Tuż przed zamknięciem lokali wyborczych wszedłem z dowodem w dłoni do środka.
Pani z komisji po szybkiej i sprawnej weryfikacji, szeptem, w pochyleniu głowy ku mnie, jakby w dyskrecji: „że już byłem.”
- Hmm, przepraszam, zdarza się, że niczym uparty muł zawinę pamięć w niedługi rulon i schowam w obszerną, dziurawą kieszeń. Odpowiedziałem, jakby zbity z tropu półgłówek.
- Widzę, istotnie, widnieje tu podpis... w moim charakterze pisma... Powoli deklamowałem niby uczeń w recytatorskim konkursie. Zagubiony szukałem jeszcze w improwizacji udanej puenty.
- Pomimo zmechacenia wciąż nienaganny ze mnie moher - dopowiedziałem i szybciej już dobierałem słowa. Lecz ciągle wyraźnie mi nie szło.
- A swoją drogą, ilu do Pani dziś przyszło takich współsprawców wykapanych ze mnie? Chcąc nieudolnie zmienić temat lub kładąc nacisk na inną nutę, trzymałem się jednak tematu.
- U mnie pan jest pierwszy. Ale w komisjach obok, nie brakowało, w podobny sposób wepchniętych w oszołomienie. Odpowiedź kobiety do metafory stosowna, trafiła mnie w punkt ułudną ulgą. Nie byłem przecież osamotnionym łosiem, otumanionym od wewnątrz. A może lepiej w skrytości serca, niż w owczym, zewnętrznym pędzie? Ku pocieszeniu refleksy chodziły powoli po mojej głowie na kształt tabletki turlanej na pamięć.
- Ciekawe, ilu jeszcze, co zgubili drogę i nie dali rady powtórnie przyjść, by oddać głos?
(Psst. Po cichu – i bez spójnika w środku, oraz z jednym „s”, jak stupor, suspensja w ostatniej literze skrótu tej partii, za dużo? Ponadto „te”, jak transparentny, m.in. w ciszy kaligraficznej i tej przedwyborczej w okręgach toni... w dodatku po dnie.)
Wymamrotałem ostrożnie, by nikt nie usłyszał. Wiadomo – do siebie.
Zakłopotany opuściłem ten szkolny obiekt, niejako latający wstyd...
Oczywiście li tylko z powodu zaćmienia i wskutek głupiego zajścia ten wstyd.
W końcu powinni w-pro wadzić jakieś dopuszczające egzaminy, za-miast demokratycznego expose tłumów, we wsiach, oraz małych i dużych miasteczkach. W sobie donośnie nieomal krzyczałem, by znów nabrać rezonu.
Oszczędziłbym na trudzie obolałych nóg. Przecież i ja, nie zdałbym egzaminu. Co krok do siebie gadałem, o ile wcześniej i wyżej w uwewnętrznionym monologu, i ponad babką – z tytułu funkcji przy stole krzesła.
- No i czasu więcej w domu na sen i seriale. I piłkę nożną. Na powrót zacząłem mówić niby do pani w sprostowanym bełkocie na do widzenia. Wyszedłem jakoby z kina po niezłym wstrząsie dreszczowca krajowej produkcji, w którym też miałem swój skromny udział.
Podobno tamtego wieczora, nie wygraliśmy ważnego meczu...zdaje się ze słabą drużyną. Niestety, też nie pamiętam, choć oglądałem zapewne, powiedzmy, że w całym swoim życiu, tę głupią piłkę. I pewnie także w zamian odskoczni i wypoczynku - trafiał mnie, lepiej niż nasi w bramkę – szlag. Cholera! Z tą piłką w głowie dziurawej, jak aksamitny i również zielony stół bilardowy z łuzami.
PS
Zapomniałem dotąd o referendum.
Może przejdę się gdzieś niczym we własnym wnętrzu stary pankowiec i póki co nieco wskóram, z pozoru na łysej pale skinhaeda. Albo odwrotnie. Łysy na miarę skina wbiję ćwieka pierwszemu lepszemu, którego spotkam.
Oj!
Nie daj, Boże, kibolowi ze wspólnej drużyny. Trudno. Mógł nie włazić mi w drogę. W ukryciu, tymczasem, chyba się rozpłaczę. Nad sobą i sędzią kaloszem.