Archiwum

Eugeniusz Koźmiński Plac 18 Marca w Kołobrzegu - ogród Heinricha Martensa

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

 - Witam sąsiada, może kiedyś odwiedzi mnie pan w domu? Ostatnio mój pies był smutny, więc kupiłem mu pianino. Postawiłem je w dużym pokoju, na widocznym miejscu i teraz jest nas trzech: pies, pianino i ja. Znajomi mówią, że to dobrze wygląda, ciekawy jestem pańskiego zdania...

Wiosna w tych stronach przychodzi co roku tak, jak się jej podoba. Czasem zjawia się niepostrzeżenie, wcześnie i znienacka, innym razem chłody ciągną się i ciągną, ale kiedyś wreszcie zjawia się ten pierwszy wiosenny dzień, taki jak dzisiaj. W pękających krzewach, w konarach miłorzębów - wniebogłosy ptaków! Za ławeczką psy; ich szczekanie, przytłumione szelestem rozrzucanych liści, radosne. Między dwoma głównymi traktami spacerowymi, pośród nieśmiałej zieleni traw, fioletowe i żółte szaleństwo narcyzów, cebulic syberyjskich, przebiśniegów. A powietrze czyste jak wyjęte z wody, więc widzę przez chwilę park i miasto za jego drzewami wyraźnie, jak nigdy przedtem. I każdy cień błękitu. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że jeśli chce się pisać o tym mieście, jego parkach i ogrodach, to każda strona zapisanego papieru musi mieć kolor błękitu; i każda kropla morskiej wody musi być także błękitna, bo w niej odbija się niebo. Inaczej nie warto pisać, nic nie będzie prawdziwe, a papier można od razu wyrzucić do kosza.

Przy stoliku z blatem malowanym w szachownicę dwaj panowie już w wiosennych, białych czapkach. Otacza ich wianuszek starych jak oni ludzi, którzy mają jeden cel: przeżyć jakoś dzień, najlepiej w gronie przyjaciół i znajomych, może nawet nowych. Przedpołudnie to przecież czas emerytów, którzy przespali zimę, przedrzemali przedwiośnie i wyszli do parku z nastaniem ciepła. Ich życzenie: - Aby do wiosny! – właśnie się spełniło. Wylegli więc z legowisk, otrzepali ubrania z zimowej wilgoci, przypomnieli sobie imiona przyjaciół, policzyli tych, których już nie ma... Ale dzień jest piękny, no i toczy się partia szachów! Pochyleni i zaaferowani nie zwracają uwagi na resztę świata, chociaż obok, najbliżej nich - wojna! Stado gołębi walczy z sobą o kaszę rozsypaną przez malca na płytach, którymi wyłożono plac dla grających. Ptaki, pozornie o tym samym kolorze piór i podobnej sylwetce, wiercą się i mieszają na swym malutkim skrawku świata, to znów czymś zagniewane wzbijają się kilka metrów nad ziemią, by po chwili usiąść i energicznie dziobać pokarm. Gruchaniem obgadują swoje gołębie sprawy, sprzeczają się czy przekomarzają, potem milkną, żeby za chwilę skrzydłami i dziobem znowu walczyć o należną im część jadła. Widać od razu, że brak im ogłady i dystynkcji, jakby były z niezbyt szlachetnego gniazda. Ot, zwykłe ulicznice. Chociaż łacińska nazwa brzmi poważnie: Columba livia f. urbana, to ptaszyska nie dorastają dostojeństwem do piękna otoczenia, a przede wszystkim jego historii.

Po zwycięstwie w wojnie francusko-pruskiej w 1870/71 r. i zjednoczeniu Niemiec pod przewodnictwem Prus, Kołobrzeg przestał pełnić dotychczasową funkcję twierdzy. Rozpoczęto więc likwidację fortec okalających Stare Miasto, a odzyskane tereny poczęto niwelować, przygotowując je na potrzeby rozwijającego się kurortu. Na nich powstał park, w którym od dawna bywam tak często, że uważam go niemal za własny. Jest nim Plac Cesarski (dziś: 18 Marca), którego granice wytyczają ulice: Armii Krajowej, Dworcowa, Walki Młodych i Sybiraków. Ta krótka informacja mogłaby sugerować, że wszystko potoczyło się szybko i sprawnie, jak to u Niemców, znanych z dobrej organizacji pracy. Jednak prymitywne wówczas środki techniczne – wozy konne do przewożenia ziemi i gruzu z rozbiórki umocnień, łopaty i kilofy powodowały, że likwidowanie umocnień, niwelowanie gruntu i przygotowanie go do projektowanej zabudowy trwało trzydzieści lat. Przez ten czas wypasano tu kozy, rosły chwasty i odzywały się głosy, że plac zwany Cesarskim nie zasługuje na taki wygląd. No cóż, Kraków też nie od razu zbudowano.

