– Ale wuju, nie! Nie umieraj jeszcze! – Potrząsałam nim histerycznie. – Powiedz mi, niech wiem, o co szło z tym całym przekładaniem ciebie! Jesteś mi to winien! Wuju, kurwa mać! – zaklęłam w końcu z bezsilności. Był w tym jakiś sens? Jakaś myśl przewodnia? – Wciąż nim potrząsałam. – Wuju, powiedz coś!
Ale on już nie mógł na to odpowiedzieć, zapatrzony w okno, za którym właśnie księżyc wyjrzał spoza chmur popychanych wiatrem i oświetlił je srebrną poświatą. Z jego ust wyciekła wąską strużką ślina i stężała na brodzie. Był to ten moment, powszechnie znany ludziom, gdy na zadane pytania nie dostaje się odpowiedzi. Ale ten, kto pyta, dokładnie wie, kiedy milczenie drugiej strony nie tylko nie jest brakiem odpowiedzi, ale wprost przeciwnie – jest odpowiedzią twardą. Czasem oznacza gniew, konsternację, sprzeciw dla pytań, których nikt nigdy nie powinien zadać; innym razem znaczy, że odpowiedzi nie ma lub że nadejdzie nieprędko… Albo że najlepiej znaleźć ją samemu.
Jakby tylko czekał na ostatnią myśl, w moje rozważania wdarł się dochodzący gdzieś z wysoka głos, przekrzykujący wycie wiatru: „Mistyk wie o Bogu coś, czego filozof nie wie. Gdy jednak mistyk szuka słów, by tę wiedzę wyrazić, staje się, choćby nie chciał, filozofem; ale takim filozofem, któremu reguły zdrowego rozsądku i logiki zawadzają i który zniewolony się czuje te reguły omijać i porzucać, by mówić o tym, o czym mówić nie można”.
Kołakowski Leszek? – zaryzykowałam. Bo któż by inny? Któż by inny z nieba, z przeszłością komucha, w roli bratniej duszy wuja bolszewika użył tak pokrętnych w swej wymowie słów, jak nie filozof i nawrócony grzesznik?
Umarł tak, jak żył. Bez spowiedzi, księdza i wypowiedzianego żalu za grzechy, bez którego inni prędzej się zadręczą wizją mąk piekielnych, niż w spokoju przejdą do życia wiecznego. Umarł w samotności, no bo co tam ja… Niemniej coś sprawiło, coś, co tkwiło we mnie uśpione przez lata, że nagle poczułam się tak, jakbym dzieliła z nim tę samotność, z tym że nie była to samotność, która znika, gdy nią się z kimś podzielić, wręcz przeciwnie – wzmagała się i mnożąc, przybierała na sile…
Do salonu nagle wkroczył ksiądz z kropidłem, a za nim kościelny dzwoniący małym dzwonkiem. Za nimi weszła ciotka. Była w żałobnej czerni, trzymała w dłoni wiekową gromnicę wuja – pamiątkę z okazji chrztu, którą wydarła mu z rąk, gdy chciał ją wyrzucić do śmieci, i ukryła w komórce, kiedy już na dobre przeszedł na bolszewizm. Takie gromnice dawniej wkładano w dłoń konającym, by łatwiej było im odejść i by odegnać złe duchy. Z tego, co widziałam, wuj i bez gromnicy udźwignął ten fakt śpiewająco. Płonąca gromnica miała też na celu nadać całej sprawie odświętny charakter powagi i zadumy. Ale co po świecy, kiedy ciotka sama nie sprostała roli bolejącej wdowy? Bardziej niż swym mężem, zajęła się bowiem księdzem, który namaszczając stygnącą skroń wuja, na wpół śpiąc, odmawiał: „Przez to święte namaszczenie niech Pan w swoim miłosierdziu wspomoże cię łaską Ducha Świętego. Amen. Pan, który odpuszcza ci grzechy, niech cię wybawi i łaskawie podźwignie. Amen”. Po „amen” podała mu watę, w którą wytarł palce, i wziął w nie opłatek z płaskiego pudełka z pozłacaną klapką. Ale kiedy spojrzał całkiem przypadkowo swym zaspanym wzrokiem w pustkę oczu wuja, nagle w jego własnych obudził się demon. Spurpurowiał z gniewu. Nadął się i trząsł, jak ziemia w posadach, w końcu zaczął wrzeszczeć:
– Jak tak można! Ludzie! Wzywać do zmarłego księdza z Panem Bogiem! W imię czego, pytam! W imię czego, co?! Namaściłem zwłoki– pokazał na wuja –ale czy on wcześniej choć się wyspowiadał?! Pojednał się z Bogiem? – Przeniósł wzrok na sufit. – Panie, wybacz mi! Wybacz mi bluźnierstwo, które było blisko – lamentował w głos. – Gdybym się nie ocknął, nie ocknął się w porę, wcisnąłbym mu w usta, dodam: w grzeszne usta, Hostię Przenajświętszą, Boże, Boże, Boże…
Wydawać się mogło, że ksiądz po tej akcji będzie wykończony, bez sił i energii, ale nagle jakby tknięty jakąś myślą złapał za taboret, skoczył z nim za ściankę, konstrukcję kratową spełniającą rolę garderoby wuja, i stamtąd ryknął na ciotkę, wywijając stułą:
– Do spowiedzi! Już!
