Czekam na otwarcie biblioteki. Okazuje się, że w wakacje czynna dopiero o 12. Jechałam specjalnie kilkanaście kilometrów, oczywiście wcześniej sprawdzając godzinę otwarcia. Nikt nie zamieścił zmian na stronie. Rozglądam się za jakąś ławeczką. Dostrzegam placyk dla dzieci. Huśtawki, przełazki, piaskownica i ławeczka. Kilkoro dzieci bawi się. Przeliczyłam. Każde ze swoim opiekunem. Dziś nie wypuści się już dziecka samego na osiedlową piaskownicę. Obserwuję kilkuletniego chłopczyka. Nic mu nie pasuje. Nie dołącza do nikogo, smutny jakiś. Za chwilę płacze. Mama próbuje go rozweselić. Bawi się z nim w chowanego. Nie ma jednak gdzie się ukryć.
Za moment oburzony na cały świat maluch, stwierdza: – Mamo, nudzę się.
Mama robi, co może, aby go z tej nudy wyciągnąć. Wyciąga z torby kanapki, buteleczkę z napojem, książeczkę, jakąś zabawkę, pistolet na wodę (ale wody nie ma), piłeczkę, wiadereczko z zestawem do piaskownicy. Wszystko na nic. Synek znowu się nudzi i krzycząc oznajmia o tym.
Po chwili w rękach mamy pojawia się iPad. Chłopiec uszczęśliwiony siada pod rachitycznym drzewkiem i jest mu już bardzo dobrze z tym urządzeniem. Przestaje się nudzić. Mama czyta kolorową gazetę, potem rozmawia przez komórkę. Ponad godzinę mojego czekania wypełnia mi taki obrazek. Pozostałe dzieci też jakieś niewesołe w tej piaskownicy. Jedna z opiekunek bez przerwy powtarza: Kludusiu, tylko się nie ubrudź. Co raz wyciera jej ręce chusteczkami i biega za nią z jakąś płytką, którą podsuwa pod nieskazitelnie białe rajtuzki dziewczynki. Mała nie chce siadać na tej płytce.
Wczoraj oglądałam reportaż z Albanii. Wiejska rodzina z piątką małych dzieci zbiera oliwki. Starsze mają jakieś pojemniki, a najmłodsze zbiera do podwiniętej koszulki. Malec z radością wytrząsa oliwki na wspólną pryzmę. Wszystkie dzieci bardzo ożywione i zadowolone. Nikt ich nie zabawia. Mama w cieniu jednego drzewka przygotowuje posiłek. Tato tych dzieci z czułością zamienia jednemu z dzieci pojemnik na mniejszy. Widocznie uznał, że jest za duży na takie dziecko.
Reporterka pyta, czy to wypada, aby w XXI wieku dzieci tak ciężko pracowały. Pada prosta odpowiedź:
– Proszę pani, to nasze gospodarstwo. Z tego żyjemy. Ta praca nas łączy, spaja. Dzieci się cieszą, nikt tu nie wymaga od nich pracy ponad siły. Są z nami. Nie boję się, że z nudów coś w domu wykombinują. Dlaczego nas pani tak postrzega? Jesteśmy biedni, ale zdrowi i radośni. Nie głodujemy.
Mnie też się w dzieciństwie nie nudziło. W małym gospodarstwie rodziców zawsze było coś do zrobienia. Było podobnie jak w tym reportażu. Nikt mnie, ani mojego rodzeństwa nie wykorzystywał. Pasło się gęsi, krowy, biegało się po pietruszkę do ogrodu, do sadu po owoce, do piwnicy po przetwory. Był czas na zabawę, na wygłupy nawet. Tylko myśmy sami wymyślali sobie zajęcie. Nawet takiego zwrotu nie znałam – nudzi mi się.
Wiem, nastały czasy techniki. Nie przeniesiemy się wszyscy na wieś, nie zdecydujemy się na pięcioro dzieci, nie założymy małego gospodarstwa, ale…
Uważam, że trzeba szukać dróg i możliwości przybliżania do Natury i cieszenia się z niej. Dziecko musi od małego mieć właśnie małe obowiązki, które przysporzą mu dużo radości. Warto szukać w sobie pomysłów na zauważenie, że obok roślina potrzebuje podlania, zwierzątko akuratnego do sytuacji traktowania, starsza pani pomocy, młodszy kolega zachęcenia do zabawy… Szkoły za nas wszystkiego nie zrobią. Może warto sięgnąć po sposoby Duńczyków. Jechać z dzieckiem na farmę, na pole. Własnoręcznie nakarmić, zerwać, podlać… Może w eleganckim czyściutkim mieszkaniu znajdziemy kącik dla dziecka, gdzie nasza pociecha posieje rzeżuchę lub posadzi ziarno fasoli. Może wśród znajomych znajdzie się ktoś, kto ma działkę… Moja wnuczka właśnie idzie zebrać owoce na kompot. Co dzień tworzy inną mieszankę. Bardzo polubiła to zajęcie. Cieszy się, że bierze udział w przygotowaniu obiadu.