Przy nogach jednego z grających leży pies. Przepłoszył gołębie i dyszy, odpoczywając. Jeszcze chwilę temu szalał za ptakami wybierającymi okruszki spod ławeczek, ze szpar w płytach, gonił ptaszyska w trawie, szczekając radośnie, płoszył je w alejkach; każdy mięsień, każdy nerw grał w nim jak skrzypce. Był częścią świata przyrody. Znam jego właściciela. Kiedyś w windzie powiedział Irenie: - Ja też byłem z okolic Krzemieńca, teraz jestem stąd. Dzieci odeszły na swoje, rodzina się rozsycha, jak klepki w podłodze. Niedawno żona zmarła. Został tylko pies. Ale tak bywa w życiu, proszę pani. Jestem z tych, którym „czasem coś się zdarza i chociaż człowiek się tego nie spodziewał, już znajduje się u progu czegoś nowego”. Tak powiedział, albo jakoś podobnie. Swojego progu do czegoś nowego szukał najpierw w okolicznych wioskach, bo wydawało mu się, że tam łatwiej będzie żyć.

To było też na przedwiośniu, tyle że 1946 roku. Wsie stały opuszczone, bo ich dotychczasowi mieszkańcy uciekli przed frontem. Tylko nieliczni czekali jeszcze na wysiedlenie. Były to najczęściej stare kobiety i dzieci, kryjące się w domach, przestraszone. Nowi osadnicy, wypędzeni ze swoich gniazd, gdzie dom był swój i ziemia swoja, przybywali z lichym dobytkiem, rozglądając się w tym nowym świecie, niepewni przyszłości. A tu był inny świat niż ten, który zostawili: swoje rzeki, pola, sady. Tu zamiast rzeki, w której pławiło się konie o zmierzchu, czaiło się groźne, nieznane morze. Ciskało gniewnie pianą, huczało nieprzyjaźnie. Były wprawdzie pola, ale ziemia, gdy brali ją do ręki, pachniała inaczej niż tamta. Sady przy domach stały jeszcze uśpione, choć od korzeni soki ruszyły ku słońcu, lecz i one były obce, bo jak inaczej mieli je traktować, skoro nie sadzili ich przed laty, nie podlewali w czasie suszy, nie stawiali podpór, gdy gałęzie brzemienne owocami uginały się pod ich ciężarem? Najchętniej zburzyliby to wszystko i zaczęli tworzyć od nowa, ale gdzie na razie mieli się podziać, gdzie położyć skołataną głowę, gdzie po mordędze wędrówki zasnąć? Przyszli tu w jednym łachu i z tobołkiem na plecach, a i tego by się chętnie pozbyli, bo rzeczy uratowane przypominały im krzywdę wypędzenia. Co więcej nieśli w nowe życie? Osad na sercu, żal, widok krwi, której długo nie mógł wybielić nadmorski piasek, nie mogły spłukać fale morza. Ale byli dzielni. Nasz znajomy z windy miejsce dla siebie i rodziny znalazł wreszcie jednak w ruinach spalonego miasta i nie przestraszył się. Jak inni zaczął budować nowy Kołobrzeg. Ale lata minęły. Teraz widujemy go, jak we wszystkie ciepłe dni ucieka od domowej samotności i nie zważając na pory roku – gdy liście najpierw się rozwijają, zielenią, żółkną, potem opadają i marszczą ze starości, sam pozostaje - wydaje się - niezniszczalny. Jest to przykład silnego utożsamiania się ze skrawkiem swojej ziemi, wprost organicznego wrośnięcia, jakie przydarza się tylko drzewom, bo one nie mogą inaczej, albo ludziom jego pokroju, bo tak chcą, taką odczuwają potrzebę. Codziennie spaceruje z psem, dyskutuje z siedzącymi jak on emerytami, pozdrawia przechodzących znajomych, no, może kroki jego nie są już tak sprężyste. Zauważyłem, że omija pochylony nad aleją konar grochodrzewu, chociaż kiedyś tylko mocniej się pod nim skłaniał. Właśnie wstał z ławki, jakby doszedł do wniosku, że tak należy teraz zrobić. Zawołał psa i razem ruszyli w głąb ogrodu. Odchodzili powoli – stary człowiek i pies – nieobecni w zieleni drzew, on niewielki i czarny z daleka, niby zdeptany owad. Pies – coraz mniejsza, niepozorna plama. Potem nic, skończone. Ale przecież jeszcze wrócą?

