Pani poda flaszkę bryndy; mom odliczone – jeden z trójki facetów poszedł do sprzedawczyni. Mimo niedługiej kolejki nikt nie protestował. Miał odliczone.
Wiem nareszcie, co znaczy pozorowana sprzeczność w pytaniu o charakterze socjologicznym: być, czy mieć– być /w kolejce/, czy mieć /odliczone/.
W ponaglającym stwierdzeniu „mam odliczone /na flaszkę bryndy/" nie należy rozumieć, iż stoimy wobec wartości dwukrotnej, skoro „być" /w kolejce/ jest funkcją zmierzająca w stronę „mieć" /flaszkę/; nie odwrotnie.
Trawersując starożytną sentencję, należy powiedzieć: jestem, więc mam– co nie przestaje być przyczyną agresji każdej cywilizacji /patrz: Rembrandt, Wymarsz Strzelców/.
Twierdząc: „jestem, więc mam" dowodzi o nierozłącznej jednorazowości w danym momencie; a nie, że posiada się „dwa razy". Tu – jak w każdej sytuacji – „odliczone", czyli określona kwota świadczy, że: mam, a czekając /akurat na flaszkę/ – jestem. Mając odliczone, facet miał tylko raz, czyli na jedną butelkę denaturatu. Dana kwota określała drobiazgowo wartość nabywczą, nie przystającą do innych asortymentów.
Niektórzy powiedzą, że „dokonał" wyboru. Domierzając sprawiedliwości, liberalizują prawo wyboru jego, oraz dwóch z nim czekających – i potępiają z niesmakiem zrozumienie możliwości tych mężczyzn dla formy być – < mieć.
Mając „odliczone" ów wie, że może być w dany sobie – w sobie właściwy sposób. Może wie, że będzie mimo, iż nie do niego należy wybór; może wie, że już znalazł się w trakcie czasu przyszłego.
Nikt nikogo nie dręczy pytaniem co–czym–kim on będzie. Kim stanie się, albo wobec czego–kogo będzie spełniać się jego obecność. Nie poznano by go, gdyby został skazany na krzyż. Kto bierze pod uwagę, kto pyta, kto wie, że on jest, bo jest wobec siebie. Nie ma tu krztyny egoizmu, jako i w potoczności. Jak w niedogiętym zdaniu.
Myśląc głębiej – nie wiem, czy ów z butelką bryndy, albo czy ten, co przeczytał jeszcze inną książkę niż flaszkę, prawdziwie i bardzo się od siebie różnią. Głośno powiem, że nie.
Ów od bryndy ujawnia – przy kontuarze – wątpliwą stronę zrozumienia i traktowania swego bytu. A przecież ta strona /tym czasem/ może w nim nie być jedyną. W osądzie ogólnym degraduje to jego szansę; a szansa jest pozytywną możliwością. Zawsze.
Ten, co przeczytał jeszcze jedną książkę, od razu odziewa się paradnie. Mówi o sobie dużymi literami. Od razu widać go, słychać. Gdy:
będąc żywym, nie ma się przecież jedynie jasnej strony. A przecież jawne wyznanie swojej ciemnej strony uznawane bywa jako akt nieprzyzwoity, arogancki i pyszałkowaty – nawet ekshibicjonistyczny – toteż „słusznie" szuka się i się obawia rozbójników w ciemniejszej strefie doby, w ciemnym lesie.
Ów, od bryndy. jawny jest w swej anonimowości. Będąc zawodnym, może faktycznie szkodzić. Mniej – w każdym razie – od pijanego dygnitarza /w domu, w sejmie, na szosie/.
Ci, co obnoszą skrzętnie swoją jasną stronę, ukrywając stronę niebezpieczną za /propagowanym/ dobrym o sobie mniemaniem. Nie mają pojęcia o dziele rzeźbiarskim, wobec tego, nie mają wyobraźni porównawczej, niezbędnej do przestrzennego rozumienia bytu.
Być – to być lepszym. Od kogo. Od nikogo. Zatem zostają już /i tylko/ dwie osoby. Być lepszym, znaczy, lepszym być od siebie. Potem, od Jezusa. Dlaczego to powinno być łatwe. Dla czego ma to być niemożliwe.
Od t–ego nie ma urlopu.