Wziął ją zamiast wuja do spowiedzi świętej? Otworzyłam usta w bezmiernym zdumieniu. Ale czy tak można?
Staliśmy z kościelnym przy kaflowym piecu, z pewnej odległości obserwując ciotkę, która na kolanach, zerkając co chwilę w stronę zwłok wujowych poprzez ażur ścianki i rzeszoto koca, zwierzała się księdzu, jak bardzo zgrzeszyła mową i uczynkiem. Jakbym ją słyszała, bo nie raz, nie dwa, kiedy miała nastrój, zdradzała mi strzępy swej „gehenny” z wujem. Jak to raz jesienią wywiózł ją do Moskwy, kłamiąc, że na Krym na kurację błotną, i groźbami skłonił do obchodów święta na placu Czerwonym w kolejną rocznicę czerwonego zrywu. I co najstraszniejsze, na ostatek zawlókł przed oblicze mumii wodza tej rewolty, by mu oddać hołd i położyć kwiaty pod kryształową trumną.
Zgrzytając zębami, teraz przed kapłanem, z mroków świadomości wyciągała ciotka po kolei sprawy równie absurdalne jak przygoda w Moskwie, aby na ostatek impulsywnie stwierdzić, że przegrała życie, żyjąc z komunistą, który w niej wyzwalał mordercze instynkty, gdy całymi dniami, trzeba czy nie trzeba, gnuśniał na kanapie, na przemian śpiąc i drzemiąc. Z pochyloną głową i bijąc się w piersi, klęła się na wszystko, że od dawien dawna, z oczywistych względów, nie ma związku z mężem ponad ten formalny. Swego czasu, głupia, popełniła błąd, idąc z nim przed ołtarz, no i ma za swoje. Gdyby przewidziała przez Ducha Świętego, że tak to się skończy, że on tak się stoczy… Ale teraz co? Stało się i już! Musi zatem ponieść ten swój krzyż do końca, a on nie jest taki, jak niektórzy myślą, lekki i poręczny.
W głosie ciotki nagle zadźwięczała złość skierowana wprost do jej spowiednika, który sobie siedział na wygodnym stołku za przenośną ścianką, podczas kiedy ona klęcząc na podłodze, doświadczała bólu fizycznego, promieniującego od kolan przez uda do pośladków. Byłam ciekawa, czy ten ból wyzwoli lawinę kipiących w niej uczuć dotyczących wuja, z których jak dotychczas zwierzała się księżom rzadko i oszczędnie. Nie czekałam długo. Głos ciotki po chwili z nie najgorzej nawet słyszanego szeptu zmienił się w gardłową kanonadę dźwięków, czyniąc z jej spowiedzi zdarzenie publiczne, teatralną dramę, gdy przechodziła do krzyku. Pełnym głosem – w końcu! – sprzedawała księdzu swą prawdę o wuju i że mimo wszystko, będąc katoliczką, chce mu sprawić pogrzeb, taki jak należy, by jej nie wytykał grzechu zaniedbania, gdy trafi do czyśćca. No bo gdzie ma trafić ten ochrzczony grzesznik? Ale by do reszty nie rozwścieczyć księdza, ciotka po mistrzowsku omijała wątek swych pogańskich praktyk. Temat ten, jak dotąd, dominował w treści każdej jej spowiedzi, kiedy raz w rozpaczy, a raz wręcz w euforii wprowadzała księży w mroczne zakamarki swej pokrętnej duszy. Rozdarta między czarną magią, jej praktykami i siłami zła a nauczaniem pasterzy Kościoła nie wiedziała już, czego się bardziej ma bać: boskiego gniewu czy klątwy pogańskich bożków.