Chciałoby się o losach takich ludzi przeczytać książkę, najlepiej powieść. O ich wrastaniu, powolnym i upartym, o oswajaniu nowych miejsc i rzeczy, poznawaniu nowych ludzi i układaniu się z nimi od nowa. Nie o wojennych przeżyciach, miłosnych zawirowaniach, policyjnych śledztwach. To są atrakcyjne tematy, ale łatwe, już od dawna wiadomo, że budzą zainteresowanie,chociaż często są to tylko rutynowe konstrukcje i powieściowe schematy. Ale może znajdzie się jakiś autor, który napisze opowieść na miarę Tomasza Manna, wielopokoleniową, albo Lwa Tołstoja, czy Marii Dąbrowskiej, bo podobne procesy zachodziły w wielu krajach Europy, a nie tylko w Niemczech, Rosji czy w Polsce. Jak zajmująca byłaby powieść o Niemcach, wychodzących z zarazy nazizmu! Albo o Polakach, podnoszących się po wrześniowej klęsce i okupacji, układających sobie życie w nowych warunkach i szukających miejsca dla siebie we współczesnej Europie. I to w obu przypadkach z sukcesem. Tak, potrzebna jest wiedza o budowaniu przyszłości po przeżyciu końca świata, który zdarzył się Europie w tamtym pokoleniu. Tylko że przyszłość kontynentu ciągle jest wielką niewiadomą. Niby chcemy widzieć w niej wspólnotę wartości, francuscy encyklopedyści wyznaczyli wzorce człowieka oświeconego, Hamlet uczy nas zadumy nad podstawowymi racjami a Don Kichot rozróżniania realności i obłędu, jednak coraz częściej dochodzimy do wniosku, że bardzo kochamy swój kraj, ale wciąż jeszcze nie umiemy kochać Europy! Niby chcielibyśmy dalszej integracji, ale niczego nie obawiamy się tak bardzo, jak tego właśnie! Dumni jesteśmy z osiągnięć kulturalnych własnego kraju, ale wciąż z góry odrzucamy wszystko co obce. Owszem, jesteśmy tym zakłopotani, ale co dalej?

Grochodrzew, jak i inne stare drzewa w tym parku (buki, kasztanowce, dęby), został posadzony według planu Henryka Martensa, specjalisty od projektowania i pielęgnacji ogrodów. Pojawił się on w Kołobrzegu w związku z organizacją przez miasto w 1881 roku wystawy przemysłowej. Pochodził z Meklemburgii, ale od tamtego wydarzenia aż do śmierci był już obywatelem grodu nad Parsętą. Według jego projektu wytyczono aleje, posadzono drzewa, w tym samym miejscu do dziś w lecie tryska fontanna. Jednak dla mnie symbolem placu jest buk. Potężny okaz, dumnie dźwigający na gładkiej piersi tabliczkę z napisem: pomnik przyrody, strzeże od północy parku wejście na jego teren. W naszych domowych zbiorach fotografii znajduje się zdjęcie z końca lat pięćdziesiątych, na nim grupa dziewcząt – podlotków, które po pracy zrobiły sobie pamiątkową fotkę pod drzewem, opierając się o grabie, łopaty i inne narzędzia do uprzątania zniszczonego wciąż jeszcze miasta. Jest tam Irena, w modnych wówczas „ogrodniczkach”, roześmiana, nieświadoma tego, że za kilka lat miasto będzie jej miejscem na ziemi, a wyniosły i stateczny buk coraz bliższym znajomym i kimś przyjaznym. Drzewo, które odwiedza się jak wszystkich swoich bliskich.

