Zastanawiałem się, co by tu Krysi na imieniny kupić. Wikary, mój gadający kot rasy wielorasowej, brojąc i dokazując tylko rozpędzał me myśli, jakby te były stadem płochych myszy.
- Myśl Hubercik, myśl. To już jutro, myśl - usiłowałem się zmotywować, ale w niczym mi to nie pomagało.
Nagle mnie olśniło:
- Piwko! - wykrzyknąłem szczerząc się niemożebnie i podbiegłem do lodówki.
- Śmietanka! - miauknął radośnie spaślak Wikary i rzucił się w jej kierunku.
BUM! - wyrżnął łepkiem, bo zanadto się pospieszył, wszak dopiero wyciągałem rękę ku uchwytowi.
- Auć, auć, auć - narzekał na swą kocią dolę masując się po łepku i robiąc żałosną minę męczennika.
Otwierając drzwiczki zastanawiałem się czy on mnie aby teraz na litość nie bierze. A jak tak, to nieźle kalkulował, bo miałem doń słabość i cóż, widząc to kocie cierpienia zamiarowywałem dać mu jednak tej śmietanki. A co mi tam, w końcu ja też jestem upasiony, a piwka sobie nie odmawiam.
Już po chwili popijałem z kufelka mój ulubiony trunek, mocząc w pianie wąsy i brodę. Zaś Wikary miał na pyszczku śmietanową obwódkę i wyglądał jak kretyn. Pewnie też tak wyglądałem z tą pianą na paszczy, ale nie zamierzałem się teraz zbytnio wgłębiać w temat. Wciąż przecież nie miałem pomysłu na prezent.
Piwko wypite. Rytualne czknięcie po nim też zostało zaliczone. Wikary zarechotał złośliwie, znaczy się i on ukontentowany. Rzec by można, że dzień się kończył pięknie, ale wcale tak nie było, duszę mą spowijał rozedrgany cień niepokoju o to, że nie będę mógł zmrużyć oka. A zawsze tak było, jak miałem wymyślić dla kogoś prezent. W tej dziedzinie zawsze było u mnie kiepsko z kreatywnością.
Postanowiłem dotlenić mózg - to zawsze pomaga.
- Idę - mruknąłem otwierając drzwi.
- A idź i nie wracaj - odburknął Wikary.
- Być może kupię śmietankę.
- A to wracaj! Wracaj! - nagle stał się dziwnie przymilny.
Nie próbując dojść, co tam mu się tak nagle odmieniło, zbiegłem po schodach i wyszedłem z bloku.
Snułem się osiedlowymi uliczkami jak struty i nagle zobaczyłem odtrutkę - przede mną była cukiernia.
- Oj tak, cukier krzepi! - przypomniała mi się znana maksyma, a że potrzebowałem pokrzepienia czym prędzej wszedłem do środka z zamiarem kupna jakiegoś pączka, może dwóch... Albo trzech... Albo...
Bezy!
Nagle problem prezentu rozwiązał się sam - przecież Krysia uwielbiała bezy.
Już po chwili wracałem z paczką bez i torebką wypełnioną pięcioma pączkami.
Z trudem dotarłem do domu - wszak zjedzenie za jednym zamachem pięciu pączków stanowi nie lada obciążenie dla organizmu, zwłaszcza po piwku, ale cóż było poradzić, za te męki z wymyślaniem musiałem sobie jakoś wydogodzić.
Idąc z prezentem do lodówki zaliczyłem burę od Wikarego za brak śmietanki i już po chwili zadowolony kładłem się do łóżka.
Jutro zajdę do Krysiulki i może nawet buziaka zaliczę za te słodkości - rozmarzyłem się przeciągając w łóżku.
Wikary zamlaskał przez sen.
Aha, cwaniaczek chciałby mnie na bezy namówić, żebym dał mu jedną, dwie, a najlepiej całą paczką. A niedoczekanie jego. Co za łasuch!
Sam sobie też zamierzałem odmówić, wszak nie licowało komuś prezentu wyjadać, ale...
Hm, jakbym tak jedną chapnął, to przecież nie będzie widać - pomyślałem, bo coś nagle znowu mi się chcica na słodkie włączyła.
Już po chwili zmierzałem na paluszkach do lodówki. Otworzyłem drzwiczki jak najciszej się dało i czując się trochę jak włamywacz, dobrałem się do paczki bez.
Tylko jedna - pomyślałem i skończyło się na dwóch.
Za moment poczułem miękkie pacnięcia na łydkach. Odwróciłem się. To był Wikary. Nic nie miauczał, tylko patrzył się z wyrzutem i wyciągał łapkę przed siebie.
Zlitowałem się i dałem mu jedną bezę. Zżarł ją skubaniec w mgnieniu oka i ponownie wyciągnął łapkę. Milcząc pokręciłem odmownie głową. Widząc to Wikary uniósł do góry drugą łapkę i niby od niechcenia wystawił pazurki. Cóż było zrobić, wydębił w ten sposób kolejne dwie bezy. Ja dla równowagi w przyrodzie zjadłem więc jeszcze jedną i w ten sposób był remis.
Leżałem potem i nie mogłem zasnąć i to nie z powodu przejedzenia, co raczej pokusy, tej delikatnej, chrupiącej słodyczy z rozkosznie klejącym się do zębów środkiem.
W pewnym momencie uznałem, że życie nie jest od tego, by sobie wiecznie odmawiać przyjemności i ruszyłem na palcach do lodówki. Wikary na szczęście spał tym razem snem kamiennym.
Jeszcze kilka razy dopadła mnie pokusa. Bez niebezpiecznie dużo ubywało, ale za każdym razem tłumaczyłem sobie, że jeszcze wszystko jest w normie, wszak czasami mniej hojnie człowiekowi zapakują.
Wstając rankiem, aż się za głowę złapałem - w opakowaniu zostało już raptem pięć bez.
A co gorsza zdawałem sobie sprawę z tego, że wczoraj wydałem ostatnie zaskórniaki.
Westchnąłem cicho i uznałem, że czy tak czy tak i tak pójdę z tymi bezami do Krysi. Przecież liczy się pamięć.
Pospiesznie odziałem się w koszulkę Acid Dożynkers i wysłużoną skórzaną kurtkę i wyszedłem po cichu z domu (obawiając się, że Wikary ostro domagałby się obiecanej wczoraj śmietanki).
Parę minut później dzwoniłem już do drzwi pięknej Krysi o kruczoczarnych włosach i wesołych oczętach jak węgielki.
- Ach, tak dostać buziaka - westchnęło mi się po cichu, a z drugiej strony paliły mnie uszy, bom widział, żem zgrzeszył pasiubrzuchowo. I wiedziałem, że Krysia też to zauważy. Gdy usłyszałem chrobot zamka, gorączkowo myślałem, jakby się tu wytłumaczyć. Drzwi się otworzyły, a mnie olśniło i wypaliłem z głupia frant wyciągając przed siebie opakowanie z marnymi resztkami:
- Bo ty... bo ty się odchudzasz!
Jej piękne czoło nagle gniewnie się zmarszczyło i w mgnieniu oka miast jej pięknej twarzy widziałem już tylko szare drzwi.
- Ech - westchnąłem cierpiętniczo i ze smutkiem zrobiłem w tył zwrot.
W tej całej sytuacji, jedna rzecz mnie tylko cieszyła:
Przecież mam jeszcze bezy!
Pogwizdując wesoło i otwierając paczkę, ruszyłem wesoło do domu.