Słysząc coraz bardziej rozjuszone głosy po dwóch stronach koca w skleconym naprędce punkcie spowiedniczym, byłam niemal pewna, jaki będzie finał tej wymiany zdań. Nie myliłam się. Miast uświęconego „puk, puk” palcem w kratkę, całowania stuły i słów spowiednika: „Idź i nie czyń tego więcej”, był huk przewróconego stołka i widok rozwścieczonego klechy wyskakującego zza ścianki, który w pełnym biegu chwycił swoją torbę i pognał do drzwi, niemal tratując po drodze kościelnego. Ciotka, mląc pod nosem soczyste przekleństwa: „No i coś narobił, chuju malowany?!”, „Kurwa, co za dzień!”, rzucała wujowi zabójcze spojrzenia, ja zaś się zajęłam, korzystając z przerwy, analizą słów z tekstu namaszczenia: „Pan, który odpuszcza ci grzechy, niech cię wybawi i łaskawie podźwignie”. „Łaskawie podźwignie…”. Miałoby to związek z przekładaniem wuja? Ale jaki? Jak?
Nim w mej głowie jednak znikły pytajniki i nim się zjawiła jakaś głębsza myśl, usłyszałam odgłos otwieranych drzwi. Do pokoju wkroczył lekarz pogotowia, aby ustawowo poświadczyć zgon wuja. Obserwując rzutkość i entuzjazm ciotki, zachodziłam w głowę, jak jej się udało zgrać to wszystko w czasie. Ale zaraz potem przypomniałam sobie, z jaką gorliwością włączała się w prace przy okazji wielu religijnych imprez w kościele za rogiem, podczas których mogła dowieść swej sprawczości, teraz i zawsze, i na wieki wieków. Pogrzeb wuja zatem, sądząc z jej poczynań, mimo że dopiero zaczął się rozkręcać, wyzwolił z niej moc, jakiej nie zaznała od pamiętnych czasów papieża Polaka, który wszystkie przerwy od zbawiania świata spędzał na wywczasach w swej Ojczyźnie-Matce.
Kiedy medyk wyszedł, wyciągnęłam z szafy plastykowy worek, w którym się znajdował męski strój wyjściowy, w całej gamie czerni od kapelusza po buty, zapobiegliwie uszykowany przez ciotkę na tę ostatnią drogę wuja, i położyłam na krześle. Odtąd moje ruchy były metodyczne. Wynikały z planu, który przećwiczyłam z polecenia ciotki jeszcze wczesną wiosną na upiornej kukle z zasobów rekwizytorni przy Teatrze Dramatycznym. Co innego jednak martwa dekoracja z historycznej sztuki – powstaniec styczniowy zesłany w głąb Rosji, gdzie zamarzł na śmierć po miesiącu, a co innego wuj, powoli stygnący krok ode mnie. Wsłuchana w cichą muzykę i zasłyszany gdzieś tekst, przywodzący na myśl Brechta i jego Operę za trzy grosze, który od dobrej godziny rozbrzmiewał mi w głowie na okrągło:
Jedni bowiem w mroku toną,
Inni mają światło wokół.
Tych, co w świetle – widać dobrze.
Lecz nie widać tych, co w mroku
– próbowałam zgadnąć, kto jest kim w tych słowach, odnosząc je do wujostwa. Kto zatonął w mroku, a kto z życia sceny ludzi na widowni zaprasza do świata, w którym to, co żyje, co ma wlot i wylot, jest w istocie żartem. Żartem i błazeństwem. Ale czy na pewno była to opowieść o wuju i ciotce – biłam się z myślami, ściągając zmarłemu bawełniane majtki, po tym jak przed chwilą zdjęłam mu piżamę.