Zdjęcia, albumy pełne scen z życia człowieka, jego krewnych i przyjaciół. Księga żywych i umarłych. Pamiętnik scen, marzeń, porażek. Zakarbowana historia pokoleń, trwająca w pamięci i przypominana tak długo, póki żyją ludzie rozpoznający postaci na zdjęciach; niestety, czasem krócej, gdy katastrofy dziejowe dokonają w zbiorach zniszczeń. Drzewo, pod którym stoją roześmiane podlotki, przypomina im młodość. Ją zawsze wspomina się z czułością. Zawsze? Pod tym drzewem siedziała też Rosemarie P. w marcu 1945 r. gdy jej matka pobiegła szukać rodziny, bo okazało się, że ewakuacja przez port jest już niemożliwa, a ostrzał miasta stał się nie do wytrzymania. Kiedyś mała dziewczynka, teraz stara kobieta, rozpoznaje drzewo i zatrzymuje się przy nim za każdym pobytem w Kołobrzegu, miejscu swego urodzenia. Jak różna jest więc pamięć! I rzeczy, w których została utrwalona. Tym bardziej, że przedmioty żyją dłużej niż ludzie i służą wielu pokoleniom. Są świadkami historii. Z nimi najwięcej kłopotu: najpierw trzeba je obłaskawić, bo nie darzą nas sympatią, trzeba znaleźć dla nich nowe przeznaczenie, przekonać, że są nam potrzebne. Ułożyć z nich całość. Dać nowe życie. A to długo trwa. Znają ten trud ludzie, którzy zostawili swe domy a w nich rzeczy za Bugiem i weszli do miejsc kiedyś cudzych, pełnych przedmiotów, które trzeba poznać, polubić, ugłaskać. Także ci, którzy stąd wyjechali za Odrę i tam musieli szukać miejsca dla siebie, wśród obcych ludzi i sprzętów. Stąd jednaka jest pamięć wszystkich wypędzonych, niezależnie od miejsca, w którym się znaleźli i jak nazywa się ziemia ich zesłania. Tylko że każdy z wypędzonych z problemami które spotykają ich w nowych miejscach musiał radzić sobie sam, wszystkie badania, nawet literatura, zajmują się opisem wysiedleń – dramaty ludzkie są wdzięcznym tematem dla filmów, powieści. Wrastanie w nową rzeczywistość, poczucie pewności, zasiedzenia, tworzenia tradycji trwa długo, czasem ciągnie się przez kilka pokoleń, a tego nie lubią media, badacze, politycy. Zostajemy z tym sami, nadzy i bezradni.

Od strony ulicy Dworcowej na plac wolno wkracza starsze małżeństwo z pieskiem. Nie znam ich osobiście, ale ostatnio widuję często, a ich pies, rozkoszne maleństwo, także zwrócił moją uwagę. Za chwilę dołączy do grona innych czworonogów, które już wcześniej przyprowadziły do parku swoich właścicieli. Jest to zbieranina osobników najprzeróżniejszej maści: boksery, cięte charty, puszyste szpice, chude nad wyraz wyżły, ale nade wszystko najpoczciwsze kundle. Przychodzą tu ze swoimi opiekunami, a potem, gdy ludzie usiądą, mają czas dla siebie. Leżą na murawie pokotem jak snopy po burzy, po dwa lub trzy obok siebie, z wyciągniętymi czujnie pyskami, gotowe w każdej chwili pobiec, gdy wezwą je nadzwyczaj ważne psie obowiązki. Tak, psy mają swój świat. Zamknięty w naturalnych, psich kanonach, wolnych od ludzkich zmartwień. Tylko wierność i głód zapisano w ich genach. I przywiązanie do miejsc i ludzi. Aleje w parku, ławeczki, ludzie – to w tej chwili jest ich rzeczywistość. Teraz właśnie jeden z nich demonstruje swój stosunek do świata, podnosząc nogę pod cokołem pomnika.

