Mieszkało by się nam idealnie, zupełnie bezkonfliktowo, gdyby Ołena tak często się nie kąpała. Wprawdzie były to bardzo krótkie kąpiele, ale brała je kilka razy dziennie. A kąpiąc się uniemożliwiała innym dostęp do łazienki. W naszym mieszkaniu, wiadomo, łazienka wspólna z ubikacją, kibel i wanna w jednym, takie vidal sasoon budownictwa socjalistycznego. Więc jak Olena ją zajmowała, wynikały kłopotliwe sytuacje.
Gdyby nie to kąpanie, naprawdę nie można byłoby się do niej przyczepić. Żyło się nam z nią i z jej matką doskonale, bez żadnych zgrzytów. Ewa początkowo trochę się obawiała mieszkania z nimi pod wspólnym dachem. W zasadzie ich nie znaliśmy, tyle, co ja wcześniej chwilę z nimi porozmawiałem na dworcu. Trafiły do nas przypadkowo, w trybie nagłego zastępstwa. Ktoś miał je odebrać z Zachodniego, jakiś muzyk jazzowy, znajomy męża Ołeny, ale nawalił. Nie przyszedł, komórka nie odpowiadała. Ja byłem tam akurat z tacą kanapek, bo w pierwszych dniach wojny tak się podzieliliśmy rolami: Ewa szykuje prowiant, ja wiozę na dworzec, Centralny albo Zachodni, tak żeby trafić na pociąg z Przemyśla. I gdy tłum zmęczonych, wygłodniałych pasażerów przemaszerował już do hali, gdzie było centrum pomocy - zgarniając po drodze całą zawartość tacy - zobaczyłem na peronie dwie kobiety, jedną starszą, drugą w średnim wieku, przerażone, miotące się, na granicy płaczu. Spytałem, co się stało, jak mogę im pomóc, i wtedy mi powiedziały, że wystawiono je do wiatru i nie mają gdzie się podziać.
Więc zaproponowałem, żeby przyjechały do nas. Mamy całkiem duże mieszkanie, zwłaszcza odkąd nasza córka Natalka wyjechała na stałe do Włoch i jej pokój stoi pusty. Służy teraz jako pokój gościny, jak ktoś do nas przyjeżdża, albo z rodziny Ewy albo jakiś mój przyjaciel, z tych rozsianych po świecie. Ale to są rzadkie okazje i niemal przez cały rok jest nieużywany. Natalka wpada tam praktycznie tylko na święta, a ostatnio, gdy poznała Luigi’ego, to już w ogóle. Jakby wstydziła się mu Polskę pokazać. To pomyślałem, że się akurat przyda teraz tym dwom Ukrainkom. Zależało mi też na tym, bo jak stał taki pusty, to przygnębiał mnie ilekroć do niego wchodziłem.
Oczywiście przedtem porozumiałem się z Ewą. Nie chciałem jej stawiać przed faktem dokonanym. Bo jakby to wyglądało: przywożę je do domu i przedstawiam, to Daria, to Ołena, a to moja żona. Niezręczna sytuacja. Więc powiedziałem im tak ogólnie, że coś zaraz wymyślę, odszedłem kilka kroków na bok, bo nie chciałem, żeby słyszały naszą rozmowę i zadzwoniłem do domu.
Musiałem zrobić to tym bardziej, że Ewa nie była przyzwyczajona do mieszkania z obcymi ludźmi. Nie lubiła tego i nawet jak jechała do sanatorium, to zawsze zabierała przyjaciółkę, żeby, jak mówiła, „nie wtrynili mi do pokoju jakiejś nieznajomej”. Zresztą dlatego właśnie jeszcze nikogo stamtąd nie przygarnęliśmy. Teraz też zareagowała raczej niechętnie, mnożyła zastrzeżenia. Że za duża odpowiedzialność, że co będzie, jak okażą się nieznośne, że przecież nie wyrzucimy ich wtedy na bruk. Ale w końcu uległa. Ma jednak miękkie serce, a ostatecznie przeważył argument, że ich pobyt będzie tymczasowy: dowiedziałem się od nich, że jadą do Londynu, do córki Darii z poprzedniego małżeństwa. To Ewę uspokoiło, choć i tak na koniec rozmowy westchnęła: mam nadzieję, że wiesz co robisz.
