Wszystkiemu winna zima 2007 roku. Długa, przenikliwa i nieprzyjemna.
Zaczęliśmy marzyć o ucieczce od następnej zimy i jej chłodów w ciepłe strony. Dumnie zapowiedzieliśmy rodzinie i przyjaciołom, że sobie zorganizujemy dłuższą nieobecność w 2008 roku, w którym przypadała nasza 50. rocznica ślubu.
Ciocia Ola entuzjastycznie poparła nasz projekt, od razu zakładając, że się wybierzemy w podróż dookoła świata. Życiowe realia skróciły te marzenia do jednego miesiąca zamiast trzech, a celu wyprawy do Kalifornii i Maui zamiast podróży przez wszystkie kontynenty.
Ale tytuł został i piękne wspomnienia.
Środa 8 X 2008
Startujemy o 8:07 w ulewnym deszczu. Autostrada wcześnie okazuje oznaki wzmożonego ruchu. Nad nami czarne chmury, przecinane błyskawicami. Jedziemy w wodnym korytarzu. Za Aubagne pierwsze korki, ale zastoju nie ma. Potem już całą drogę do Marsylii odbywamy w tempie 50 metrów w przód – stop – i znów trochę do przodu. Zastanawiamy się, którą drogą jechać, czy przez tunel czy przez ulice. Wybieramy tunel i dobrze, bo w 10 minut jesteśmy na wiadukcie lotniskowym.
Układamy walizy na wózeczku, ja staję do rejestracji, podczas gdy Erling parkuje. Bez problemu wydają nam karty wstępu, pozbywamy się czerwonego smoka i tej mniejszej, szarej walizki. Czeka mnie jeszcze moment emocji, gdy Erling znika z horyzontu, żeby odprowadzić samochód na parking długoterminowy. Według umowy ze Stigiem H. na tym parkingu pojazdy mogą stać przez dwa tygodnie. Nasza nieobecność będzie dłuższa, czyli Stig musi nasze auto wyprowadzić, a potem z powrotem zaparkować na następne dwa tygodnie. A tak się wspaniale złożyło, że właśnie tego dnia będzie odwoził na lotnisko swoją córkę, dzięki czemu nie będzie musiał odbywać dodatkowej podróży. Uprzednio, daliśmy Stigowi dodatkowy klucz do Mazdy. Bilet parkingowy został w schowku „na rękawiczki”. Wystarczyło tylko zadzwonić, żeby mu podać punkt zaparkowania samochodu i już cała operacja była nagrana.
Moje emocje były niepotrzebne, bo wreszcie widzę Erlinga i już jako ostatni pasażerowie wchodzimy na pokład samolotu.
Lot trwał krótko, godzinę i 20 minut. Gęste chmury, nic nie widać. Przejaśniło się dopiero nad Frankfurtem.
Te ogromne lotniska! Zanim się człowiek połapie gdzie jest następny etap podróży, trzeba się dziesięć razy zapytać. Wylądowaliśmy w południe, do odlotu jeszcze trzy godziny. Nasz lot nawet jeszcze nie jest zapowiadany na tablicach. Idziemy na sałatkę azjatycką. Dla Erlinga trochę za ostra, dla mnie – w sam raz. Do sałatki kieliszek wina – szafa gra! Potem jazda zautomatyzowanym pociągiem przez trzy minuty, żeby dojechać na właściwy terminal, z którego miał startować nasz lot do Los Angeles.
Teraz już siedzimy w przedostatnim rzędzie samolotu B777. Wszystkie miejsca szybko się zapełniają. Już nie pamiętam, kiedy leciałam niepełnym samolotem! Odlot za 20 minut.
Godzina 19:05. Lecimy już od czterech godzin. Właśnie dobijamy do Grenlandii. Mogę to stwierdzić patrząc na mały ekranik, na którym pokazują nam naszą pozycję, wysokość, temperaturę na zewnątrz, a także odległość przebytą od Frankfurtu i tę, która jeszcze nas dzieli od celu. Każdy fotel ma z tyłu taki indywidualny ekran do dyspozycji pasażera w następnym rzędzie. Można, poza mapą, oglądać kilka filmów do wyboru, zwykle nieciekawych. Kończy się tym, że słucham muzyki. Mam dziwne uszy. Nie pasują do nich te słuchawki, które nam podają.