Na niewysokim podmurowaniu kołobrzeski rzeźbiarz ustawił odlaną z brązu nadnaturalną postać marszałka Józefa Piłsudskiego. Romuald Wiśniewski – bo tak nazywa się autor rzeźby – pokazał Naczelnika II RP takim, jakim chcą go widzieć Polacy: surowy starzec, dłoń oparta na szabli, sumiasty wąs i ojcowskie spojrzenie. Przy tym pomniku w święta państwowe gromadzą się mieszkańcy Kołobrzegu, bo owa postać i miejsce pozwalają być razem ludziom na co dzień zabieganym, często skłóconym. W pozostałe dni przechodnie mijają rzeźbę obojętnie, chyba że przewodnik zatrzyma wycieczkę obcokrajowców i objaśnia im historię Polski dwudziestego wieku. A wycieczek jest sporo, głównie Niemców, którzy z zainteresowaniem chłoną wiedzę o strategii Marszałka, współpracującego początkowo z Cesarzem w czasie I wojny światowej, potem jednak zrywającego porozumienie, za co znalazł się w twierdzy w Magdeburgu. Ot, polityka. Jak ją zrozumieć po latach? Zresztą od tamtej pory „Dziadek” postarzał się, przygasł i teraz już tylko pilnuje porządku przy wejściu na plac od strony południowej. Szkoda, że samotnie. Wprawdzie od 1897 roku stał na placu inny pomnik, poświęcony pamięci żołnierzy, którzy polegli w trzech krwawych wojnach XIX wieku, ale już go nie ma. To duża strata, bo było na szczycie cokołu dwóch wojaków: jeden ranny, osuwający się na ziemię, drugi podtrzymujący go (braterstwo broni!), ale dźwigający drugą ręką sztandar wzywający do boju. Na tablicach nazwiska poległych z pułku stacjonującym w Kołobrzegu, oraz mieszkańców miasta i powiatu, w tym Polaków, służących w pruskiej armii. Przydałoby się Marszałkowi takie towarzystwo. Cóż, tamten pomnik został usunięty, pozostał tylko cokół. Na nim usadowiono w 1948 r. orła, ale na ptaka w razie potrzeby Naczelnik nie bardzo może liczyć. Zresztą z ptakami chyba ma na pieńku: regularnie siadają na jego lewym ramieniu, a białe plamy, które pozostawiają po każdym pobycie, świadczą o braku szacunku dla orderów starego Naczelnika.

Nieznane małżeństwo, które od niedawna siada na ławeczce parku, nie ma tu przyjaciół, pies natomiast znalazł z kompanami wspólny język. Jeszcze nikt nie wie, kim są, ale też i oni nie kwapią się z zawieraniem znajomości. Może to ludzie zmęczeni hałasem wielkiego miasta, szukający spokoju w Kołobrzegu przed sezonem? Może Niemcy, jest wiele takich rodzin, które wykupiły lokum w licznych ostatnio apartamentowcach, wracają w ten sposób chociaż na kilka miesięcy w roku do miejsc swojego dzieciństwa? Tacy spóźnieni przesiedleńcy? Dosiada do nich nasz znajomy z windy, chyba zacznie się rozmowa – nie, z uprzejmym uśmiechem przesunęli się, by zrobić mu miejsce, po chwili wstali, zabrali na ręce psa i odeszli. Został sam, otworzył gazetę, po którą widać przed chwilą się wyprawił i zagłębił w lekturze. Patrzę na niego z sympatią, ja także jestem zwolennikiem uważnego, wolnego czytania. Najlepiej w ciszy i samotności. To obrona przed zalewem informacyjnym, który dopada nas ze wszystkich stron. Telewizja, radio, laptop. Tablet, smartfon, baner na każdej ulicy. Słupki popularności partii, słowa prezydenta Trumpa na spotkaniu z dziennikarzami, wynurzenia celebryty, ministra finansów, ochroniarza, świadka koronnego. Referendum, uchodźcy, powodzianie. Brexit, decyzje Rady Europejskiej, konferencja prasowa rzecznika MON... Nie ma czasu na myślenie, na oddech. Na rozmowę o tym, co do nas dotarło. Dlatego tylko uważne czytanie, z odrobiną sceptycyzmu pozwoli na wyrobienie sobie własnego zdania. Chociaż zaraz przychodzą mi na myśl słowa Marka Twaina: „Kto nie czyta gazet, jest niedoinformowany; kto czyta, jest wprowadzany w błąd”. Oszaleć można!