Ale już w trakcie kolacji, która przytomnie przygotowała na ich przybycie, pierwsze lody zostały przełamane. Ukrainki, początkowo spięte, rozluźniły się i natychmiast złapała z nimi kontakt. A jeszcze jak się dowiedziała, że Olena pracowała jako przedszkolanka, to aż się rozpromieniła. Wprawdzie przedszkolanka i nauczycielka ze szkoły średniej, to nie to samo, ale zawsze jedna branża, zawodowa więź łatwo powstaje. Nawet bariera językowa okazałą się łatwa do pokonania i rozmowa w słowiańskim wolapiku, przy pomocy translatora google toczyła się wartko. Jedyny zgrzyt nastąpił, gdy Olena opowiadała, jak usiłowały przekupić władze, żeby jej mąż mógł też wyjechać. Co im się zresztą nie udało, bo mąż-muzyk, saksofonista w rozrywkowym zespole, odsługiwał w młodości wojsko w saperach, a teraz to była poszukiwana specjalność. Ewa była tą próbą przekupstwa wyraźnie oburzona: żyła trochę taką romantyczną mitologią, że wszyscy Ukraińcy aż się palą, aby walczyć z Ruskimi, a tu okazywało się, że wcale nie wszyscy. I nawet nie samym fakt dawania łapówki ją zbulwersował, ale sposób, w jaki Olena o tym opowiadała - jakby to było coś najzupełniej zwyczajnego. Ale faktycznie tam to była norma, więc nie było powodu tak się obruszać.
Ale poza tym jednym momentem kolacja przebiegła w zgodnej atmosferze. I późniejsze dni również. Więc jak ten znajomek męża Ołeny w końcu się odezwał zapraszając je do siebie, Ołena chłodno odmówiła, i nie tylko dlatego, że była na niego obrażona – po prostu było im u nas dobrze, a nam z nimi też. Nie pojawiły się nawet konflikty na tle finansowym, które, jak wiem od znajomych, czasami się zdarzały. Po prostu wzięliśmy je na garnuszek, bo miały wprawdzie odliczone pieniądze na samolot do Londynu, ale poza tym niewiele. Nie ukrywam, że był to dla nas pewien wysiłek finansowy: ja po utracie stanowiska w państwowej galerii zostałem wprawdzie przygarnięty przez miasto, ale na posadce w Muzeum Warszawy wyciągałem niewiele. A Ewa – wiadomo. Ile może zarobić polonistka w liceum? Nawet z korepetycjami nie była to imponująca kwota. Ale dawaliśmy radę, miałem jeszcze oszczędności z lepszych czasów i jakoś spinaliśmy budżet. Zdarzało się zresztą, że Olena nas odciążała robiąc czasami zakupy. Miała zawsze jakieś zaskórniaki. Może przyrodnia siostra z Londynu jej po kryjomu podsyłała?
Za to Daria rewanżowała się nam robiąc obiady. Trochę się przed tym wzbranialiśmy, żeby nie wyglądało, że w zamian za gościnę zrobiliśmy z niej nieodpłatną kucharkę. Ale ona była po prostu owładnięta jakąś obsesją odwdzięczenia się nam i nic nam nie pozwalała w kuchni robić. Zwłaszcza mnie: wywodziła się ze starej szkoły i uważała, że mężczyzna w ogóle nie powinien się do kuchni zbliżać, a w każdym razie do niej wchodzić. Jak Ewa kiedyś powiedziała „maż zrobi herbatę”, obruszyła się. „Nie, nie, mąż nie może”, mówiła, „Tak nie wolno”. A innym razem musiałem ją bardzo długo przekonywać, żeby pozwoliła mi pozmywać po posiłku - jak już zmywałem, stała obok zlewu i patrzyła ze zgrozą. Ta jej chęć wyręczania nas na każdym kroku było trochę krępująca. Ale rozumieliśmy, że należy do tych osób, które nie chcą mieć żadnych długów, zawsze dążą do wyrównania bilansu. Nie mieliśmy też poczucia, że starszą panią wykorzystujemy, bo mimo siedemdziesiątki na karku była niezwykle żywotna, energia w niej aż kipiała. Jak już nie miała nic do roboty w kuchni, szła do pokoju i szydełkowała, robiąc żółto-niebieskie czapki i szaliki. Była emerytowaną inżynier włókiennictwa, i z humorem i nieco melancholijną autoironią mówiła, że pracuje w zawodzie. Rzadko wychodziła z domu.