Od czasu do czasu można wstać na siusiu, trochę wyprostować nogi i plecy. Lot na zachód jest o tyle przyjemny, że doganiamy czas. W Europie o 19:30 jest już wieczór, natomiast tu za oknem stale jest widno i wiem, że gdy dofruniemy, będzie dopiero godzina 18. Teraz większość pasażerów szykuje się do drzemki. Jeszcze na samym początku nas nakarmili. Zawsze mi trochę wstyd za łapczywość z jaką rzucamy się na posiłek podczas lotu. Dziś nam dali do wyboru potrawkę z kurczaka i makaron. Ja wybrałam makaron, dość smaczny. Dawniej wino podawali za darmo, teraz trzeba płacić. No, ale co innego robić w samolocie niż jeść i pić?
Na moim zegarku 20:30. A na dole oślepiająca kraina śniegu w pełnym słońcu! Już przelecieliśmy Atlantyk i dotarliśmy do wschodnich krańców Kanady. Na ekranie-mapie mowa o Igalo. Półwysep? Wyspa? Nie wiadomo. To, co pod nami wydaje się całkowicie dzikie, skute lodem, poprzecinane głębokimi zatokami morskimi. Żadnych dróg. Żadnych śladów obecności człowieka. Erling się wygłupia, że to doskonałe miejsce na zbudowanie letniego domku. Znów pokazują jakąś nazwę: Cieśnina Hudsona.
Znów patrzę na zegarek: pierwsza w nocy, a tu stale słońce. Teraz już lecimy nad Górami Skalistymi. Trochę białego na szczytach, ale to chyba nagie skały, nie śnieg, nie wiem. Poza tym jest szaro-buro. Te góry są takie poszarpane. Wygłupiają się wzwyż, żeby potem od razu zlecieć na łeb, na szyję, w głęboką przepaść.
10.972 i 8.248. Ta pierwsza cyfra oznacza wysokość, ta druga przebytą drogę. Zostały nam jeszcze prawie dwie godziny. Wygląda na to, że znowu nas nakarmią, co już czuję w brzuchu. Należy się. Podali paczuszkę, w niej bułeczkę z serem, torebkę chipsów i batonik. Bułeczka spędziła całą noc w lodówce i całkiem zmarzła. Staram się ją rozgrzać w dłoniach.
Od razu pomyślałam o Kaziu i jego zainteresowaniu genealogią rodzinną. Pod nami ukazało się ogromne jezioro i dowiedziałam się z ekranu, że to Salt Lake City – siedziba Mormonów. To właśnie oni gromadzą kartoteki i mikrofilmy wszystkich rodzin.
A teraz z kolei widać pustynię otaczającą piękną oazę 6 Palm Springs. Byliśmy tam rodzinnie i bardzo nam się spodobało. To musiało się dziać trzy lata temu. Pojechaliśmy wtedy od Teresy podrzędnymi drogami, żeby zobaczyć kawałek „prawdziwej” Kalifornii, a nie tej na pokaz, wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. Naturalnie, okolice się zmieniały, były miejscowości mniejsze lub większe, mijaliśmy farmy, niektóre bardzo skromne. Wiele rodzin mieszka po prostu w trailerze. Minąwszy jedno czy dwa (sztuczne) jeziora, musieliśmy pod koniec pojechać autostradą, właśnie przez te pustynne obszary, które teraz oglądam z góry. Tam jest typowa sucha roślinność, drzewa kaktusowe stojące na baczność, nawet niektóre kwitnące krzaki.
Aż na krawędzi olbrzymiej doliny wjechaliśmy w las wiatraków. To trzeba zobaczyć, żeby zrozumieć. Stoją rządkami albo w grupach. Wszystkie się kręcą i wiercą, i te ze śmigłami i te przypominające trzepaczki do ubijania białek. Zadziwiające! Wykorzystano tu stały przepływ wiatru od oceanu przez dolinę i w ten sposób milion ludzi i setki farm, sadów i innych instalacji jest zaopatrywanych w prąd. Nie pamiętam, ile czasu trwa przejazd tego odcinka z wiatrakami, ale na pewno pół godziny. Wreszcie pojawiły się drogowskazy na Palm Springs, znane jako miejsce zamieszkania gwiazd filmowych i innych ważnych osobistości. Nam zależało przede wszystkim na obejrzeniu rezerwatu indiańskiego, tam gdzie bije właśnie to pierwotne Źródło Palmowe. Było pięknie. Zostawiliśmy auto na parkingu i podreptaliśmy wzdłuż orzeźwiającego strumienia otoczonego zielenią i wspaniałymi drzewami.