Sąsiad z ósmego piętra jest chodzącym pamiętnikiem powojennego miasta. Szkoda, że nasze rozmowy są krótkie, tyle, ile trwa zjazd do parteru i wyjście na chodnik. Zwrócił mi kiedyś uwagę na problem kształtowania się tożsamości mieszkańców Kołobrzegu. Nazwy takiej nie użył, ale sporo pytań postawił. – Kiedy tu zamieszkaliśmy – powiedział - wszystko było obce: ulice miały nazwy w obcym języku, sklepy świeciły szyldami o niezrozumiałej treści, pomnik przed ratuszem przedstawiał postać, której nie znaliśmy, więc nie było wiadomo, komu cześć i chwała. Więc usuwaliśmy napisy, ulicom nadawaliśmy swojskie nazwy i trudno nam się dziwić. Wielu uratowało się z obozów śmierci, inni byli kalekami, a wszyscy w pamięci mieliśmy morze krzywd, cierpień i strat nie do odrobienia. I ta obca ziemia, z której wyszli nasi prześladowcy w 1939 r. by w nas uderzyć. Ale lata mijały, wiele rzeczy poszło w zapomnienie i to jest piękna cecha ludzkiej pamięci. Sam się zastanawiam, kiedy to się stało? Bo już moja córka, która urodziła się w nowym bloku na Przedmieściu Lęborskim, chodziła do Szkoły Tysiąclecia nr.4 i nowej szkoły im. Henryka Sienkiewicza na ul. 1 Maja; ona wszystko uważa za własne. Dla niej cała historia Kołobrzegu zaczyna się 18 marca 1945 roku, a niemieckość grodu jest czymś tak odległym, jak opowieści o Słowianach z Biskupina. Jak pan myśli, czy nasze dzieci już są kołobrzeżanami? A ci nowi mieszkańcy, którzy budują sanatoria i pensjonaty, polsko-niemieckie małżeństwa, które tu się osiedlają, to też nasi, tutejsi?

Nie umiałem mu na wszystkie pytania odpowiedzieć. Z „Kroniki Kołobrzegu” Hieronima Kroczyńskiego wiedziałem, że od 2 lipca 1865 roku na granitowym cokole przed ratuszem, o którym mówił rozmówca, stał pomnik króla Prus Fryderyka Wilhelma III. W czasie walk o Kołobrzeg zabezpieczony pomnik nie ucierpiał, lecz polskie władze miasta w czerwcu 1945 roku nakazały go usunąć. Do dziś nie wiadomo, co się z nim stało. A co do innych pytań: nie znam na nie odpowiedzi. Bo co dzisiaj składa się na tożsamość? Tożsamość to wiedza kim ja jestem, także poczucie mojej wspólnoty, związku z innymi. W naszym mieście może ona najszybciej powstać w wymiarze więzi mieszkańców, społeczności miasta, dbającej o dobro wspólne. Tak było w pierwszych latach, powojennych, gdy wszyscy byli sobie bliscy i łączył ich wspólny los. Bagaż życiowych doświadczeń uwierał ich jednako. Ale lata mijały. Przybywali nowi ludzie, a powód wyboru miejsca zamieszkania był już całkiem inny. Tylu małżeństw mieszanych, ludzi różnych narodowości mieszkających tu na stałe, nie było od lat. Pierwsi osadnicy i ich rodziny są już w mniejszości. A jeszcze kryzys migracyjny, który może przyspieszyć nowy rodzaj świadomości - tożsamość europejską? Strach przed obcymi?Tylko kto dzisiaj jest obcy? Jedno jest pewne: ktoś, kto nigdzie nie znalazł swojego miejsca i zdaje się na przypadek w jego wyborze, po latach przekona się, że nie ma ani własnej, ani przybranej Ojczyzny, jest trwale bezdomny. Oskarża świat, innych ludzi, ale to w nim kiełkuje z i a r n o o b c o ś c i i rozrasta się w wielki krzew, który nie pozwala znaleźć porozumienia.

A w parku trwa wciąż jeden z pierwszych dni wiosny. Drzewa jeszcze nie pokryły się bujną zielenią, jednak już ich widok cieszy oczy. Jeszcze kasztanowce nie do końca rozkleiły pąki, ale nie trzeba się niepokoić, mają czas; zakwitną wtedy, gdy rozpocznie się w szkołach pora matur. Te rozłożyste drzewa, do Europy sprowadzone z Azji Mniejszej, świetnie nadają się do założeń parkowych, o czym wiedział Henryk Martens. Podobnie jak grochodrzew (robinia),drzewo pochodzące z Ameryki Północnej, które w naszym klimacie znalazło dobre warunki do życia. Jego owoce (strąki) łatwo roznoszone przez ptaki i wiatr spowodowały, że roślinę uznano za gatunek inwazyjny. Ale ja nic nie mam przeciwko ich rozmnażaniu się, są malownicze i dekoracyjne, kołobrzeskim parkom dodają uroku. Choćby ten okaz, który pochylił się nad jedną z dwóch głównych alej z taką czułością, że trzeba było solidnej podpory, by uchronić zamyślonych spacerowiczów przed zderzeniem. Swoją drogą warto zauważyć, że natura nie uznaje granic ustanowionych przez człowieka i różne gatunki drzew i krzewów, których tyle w parku przy Placu 18 Marca, czują się u siebie, chociaż sprowadzono je z różnych stron świata, odmiennych stref klimatycznych. Tylko buki są tu od zawsze, ich ojczyzną jest Europa Środkowa, chociaż czasem także podróżują w dalekie strony i różne ich odmiany można spotkać nawet na Antypodach. Jak przyjemnie jest witać wtedy swojaków, mimo że są tylko drzewami! No i ptaki. Kołobrzeskie, a więc europejskie kosy, które w ogrodzie Martensa spotkamy o każdej porze roku, gdy chodzą po trawnikach w poszukiwaniu dżdżownic i innych bezkręgowców. Należą do tej grupy naszych przyjaciół, która w większej części swojej populacji nie opuszcza na zimę miejsc lęgowych. Co więcej, ze Skandynawii przybywają ich pobratymcy, by tu cieszyć się łagodniejszym klimatem i tym utwierdzają nas w przekonaniu, że tak jak my – również kosy są u siebie.