Olena była znacznie bardziej ruchliwa. Jakby ją nosiło, jakby niepokój o męża nie pozwalał jej usiedzieć w mieszkaniu. Chyba bardzo go kochała, bo codziennie dzwoniła do niego na whatsupa czy vibera, i długo, przyciszonym głosem z nim rozmawiała. Służył teraz w formacjach samoobrony w ich rodzinnej miejscowości, wprawdzie nie na pierwszej linii frontu, ale tam też można było łatwo dostać w łeb (choć Daria, która chyba niezbyt lubiła zięcia, twierdziła, że nie ma tam źle, a przynajmniej może przypilnować domu). Ale Olena widziała to inaczej. Kiedyś zwierzyła się Ewie, że się bardzo o niego boi: bo to artysta, człowiek niepraktyczny, nienadający się do wojaczki. I bardzo się ucieszyła, gdy podczas jednej z rozmów powiedział jej, że stara się o miejsce w orkiestrze wojskowej (jak chciał to załatwić, nie pytaliśmy), gdzie będzie bezpieczniejszy. Więc często wybywała na miasto, chodziła po Warszawie, tak bez planu łaziła po ulicach, ale najchętniej odwiedzała galerie handlowe. Lubiła oglądać i marzyć, wyjaśniła Ewie. Raz zresztą nie poprzestała na marzeniu, kupiła bluzkę w Medicine, bardzo ładną i chyba dosyć drogą. Pokazywała mi ją prosząc, abym nic nie mówił Darii, bo ta by ją ostro zrugała, że wyrzuca pieniądze. Dosyć dziwnie zresztą przebiegała ta rozmowa, bo w jej trakcie nagle rzuciła bluzkę ze złością na podłogę. Co się stało, spytałem. Nie odpowiedziała od razu, dopiero po chwili: „czasem tak się boję, tak się boję...”. Myślałem, że chodzi o męża, ale zaraz wyjaśniła, że nie tylko o niego, ale tak ogólnie. Że Bóg ją ukarze. „Ja sobie żyję jakby nic, do pięknych sklepów chodzę, eleganckie bluzki kupuje, a oni tam..”, w tym momencie urwała. Powiedziałem jej, że nie powinna się obwiniać i spróbować żyć jak najbardziej normalnie. Nie wiem, czy ją przekonałem, ale po jakimś czasie podniosła tą bluzkę, otrzepała i poszła ją jeszcze raz przymierzyć w łazience. A przy okazji oczywiście się wykąpać.
W ogóle była dla mnie pewnego rodzaju zagadką. Bo z jednej strony religijność, niekłamana bojaźń Boża, a z drugiej duży luz, pewna trzpiotowatość i beztroska. Pod wieloma względami była najzupełniej zwyczajną, normalną kobietą, która chce ładnie wyglądać, lubi się ubrać i ma zwykle trochę za mocny makijaż. Z jej opowiadań wynikało też, że tam u siebie nieźle balangowała. Nie mieli z mężem dzieci, obracała się w środowisku jego kolegów, muzyków, ludzi rozrywkowych i o swobodnym stylu życia. Sama miała też pewne ambicje artystyczne i pokazywała nam na swoim smartfonie filmiki, na których występuje z tym jego pseudo-jazzowym bandem. Więc piosenkarka-amatorka, otoczona ostro pijącymi facetami i z nimi imprezująca, a jednocześnie chodząca co tydzień na cerkwi i naprawdę głęboko wierząca. W Polsce nie zetknąłem się z takim połączeniem.
Bardzo też przejmowała się tym, co się dzieje w Ukrainie. Jak wracała do domu po tych wędrówkach po Warszawie, to zwykle siadała przed telewizorem i oglądała ukraiński program, który jej nastawiliśmy. A jeszcze częściej na smarfonie kręcone tam filmiki, czasem bardzo drastyczne. A przy tym wszystkim była całkiem pogodna, i nawet się czasami śmiała. Uważaliśmy ją za prawdziwa twardzielkę, taką, co zbiera razy od losu, ale zaraz wstaje, otrzepuje się i idzie dalej. Było to wyraźnie widać w najbardziej dramatycznym momencie jej pobytu, gdy dowiedziała się, że rosyjska rakieta uderzyła w budynek znajdujący się w sąsiedztwie ich domu i zabiła znajomą. Pierwszego dnia chodziła przygnębiona, nie odzywała się, ale już następnego od rana była pełna werwy, rozmowna jak zawsze, może jeszcze nie uśmiechnięta, ale już spokojna. Zaraz poleciała na spacer. Choć śmierć sąsiadki jeszcze się odezwała, jakby odbitym echem, w kilka dni później. Siedziały wieczorem w kuchni z Ewą, piły herbatę i rozmawiały. Stanąłem pod drzwiami i, co tu dużo mówić, podsłuchiwałem. Mówiła, że właściwie cały czas czekała na tego rodzaju wiadomość, tylko myślała, że będzie o jej mężu, nie tej znajomej. A potem spytała, czy Ewa nie uważa jej za złego człowieka. A gdy ta, zaskoczona, gwałtownie zaprzeczyła, powiedziała, że z jednej strony serce ją boli, że Liza zginęła, a z drugiej cieszy się, że to ona, nie mąż. Że rakieta spadła na jej dom, nie ich. To samo poczucie winy, co po zakupie bluzki. Ale po chwili rozmawiały już o zbliżającej się wiośnie. Była naprawdę skomplikowaną osobą.
