych kpin bałem, bo nuż sąsiadki dopatrzyłyby się mojego podobieństwa do jakiegoś pijaczkaalbo oszusta? A mama? Płakała ze wzruszenia.Po tym koncercie słowno-muzyczno-tanecznym uzyskała w sobie taką równowagę, że przestała połykać codziennie tabletki z krzyżykiem. Jak to mało człowiekowi potrzeba do szczęścia. Za ten występ dostałem od sąsiada nalepkę adidasa na buty, oczywiście podrabianą.
Wtedy też zostałem okrzyknięty aktorem, poznałem smak oklasków i otrzymałem pierwsze „recenzje”. To był mój chrzest aktorski. Sam ułożyłem wiersz, sam wygłosiłem. Ja, dla któregoterminy:akcentowanie, cieniowanie, eksponowanie,intonacja,podkreślan,prezentowanie,stopniowanie,uwypuklanie,wyjaskrawianie,wzmacnianie,zaznaczanie nic nie znaczyły, tak powiedziałem marny wiersz, że kobieca część widowni płakała. Sam też nie mając pojęcia o krokach i układach, rozłożyłem twista na możliwości mojego ciała, na giętkość kręgosłupa, sprawność rąk i wytrzymałość nóg, tak, że aż ojciec uśmiechnął się szeroko i widać było braki w jego uzębieniu. Nawet sobie przyrzekłem, że za pierwsze zarobione pieniądze pomogę mu w kosztach wprawienia zębów. Nie zdążyłem.
Pierwsza moja publiczność, dorosła publiczność, wrażliwa publiczność podwórkowa, mnie doceniła. Moje młodsze siostry nie uznawałem wtedy za godne tej nazwy. Żadne późniejsze sukcesy tak mną nie wstrząsnęły, nie były przyczyną takiego uniesienia. Widownia była spontaniczna, niektórzy wybiegli z domów na podwórko, prosili o bis. Nie to co w teatrze. Wszyscy usztywnieni krzesłami, nigdy nie wiesz, czy klaszczą z wrażenia, czy tylko dlatego, że się wreszcie skończyło, czy dlatego, że wypada, czy dlatego, że ktoś opłacony zaczął, albo…. Wiem, wiem, jest muzyka oklasków. Te crescenda przy ukłonach, czas trwania, te niemilknące, te na stojąco… Nigdy jednak tak mi serce mocno nie biło, jak wtedy.I tak zostałem aktorem i w sercu w duchu, bo poza moje usta nawet to słowo nie miało odwagi się wychylić.
Radio, jako sprzęt od kultury, było bardzo też ważne dla ojca. Nocami z uchem przy samym głośniku wyławiał z szumów i dziwnego wycia zdania z radia „Wolna Europa”.Przychodził jego kolega z kopalni i razem odsłuchiwali te gadki. Tak to określała moja mama, która krakała, że za te wybryki kiedyś pójdzie siedzieć. I wykrakała. Na szczęście siedział tylko pół roku, ale wrócił jakiś przygarbiony, wychudzony i nic go nie cieszyło. Twarz mu się zmieniła. Przyszedł z nową, z bruzdami, które uczyniły go niepodobnym do wszystkiego, co widzieliśmy dotychczas. Znikł z tej twarzy zapał, a oczy nie umiały się cieszyć. Posiwiał, stracił kilka zębów… Nerki go bolały. Odszedł. Nie doczekał mojego dyplomu.
(Podchodzi do ściany i wpatruje się w tablo maturzystów, sięga na półkę po czapkę beatlesówkę, przymierza, miętosi w rękach).