Uprawa ogrodów, kształtowanie terenów parkowych to z jednej strony planowanie przestrzeni, dobór roślinności, układanie dywanów kwietnych tak, by cały rok kolejno zakwitały i cieszyły oczy spacerujących po parku, z drugiej strony to samowola drzewostanu, swoboda, na którą pozwala im natura. Jak to wszystko opanować, pogodzić? Potrzebny był ogrodnik - autor pierwotnego założenia, ten który wymyślił ogród i w snach widział, jak będzie on wyglądał po latach. Ale też potrzebni są dzisiejsi pracownicy Zieleni Miejskiej, by panować na ładem i nie dopuścić do zdziczenia tak pięknego fragmentu miasta. Dlatego obok rozłożystych drzew porządku strzegą wystrzyżone kule bukszpanów, z tego powodu odnowiono fontannę, która niczym dmuchawiec – rozsiewa krople wody ku uciesze najmłodszych. Do tej fontanny zmierza teraz jeden z grających w szachy starszych panów. Zdjął białą czapeczkę i chłodzi spocone czoło, potem wraca by oznajmić swojemu partnerowi: - Einmal ist keinmal (jeden raz się nie liczy)! A to oznacza początek nowej partii.

Granice Placu 18 Marca wyznaczają cztery ulice. Z dawnej, przedwojennej zabudowy tej części miasta niewiele na nich zostało. To co widać – reprezentacyjny hotel Skanpol na Dworcowej, budynki mieszkalne z handlową częścią na parterze ulicy Armii Krajowej (dawniej Mundestrase, Adolf Hitler Str. potem Lenina) – to wszystko budowano od nowa w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku. Tylko gmach poczty, wzniesiony z czerwonej cegły w 1884 roku, spalony w czasie działań wojennych, odbudowano według dawnego projektu. Również dom Urzędu Skarbowego nadawał się do odbudowy i służy miastu do dziś. Ulica Sybiraków kiedyś nie istniała, na Placu Pionierów, który teraz jest ozdobnym zieleńcem, tętniło życie wśród gęstej zabudowy ulicy Gołębiej. Pozostały po niej stare fotografie i powojenne wspomnienia ruin; teraz kołobrzeskiemu kurortowi plac ten dodaje przestrzeni, światła i oddechu. Jest miejscem sylwestrowych spotkań, letnich jarmarków, schronieniem dla uczniów okolicznych szkół w czasie długich przerw. Także letników i posezonowych kuracjuszy, którzy zdążając do swoich sanatoriów – odpoczywają tu, w połowie drogi.