Aż doszliśmy do mostku. Potem już podążaliśmy drugim, wyższym brzegiem. Nad nami krążyły jastrzębie, jaszczurki wyskakiwały nam pod stopami. Gdybyśmy mieli więcej czasu poszlibyśmy o wiele dalej, bo widzieliśmy wyżej nas innych wędrowników. Ale i tak wróciliśmy zachwyceni.
A na razie siedzę nad chmurami i zastanawiam się, czy się nam uda wyciągnąć Teresę na odnowienie wycieczki.
9.400 km – wszystko poszło bardzo gładko, lądowanie, przejazd na inny terminal, odprawa paszportowa i celna. Odebraliśmy czarną, zamówioną przez Internet, toyotę od Hertza. Nie było większego ruchu, więc dotarliśmy do Teresy o 20:15. Przywitała nas w towarzystwie Mimi, czarno-białej kotki.
Czwartek 9 X 2008
To była długa noc. Bardzo się starałam spać, ale udawało mi się może przez dwie godziny, potem się budziłam, już wyspana i gotowa do wstania. Ale to nieważne. Dzień zaczęliśmy około 9:00. Świeciło piękne słońce, choć wiał zimny wiatr. Okna mieszkania wychodzą na stronę morza. Chcąc się dostać na plażę trzeba przemierzyć kilka dużych ulic i mały park. Odległość około jednego kilometra. Bywam tam za każdym pobytem. A na razie cieszymy się tym pięknym widokiem zieleni, drzew eukaliptusowych i pasma piasku oblizywanego przez fale.
Na razie w mieszkaniu odbywa się cotygodniowe sprzątanie, wchodzące w poczet usług zapewnianych przez to osiedle. Bardzo nam się podoba mieszkanie Teresy. Mierzy ponad 100 m². Ona dysponuje ogromną sypialnią z należącą do niej odrębną, dużą łazienką i garderobą. Jest duży salon z częścią jadalnianą, skąd można od razu przejść do ślepej kuchenki, a za nią do biblioteczki. No i jest jeszcze gabinet, a zarazem pokój gościnny, z oddzielną łazienką do wspólnego użytku naszego i Mimi.
Piątek 10 X 2008
Dziś Teresa trochę dłużej spała. My wstaliśmy około 8:00, a po śniadaniu pojechaliśmy polować na urządzenie do ładowania baterii. Zrobiliśmy dobry zakup w Ritz Photo w centrum handlowym Mission Viejo. Za jedyne 45$ dostaliśmy duży zestaw do ładowania najrozmaitszych baterii, włącznie z podłączeniem do samochodu, z adapterem do użytku w Europie i innymi cudami. Pamiętam to centrum z poprzedniego pobytu – pełne klientów, sklepy kipiące pięknymi artykułami. Teraz już dobitnie daje się odczuć recesja. Kilka sklepów jubilerskich już zamkniętych, inne robią ostateczne wyprzedaże. Mniejsza liczba kupujących. Jeszcze są pozory stałości. Nadal otwarte dwie świątynie zakupów – Nordström et Macy's, ale panuje w nich nieokreślony nastrój niepokoju o przyszłość.
Gdy wróciliśmy, Teresa była już ubrana. Pojechaliśmy więc po zakupy do Costco, wielobranżowej hurtowni, gdzie system sprzedaży jest oparty na dużych opakowaniach. Tu powinny się zaopatrywać wielodzietne rodziny i instytucje. Jeżeli przeliczy się cenę towaru na wagę, to oczywiście jest taniej. Ale kupując na dwie czy trzy osoby wiadomo, że część żywności się zmarnuje, bo przecież nie sposób wepchnąć w siebie dziennie pięć bananów czy kilogram szynki. Ale znalazłyśmy ładny sweterek dla Teresy i dobry polarny sweter dla Erlinga.
Teraz cały dom śpi – gospodyni, Erling i kot – a ja piszę. Nie wiedziałam, że koty chrapią.
Czeka nas zwariowany wieczór. Teresa przyjęła zaproszenie znajomego na pójście na balet. To będzie na pewno piękne przedstawienie, w dodatku wystawiane w jakimś słynnym przybytku. Należy się godziwie ubrać. A problem jest tego rodzaju, że my z Erlingiem spędzimy noc w hotelu przylotniskowym, po to, by jutro raniutko zdążyć na samolot na Hawaje. Na te wyspy jeździ się w szortach i koszulce, a nie w garniturze i wytwornej sukni. Postanowiliśmy więc zabrać ze sobą zmianę garderoby – przebierzemy się gdzieś w toalecie baletowej, nasze piękne szaty powierzając Teresie do odwiezienia do domu. W ten sposób powinniśmy zyskać przynajmniej godzinę nocnego odpoczynku.