O! Szalony Witek, teraz poseł. Tu Florek! Zabił się na motorze. Za pierwsze zarobione pieniądze go kupił. Albert! Górnik nad górnikami! On miał polot! Ale po co polot do kilofa?Piękna Marynia! Najpiękniejsza z klasy, marnie skończyła. A tak mi się podobała. Nie chciała na mnie nawet spojrzeć. A ten jej Apollo…Bokser, ale damski. (zamyśla się) Nie chcę powiedzieć, że byłem i jestem święty. Jak każdy dorastający chłopak poczułem za plecami diabelskiego stróża, który znał dobrze labirynty tanich uciech i umiał kusić, oj, umiał. Łazi za mną do dzisiaj. W liceum chodziłem z kolegami na międzyzakładowe mecze bokserskie.Była moda na taki sport. Tam to już tylko bluzgi się liczyły. Jaki sport, taki język.Przecież oni walą się po mordzie, a nie po buzi. Całe zestawy, całe ciągi dla obrażenia zawodników, sędziego, a nawet ławki rezerwowych. Po meczu piliśmy na hałdach wino. Na przyssawkę, z jednej butelki, podawanej z rąk do rąk. Złoty sikacz znikał w naszych gardłach błyskawicznie. A my w wyniku opróżnionych butelek uzyskiwaliśmy głosy pewne, a głośne.Gromkie brzmienia śpiewów piosenek zawsze sprośnych ozdabiały ten szary klimat. Rywalizowaliśmy. Spełnialiśmy się w zawodachbluzgo-twórczych.Chodziło o to, kto na bazie znanych ohydnych słów, poskłada na wpół logiczny najdłuższy ciąg złożony z plugawych wyrazów podstawowych, im pokrewnych, bliskoznacznych i synonimów. Mile widziane były własne sztuczki językowe w tym zakresie. Twórczości tej towarzyszył błysk w oczach i śmiałość w interpretacji. Akurat byłem w żałobie. Babcia zmarła. Nie wiem, dlaczego, ale uważałem, że zachowuję się względem tej dobrej i świątobliwej za życia osoby, bardzo teraz nie w porządku. Jakbym zdradził własne sumienie.Niby drobna sztubacka zabawa, a jakoś mnie uwierała. Wydawało mi się, że babcia patrzy na mnie z góry i mówi: – Maciek, jak ci nie wstyd. Wtedy wymyśliłem konkurs oparty na zasłyszanej na meczu rymowance.Stalin już dawno nie żył, a dosadna rubaszna satyra na ustrój, pozostała.
–Hej, chłopaki! Kląć już umiemy. Ale gdyby tak kląć, nie klnąc? Niepokalanie kalać, najbielej oczerniać? Takie znaleźć słowa, aby to słuchacz klął za nas, za nas używał brzydkich wyrazów, za nas myślał brzydko, jeszcze brzydziej niż my, żeby to słuchacza sprowokować, nabić w butelkę?Co wy na to?Jak szyfr jaki.
Koledzy w pierwszej chwili odmówili, twierdząc, że to dobre dla dziewczynek w wieku komunijnym. Ktoś jednak krzyknął: – Wal prosto, o co ci chodzi. Daj przykład. Ty jesteś aktor, a my nie! Daj przykład, zamiast tak frandzolić!Więc dałem przykład.
Do kurwy
Na jabłoni szepczą liście: – Nie daj, kurwo, komuniście.
Jak się Stalin o tym dowie, to ci dupę upaństwowi.
I po zamianie:
Na jabłoni szepczą liście: – Nie rób dobrze komuniście.
Jak się Stalin o tym dowie, to ci dobro upaństwowi.
Chwyciło!
Na akacji szepczą liście:– Nie rób dobrze organiście.
bo i księdza grzech ten skusi, za Bóg zapłać dawać musisz.
Albo:
Na osice szepczą liście. Nie rób dobrze kombajniście.
Kombajnista dobro zmłóci, po robocie ciebie rzuci.
Na jaworze szepczą liście, nie rób dobrze traktorzyście,
Nie licz na to, że on mały. Może orać przez dzień cały.
Na kalinie szepczą liście: – Nie rób dobrze wuefiście.
To jest do kopania chłopiec, więc jak piłkę cię wykopię
Byliśmy w tym temacie tak zaangażowani, że większość zawodów mieliśmy już obrobione. Po każdej takiej improwizacji zarykiwaliśmy się ze śmiechu, aż nas brzuchy bolały. Wracając do domu zostaliśmy przyłapani przez stróżów porządku na tym, jak w zbiorowym współzawodnictwie „kto dalej”, obsikiwaliśmy wydeptaną kiedyś ścieżkę, teraz świeżo obsianą trawą, oznaczoną tekturową tabliczką „Szanuj zieleń”, choć żadnej zieleni jeszcze nie było. Nikt nie ma alergii na własną głupotę.Sami się o aresztowanie prosiliśmy, bo hałasem podpitych młodych głów gwałciliśmy ciszę ledwo co zaczętej nocy mieszkańców osiedla. Cała paczka wylądowała na komisariacie, gdzie ze szczegółami opowiadaliśmy o swoich pomysłach. Jako prowodyra tego konkursu podano mnie, zgodnie zresztą z prawdą.
Funkcjonariusze wprost pokładali się ze śmiechu i tym nas podpuścili. Popisywaliśmy się na całego. I tu był koniec zabawy. Sprawa oparła się o dyrekcję ogólniaka.
