Moje zderzenie z „Akantem” było to (jak zwykle) niezwykle przypadkowe spotkanie w rejestracji przychodni rejonowej mieszczącej się w okazałym gmachu byłej Dyrekcji Regionalnej PKP w Bydgoszczy na ulicy Dworcowej, przy bulwarach nad Brdą.
Czekałem znudzony w przepisowej kolejce i ze stolika wziąłem do ręki czarno-białą gazetę w starym stylu, miesięcznik literacki Akant (pan Stefan regularnie zostawia tam kilka egzemplarzy). Był rok 2014 zimą lub na przedwiośniu, właśnie wtedy, gdy po kilkuletnim milczeniu poetyckim, zniechęcony niemożnością dokończenia zbioru irlandzkich wierszy p.t. KRAWIEC i spodziewaną utratą pracy, byłem znów na zakręcie. Pismo mnie zaciekawiło, ale niezręcznie było się spytać, czy mogę je zabrać ze sobą, więc niby niechcący z roztargnienia wyszedłem z nim do domu. W domu przeczytałem prawie wszystko, a potem już wszystko potoczyło się lawinowo. W poetyckim amoku napisałem w kilka tygodni zbiór „AbraKadaBrda Bydgoszcz”, dokończyłem i zredagowałem KRAWCA, założyłem z przyjacielem Bydgoską Licencję Marek, wydaliśmy pierwsze książki, poznałem poprzez warsztaty poetyckie Jolantę Baziak, niedługo potem Stefana Pastuszewskiego, który był szczerze zadziwiony moim pisaniem, gdy przynosiłem wiersze na warsztaty lub konkurs Jednego Wiersza w klubie Arka. Kilka razy rozmawialiśmy na temat kształtu pisma, jego mocnych i słabszych stron. Regularnie widywaliśmy się w kontekstach poetyckich, aż na początku roku 2019 spadła na mnie propozycja redagowania poezji w „Akancie”, propozycja tyle zaszczytna co zaskakująca. Ja człowiek prawie nieznany, który dopiero opublikował w „Akancie” kilkanaście wierszy, programowo spoza środowiska literackiego mam przejąć obowiązki redaktora d.s. poezji? To chyba jakieś nieporozumienie! Oczywiście (z pewną nieśmiałością) przyjąłem wyzwanie i zderzyłem się z rozpędzonym pociągiem. Teraz delektuję się smakiem pracy redakcyjnej, a kto jej zaznał, ten wie dlaczego mało sypiam i nie mam czasu na nic, chyba że na poezję!
Marek S. Podborski