Z ciekawością oglądałam stroje publiczności. Na ogół bez przesady i ze smakiem, a już szczególnie młode panie wyglądały bardzo ładnie. Znajomy Teresy wystąpił w marynarce i eleganckich spodniach, spod których wystawały stare, znoszone trampki. Nie ma powodu do kompleksów, prawda?
Balet był bardzo dobry i ciekawy. Zespół Kirova tańczył Gizellę. Są wspaniali w scenach zbiorowych, nie mówiąc już o numerach solo. Najbardziej podobał mi się II akt, kiedy ukochany Gizelli tańczy z jej duchem i innymi widmami. Amerykańska publiczność reaguje inaczej niż u nas. Nie skąpi oklasków, nawet po każdym solo. Siedzieliśmy w wielkiej, nowoczesnej sali. Cały ten kompleks powstał jakieś parę lat temu. Składa się właśnie z tejże sali baletowej, z sal koncertowych i rozmaitych innych atrakcji.
Po przestawieniu, przebraliśmy się szybko w samochodzie (znów wynajętym na tę okazję), tak że mogliśmy oddać wieczorowe ubrania Teresie.
Byliśmy bardzo zadowoleni, że nie musieliśmy wracać 40 km na południe po nasze bagaże. Wszystko mieliśmy ze sobą w samochodzie, dzięki czemu mogliśmy pojechać już prosto do hotelu, bardzo utęsknionego. Zaraz po 22:00 zarejestrowaliśmy się w Marriotcie, zostawiliśmy nasze graty w pokoju i pojechaliśmy zdać auto. To też poszło gładko.
Mimo, że od hotelu dzieliły nas zaledwie cztery przecznice, nie ryzykowaliśmy przejścia tej odległości na piechotę, więc poprosiliśmy o odwiezienie. Los Angeles nie jest najbezpieczniejszym miejscem.
Nasz pokój był ładny, na dwunastym piętrze. Dano nam dwa olbrzymie łoża, każde na dwie osoby. Po kąpieli runęliśmy na te łoża. Już było po północy, a trzeba było wcześnie wstać.
Sobota 11 X 2008
Pobudka o 6:00. Godzinę później byliśmy już na lotnisku. Łapiemy lot American Airlines do Phoenix. Wszystkie linie lotnicze bardzo zwęziły zakres bezpłatnych usług. Trzeba kupić każdą kanapkę, butelkę wody, nie mówiąc już o winie czy innych luksusach.
Poza tym, na lotniskach panuje szaleństwo na temat bezpieczeństwa. Zdany bagaż podlega prześwietleniu. Potem przechodzimy pierwszą bramkę – trzeba okazać kartę wstępu i paszport. Następna bramka to prześwietlenie ręcznego bagażu. Każą zdjąć pasek od spodni, zegarek i obuwie, przejść przez maszynę wykrywającą metale. Zastraszająca liczba funkcjonariuszy bezpieczeństwa. Aż się roi od ich granatowych mundurów.
Jeszcze mamy czas na śniadanie. Dwie kawy i dwie bułeczki = 15 $. Potem już prosto do naszej bramy i szybki odlot. W niecałą godzinę będziemy w Phoenix.
Teraz już lecimy całą parą na zachód, najpierw znów nad pustynnymi obszarami Arizony i Kalifornii. Samolot jest pełniusieńki. Przepadam za oglądaniem co się dzieje na dole. Erling mi zwykle przydziela miejsce przy oknie. Dzięki temu, udaje mi się podczas przelotów spostrzec najróżniejsze ciekawe rzeczy. Może to być samotny statek, inny samolot, jakieś specjalne ukształtowanie terenu. Nie zapomnę wzruszenia spowodowanego widokiem nikłych światełek na malusieńkich wyspach Zielonego Przylądka – Cap Verde – podczas nocnego lotu z Brazylii do Francji. Słyszałam w sobie śpiew Cesárii Évory. A już wyjątkowe szczęście odczułam nocą 24 III 1997, gdy zauważyłam, że naszemu samolotowi towarzyszy kometa. Wtedy leciałam z Miami do Seattle.
Dziś nie mam specjalnych emocji. Fruniemy nad gęstymi chmurami zakrywającymi Pacyfik. Jeszcze na lotnisku Erling kupił nam po sałatce i po butelce wody. Najgorsze, że zapomniał zabrać widelców. Dwa ołówki posłużyły nam jako chińskie pałeczki. Po oblizaniu mogą być już z powrotem użyte do pisania.