O mało mnie ze szkoły nie wyrzucili, właśnie za tego wuefistę, choć to nie ja wymyśliłem. Później dowiedziałem się, że nasz wuefista był synem naczelnika milicji i porzucił córkę dyrektora liceum, gdy ta spodziewała się dziecka. Mama moja rozpaczała i tym płaczem wyjednała u mnie skruchę, a u dyrektora znalazła kawałeczek dobrego serca. Tak po prawdzie, to tę skruchę udawałem. Byłem przekonany, że działałem w dobrej wierze. Nie przeklinaliśmy przecież w tych rymowankach, szukałem łagodniejszego środka wyrazu, namówiłem kolegów do ładniejszego wysławiania się…
Przypomniałem sobie to zdarzenie, gdy na trzecim roku studiów aktorskich, profesor Swinarski ucząc nas o środkach przekazu artystycznego przytoczył maksymę ze staroindyjskiej świętej księgi, TIRUKKURA
Jedzenie, ubranie i cała reszta są wspólne dla wszystkich.
Rozróżnienie pochodzi z wrażliwości na wstyd.
Właśnie wstyd. Jakby to było na świecie, gdyby ludzie wstydu nie mieli? A znam takich, co nie mają, na szczęście są nieliczni.Kochani słuchacze, jakże się cudnie spieraliśmy, co sztuką jest, a co nie jest, bo przecież nie wszystko jest sztuką. Czy aktor to tylko odtwarzacz? Przekaźnik?A może to tylko gramofon, może ma umysł przerobiony właśnie na gramofon i każda płyta mu pasuje, musi mu pasować. Co to znaczy dorosnąć w zawodzie aktora do artysty? Najpiękniejszy czas mojego życia.
(Chodzi po pokoju i sięga do kuferka skąd wyciąga cztery lalki. One to posłużą mu do ubarwienie tego fragmentu, usadza je na fotelu i mówi o nich i do nich, naśladuje ich głos).
Miałem cztery młodsze siostry, ale długo byłem jedynakiem.To był piękny czas. Maciuś to, Maciuś tamto… Maciusiowi co najlepsze kąski, ciasteczka, zabawki. Gdy miałem sześć lat urodziła się Kasia, a za rok trzy siostry za jednym zamachem: Zośka, Marynka i Kazia. Ojciec złapał się za głowę, gdy się dowiedział o tym szczęściu. Pamiętam, jakby to było dziś. Pielęgniarka ze szpitala przybiegła zaraz po jego szychcie i zakomunikowała:– Panie Jonik, żona dziś w nocy urodziła szczęśliwie trzy zdrowe córeczki.Po 2 kilo mają.
Cztery, tak kochana publiczności, dobrze słyszycie – cztery siostry, które trzeba było rozumieć, karmić, pilnować, wysłuchiwać, godzić… Wiecznie swarliwa albo płaczliwa czterogłowa chimera, której wypadały i rosły zęby tylko po to, żeby mnie dręczyć, nadgryzać, podgryzać. Ten siostrzany stwór patrzył jednocześnie na cztery strony świata, śmiał się i płakał jednocześnie. Ta bestia miała mnogie ilości rąk, nóg, palców… Rozłamywała się na cztery i rozchodziła w różne strony, to znów z wielkim piskiem kotłowała się na kocu albo trawie przed domem. Ja miałem za zadanie przyporządkować czterem imionom oczy, ręce nogi i oddać mamie wynik mojej opiekuńczości w stanie nienaruszonym. To wtedy ćwiczyłem aktorstwo. Usadzałem te płowowłose stworzenia na ławce i jak to mówił ojciec – robiłem z siebie idiotę. Naśladowałem głosy zwierząt, byłem duchem, diabłem, strażakiem, złodziejem, włóczęgą, kaleką, kulawym stryjem Kaziem, jąkającym się wujkiem Rysiem, bezzębną sąsiadką Magdą, grubą cycatą kioskarką Różą, a nawet wiecznie przeklinającym stolarzem, który przeważnie mówił po niemiecku, ale kląć wolał po polsku. Za wujka dostałem reprymendę od ojca, za kioskarkę ścierą po plecach od mamy, a za stolarza karę wpłacenia 5zł ze swojego kieszonkowego na cel kościelny, który mi wskazali rodzice. Niesłusznie. Już wtedy brzydziłem się przekleństwami i zamiast k… mówiłem kura, zamiast p… piłka, zamiast ch… chuchaj i inne takie skojarzenia. To była dotkliwa kara, ale mimo wszystko – ryzykowałem, nie raz ryzykowałem. Żadne tam grzeczne wierszyczki, żadne pioseneczki. Musiało byś strasznie albo śmiesznie. A najlepiej śmiesznie i strasznie jednocześnie, a do tego, niejako na deser, coś zakazanego. Tylko takie spektakle wchodziły w grę.Nic z królewien i królewiczów. Wymyśliłem postać tchórza i wypracowałem ten typ postaci. Jak ja się cudownie bałem, tak, że aż wszystkie siostry trzęsły się ze strachu. A tak tę grozę umiałem przedstawić, że nieraz płakały, a Zosia raz nawet się posikała. Trochę spokoju było wtedy. Bały się, bywało, kilka minut, a nawet dłużej.