Ciekawy jestem, czy z dźwięków mowy poznałbym, która z nacji przeważa wśród gości naszego kurortu. Suche liczby-gdyby je zebrać w całość ze sprawozdań odnośnych instytucji – pokazałyby prawdę. Moje wszakże wrażenia nie powinny odbiegać od statystyki administratorów i ekonomistów. Otóż w lecie przeważa język polski – kolonie i obozy, rodziny z dziećmi, studenci. Przez pozostałą część roku głównym językiem jest jednak niemiecki, zarówno na ulicach, galeriach handlowych i kawiarniach, jak i w popularnych ośrodkach SPA. Ostatnio dochodzi język rosyjski i ukraiński – w rozmowach w autobusie i przez telefony komórkowe; jeszcze ściszony, wycofany, nieśmiały. To nasi goście i pracownicy, gdy wielu młodych kołobrzeżan wyjechało na Zachód. Ale tak przecież bywało też dawniej; czasem wędrówki się nasilały, w innych latach nie były tak gwałtowne, ale trwały. Powodowała je ciekawość ludzka, czasem poszukiwanie pracy, chęć wzbogacenia się, to znów wojny i prześladowania. Były też przymusowe wysiedlenia, czystki etniczne, choć nie używano jeszcze tej nazwy. Ale mieliśmy też lata spokoju, w których zwyczajni ludzie podróżowali do wód, odpoczywali, poznawali się wzajemnie. Swój pobyt nad morzem w 1899 roku wspomina ziemianka z Wielkopolski („Marianna i róże”): „Dzieci są zachwycone pobytem. Moje panny grywają codziennie w tenisa, używają morskich kąpieli(...) Pływają pod okiem opłacanego przez nas profesora (tak każe się tytułować ten Herr Schultze: w Niemczech nawet pływania musi uczyć wyłącznie „profesor”)”. Dzisiaj rzesze ludzi przybywających do Kołobrzegu przez cały rok świadczą, że opinia o mieście jest taka sama jak przytoczona wyżej. Tylko Herr Schultze nie uczy już pływać.

Szanuję opinię wielkiego przyjaciela naszego miasta Alexa Lubawińskiego, obywatela Niemiec, byłego burmistrza berlińskiej dzielnicy Pankow. W czasie pobytu w Kołobrzegu, podczas dyskusji nad nadaniem skwerowi u zbiegu ulic Solnej i Kolejowej imienia Henryka Martensa, wygłosił taką opinię: „Czy Niemiec, czy Polak, jak ktoś jest zasłużony dla Kołobrzegu, obojętnie z jakiego kraju, powinien być odpowiednio uhonorowany. (...) Obywatele Polski coraz bardziej dbają o historię tych ziem, które odzyskali po wojnie i teraz starają się z historią tych ziem wspólnie żyć. Przecież jesteśmy w Unii Europejskiej. Nie dzielmy tego świata na Niemców i Polaków, i Francuzów, i innych. (28 maja 2017 r).” Ale rajcowie miejscy na razie nie podjęli jeszcze w tej sprawie decyzji. Są ostrożni, czy uważają, że projektantowi ogrodów należy się więcej? Ja jestem za tym drugim.

Przy szachowym stoliku dwaj starsi panowie w białych czapeczkach nadal nie są sami. Coraz ciaśniej otoczył ich wianek kibiców, obserwujących widoczny koniec partii, bo przecież wszystkie zmagania zawodników, szczególnie finisz, zawsze budzą emocje. Ale szachiści, znając już na kilka ruchów naprzód wynik spotkania, nagle uspokoili się; ten który chłodził się pod „mnichem” fontanny zakomunikował obojętnie obserwatorom: - Ende des Spiels (koniec gry). Potem zwrócił się do przyjaciela: - Ein Rematch morgen, (jutro rewanż) a tamten milcząco wyraził zgodę. Po takiej decyzji przegrany pozbierał pionki i schował je do szuflady, ukrytej pod blatem szachowego stolika, zabrał rzeczy osobiste do torby i ruszył za towarzyszem, maszerującym aleją.

Pora zrobiła się późna, więc i my zbieraliśmy się do powrotu. Ostatnie spojrzenie na przyjaciela – buka zakorzenionego na zawsze w północnej stronie Placu 18 Marca. Lata mijają, a on ciągle stoi krzepko! Drzewa, w miarę upływu czasu, starzeją się jak my, a oznaką wieku jest między innymi kora, która marszczy się dokładnie tak samo jak skóra u człowieka. U buków srebrnoszara kora pozostaje gładka tak długo, póki nie ukończą dwustu lat. Dopiero potem nisko, nad samą ziemią, pojawiają się fałdy, zwiastujące półmetek życia. Ale nasz druh jeszcze wygląda dziarsko, a czupryna potarganych gałęzi gęsta jak u niejednego młodzieńca. Nie potrzebuje więc ukrywać swego wieku, daleko mu do starczej kruchości i niedołęstwa. Pewnego jednak dnia przyjdzie ta pora. „Jedne drzwi się zamykają: ktoś odchodzi; drugie drzwi się otwierają: ktoś przychodzi”. Ale buk pozostanie w naszej pamięci – we wspomnieniach, opowieściach i na fotografiach. Będzie zawsze jednym z nas.

 

 

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.