Leżał przede mną nagi, z odchylonym na bok pomarszczonym członkiem. Sprowadzony do roli umierającej na raty materii organicznej. Własnej miniatury z poprzedniego życia. Którym powinnam jak najszybciej się zająć, by nie zdążył stwardnieć, nim go umyję i ubiorę. Mając to na uwadze, ciepłą mokrą gąbką przeciągnęłam po jego białych, falujących włosach. Po karku i odstających łopatkach. Ale już sięgnięcie poza linię pasa wymagało jednak posadzenia wuja, co zrobiłam i objąwszy go jedną ręką, drugą myłam mu plecy w okolicach lędźwi. Jeśli dotąd moja interakcja z ciałem była grą planszową, od strony technicznej czysto manualną, to raptem ostry, gwałtowny skurcz za mostkiem, jak impuls prądu z defibrylatora, wskrzesił mnie do życia. Z odległej przeszłości zapomniany dwugłos zabrzmiał w moich uszach. Skąd go znam? Bo znam! Który sprawił, że już bym nie mogła, jak wcześniej przy przekładaniu podśmiewać się z wuja albo z nim żartować: „Wuju, posuń się, będę z tobą spać!” – jak czasem bywało, tylko coraz mocniej, aż zaczęło boleć, tuliłam go do piersi, przyciskając twarz do jego lekko wilgotnych włosów, pachnących płynem do kąpieli… W moich objęciach zdawał się czegoś szukać, czegoś, co roztrwonił, przespał, przepróżnował. Ja w jego bielejącym ciele, w opadłych wzdłuż boków ramionach szukałam nie wiedzieć czego tak naprawdę…
Minęła dobra chwila, nim ochłonęłam na tyle, by wrócić do przerwanego zajęcia. Najdelikatniej jak mogłam, położyłam wuja, a gąbkę tym razem przytknęłam do jego skroni. Wciąż nie rozumiałam, w jakim celu ciotka czynność tak intymną, intymną aż do bólu, naruszającą też sferę erotyczną wuja, przerzuciła na mnie. Czyżby krył się za tym całkiem inny powód niż irracjonalny, ludzki lęk przed śmiercią? Myśląc o tym teraz, postawiłam tezę może absurdalną, może i szaloną – z zakresu teorii spiskowych, że uczucie ciotki w stosunku do wuja nie wygasło nigdy. Że wystarczy dotknąć wrażliwego punktu, by wróciło wszystko. Bo co by to było, gdyby, myjąc go, przypadkowym ruchem poruszyła w sobie zapomnianą strunę, która wciąż w niej gra, choć nikt, nawet ona, tego już nie słyszy. Którą swego czasu pozbawiła duszy – brzmienia i wyrazu. Pochłonięta myślami patrzyłam, jak spływająca z gąbki woda trafia do małżowiny usznej wuja, lśniąc tam i migocząc. I równie gwałtownie jak za pierwszym razem zalała mnie fala tego czegoś… Melancholii? Smutku? Za nią nadeszła następna, niosąc na swoim grzbiecie niechciane obrazy i podobnie zbędny, mimowolny lęk…
W blasku palącej się wciąż świecy, z jedwabną chustką pod ręką do podwiązania podbródka wuja, przymuszona nagłą wewnętrzną potrzebą utkwiłam wzrok w jego twarzy, w której przez mgłę zachodzącą mi na oczy dojrzałam kobiecą twarz. Miała moje rysy, moje brwi i uśmiech… Ale szybko znikła, a jej miejsce zajął męski nos. Jak mój… Spięta do ostatka stałam oparta o zwłoki bokiem, wpatrzona w kruche, skończenie bierne, martwe ciało ludzkie dalekimi, niewidzącymi oczami, w których wnet poczułam bezlitosne kłucie; świdrujący ból, jakby ktoś w nie siłą wciskał kolce róży. A gdy podmuch tego parzącego czegoś, pełen niewymownej, słodko-gorzkiej w smaku sierocej tęsknoty, którym w jednej chwili wezbrało powietrze, przeszył mnie na wylot, coś mnie chwyciło za krtań i ścisnęło. Od tej pełnej żaru, zmasowanej siły – odroczonej w czasie żałoby po rodzicach, nie dało się dłużej uciekać… Porażona nagłą świadomością śmierci, pozwoliłam płynąć po policzkach w dół biorącym się z gardła wielkim słonym kroplom… Równolegle z tym, co się działo ze mną, działo się coś z wujem, na którego martwych rozchylonych ustach skutkiem skurczu mięśnia mimicznego twarzy pojawił się nagły niewyraźny uśmiech, jak uśmiech pocieszenia, napinając na jego skroni naczynie krwionośne, błękitnawą żyłkę. Ale wnet to zjawisko – utrzymujące przez chwilę jego rysy w ryzach – minęło, stając się ledwie cieniem, ledwie smugą rozpływającą się w powietrzu. Pożegnaniem. Kiedy znikła do reszty, a moje policzki obeschły, zamknęłam zmarłemu powieki i podwiązałam podbródek chustką. Ulgi, jaką poczułam, nie da się opisać. Była to ulga dziękczynna, ten rodzaj wdzięczności powiązanej z długiem, który trzeba będzie, kiedy przyjdzie czas, spłacić dobroczyńcy.
Dalsze mycie wuja i ubieranie ciała w zestaw pogrzebowy pamiętam jak przez mgłę, jakby to działo się poza mną… W półmroku budzącego się dnia, pośród błyskawic i groźnych pomruków krążącej w pobliżu burzy, zdawało mi się, że to nie wuj w ubraniu, w którego kieszeń na wszelki wypadek wsypałam garść naftaliny, ale że to ubranie samo leży na wujowej sofie. Kupione na wyrost, pofałdowane i zmięte od mych zmagań z coraz to bardziej sztywniejącym ciałem trzymało w skrzyżowanych na piersi rękawach, jak w zbożnie złożonych do pacierza dłoniach posrebrzany krzyżyk z figurką ukrzyżowanego Jezusa.