W każdym razie początkowe obawy Ewy w ogóle się nie potwierdziły. Wszystko funkcjonowało gładko. I tylko te kąpiele, o których wspomniałem na początku.. to był jedyny zapalny punkt. Raz, gdy Ewa wróciła z pracy i chciała się wysikać, a zastała zamkniętą łazienkę, naprawdę się wkurzyła. Zaczaiła się na Ołenę pod drzwiami i gdy ta wyszła, naskoczyła na nią:
- Olena, u nas tylko jedna łazienka. A ty nie jedna w tym domu. Ja ci wody nie żałuję, ale czasem też potrzebuję skorzystać.
Tak powiedziała, bo od codziennego rozmawiania takim łamanym słowiańskim ukraińsko-polsko-rosyjskim wolapikiem rzuciło się jej na polską składnię. Nawet gdy mówiła do mnie.
Olena zmieszała się. Spuściła oczy.
- Przepraszam.. wże nie budu tak dowgo..
Ewa chciała chyba jeszcze dodać, że nie o to chodzi, w każdym razie nie tylko, ale machnęła ręką, nie ciągnęła rozmowy, bo chyba rzeczywiście nie mogła już wytrzymać. Zaraz zniknęła w łazience. W końcu, co miała powiedzieć, z grubsza powiedziała.
Tego samego wieczoru, leżąc już w łóżku, jeszcze o tym rozmawialiśmy. Ewa była wciąż rozdrażniona. Ja postanowiłem, trochę przez przekorę, Ołeny bronić.
- Co w tym złego? – spytałem zaczepnie.
- Bo to jakieś chorobliwe, jakaś obsesja – odparła.
- Może ją to uspakaja? Nie pomyślałaś o tym?
Ewa nic na to nie odpowiedziała. Oboje pewnie pomyśleliśmy o tym samym. Córka jej koleżanki ze szkoły została kiedyś zgwałcona i potem bez przerwy chodziła pod prysznic i stała pod nim godzinami próbując zmyć z siebie niewidzialny brud. Więc może coś podobnego zdarzyło się Ołenie? Ale przecież opuściła swój kraj wcześnie, zanim żołdacy rosyjscy wtargnęli w głąb kraju. A poza tym ani razu o tym nie wspomniała. Choć z drugiej strony nie musiała przecież nam, nieznajomym w końcu ludziom, o tym opowiadać. Więc w sumie nie wiedzieliśmy, co o tym myśleć.
Aż w końcu wszystko się wyjaśniło. Tego dnia miałem jakieś kłopoty w pracy, i po powrocie do domu wciąż się nimi gryzłem. I taki zamyślony, z głową gdzie indziej, poszedłem do łazienki umyć ręce. Dobiegał z niej głośny szum nalewanej wody, znak, że jest zajęta przez Ołenę, ale nie zwróciłem na to uwagi i odruchowo nacisnąłem klamkę. Drzwi ustąpiły. Do mojego roztargnienia dołożyło się roztargnienie Ołeny. Zapomniała zaciągnąć zasuwkę.
Siedziała w ubraniu na brzegu wanny i płakała. Płakała głośno, ale na korytarzu, za drzwiami łazienki nie było płaczu słychać. Zagłuszał go łoskot wody wpadającej do wanny.
Usłyszała skrzypnięcie, obróciła głowę w moją stronę, spojrzała podpuchniętymi oczami. I wtedy wszystko zrozumiałem. Nic nie powiedziałem, szybko zamknąłem drzwi.
Na korytarzu niemal zderzyłem się z Ewą. Wychodziła akurat z kuchni, skąd dochodził apetyczny zapach gotowanego obiadu.
- Cześć – zawołała wesoło – Daria zrobiła werenyki. Zjesz?
- Na razie nie – odparłem. I szybko przeszedłem do swojego pokoju. Nie umyłem rąk.
KONIEC