Archiwum

Andrzej Walter - Zaginiony świat

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Czy mogło być gorzej? Zawsze może być gorzej.
A jednocześnie, czy mogło(by) być lepiej?

Próżny trud akademickich rozważań okrywa oto tę jedną z najważniejszych książek jaka ukazała się ostatnio na naszym rynku wydawniczym. To książka – świadectwo, książka, być może pomnik, książka o człowieku - poecie w jego namiętności i pasji. Wyjątkowe, a jednocześnie niezbędne kompendium wiedzy dla badaczy historii literatury polskiej. Nienapisanie o tej książce uznałbym za grzech zaniechania. To książka o Marku Wawrzkiewiczu.

Podsumowywanie, ujmowanie bądź jakakolwiek generalizacja czyjegoś życia, to zadanie niewykonalne. Prościej byłoby z zaczerpnięciem Jego słów z krynicy twórczości, ale ja nie chcę raczyć się ani tym, ani tamtym. Chcę spróbować wejść w pewną „nostalgiczną ikoniczność” tego poety, który jako „ostatni”, bądź też być może jako jeden z ostatnich ma prawo w tym naszym środowisku... „gasić światło”.

I pomimo tego, że je już zgaszono, że brutalnie i banalnie prąd nam już przecież odłączono... (za niepłacenie „rachunków”) sądzę, że może jednak zostało: gdzieś, jeszcze, choćby jakieś... „Światełko”.

Pytanie w tej optyce iście zasadnicze, (jest jednak zrazem obrazoburcze i gorzkie w swym wymiarze, jako smutna refleksja) czy są jeszcze takowi (literaccy szperacze), których ta pozycja pociągnie i zafascynuje, a  będą, czy byliby to czytelnicy spoza kręgu środowiskowego (wtajemniczeni wtajemniczonych)... w tym naszym zgnuśniałym, obrazkowym i niczego nie czytającym kraju. W kraju tym, w którym ranga literata, poety, tudzież zwyczajnego miłośnika książek czy jakiegokolwiek autora tekstu spadła na całkowite dno hierarchii społecznej. W kraju, w którym książka została zepchnięta w zatęchłe kazamaty powstałe jakby specjalnie dla książkowych moli, do których... mamy zaszczyt, jak mniemam, wszyscy to czytający – również się zaliczać. Choć akurat ta przynależność niejako nobilituje. No cóż, szlachectwo ponoć czyni człowieka uwznioślonym. Tylko czy uszlachetnia?

Wierzę, (wbrew prawom i naturze, wbrew nawet logice) że to stan przejściowy. Wierzę, że żyję w epoce, z jednej strony, póki co, być może i ostatniej takiej postaci naszej literatury, a jednocześnie, skoro „mogło być gorzej”, a może nawet jest jakby lepiej, to i żyję równocześnie w epoce na krawędzi odrodzenia wrażliwości czytelniczej, a co za tym idzie poszukiwawczo-duchowej jako kontr-alternatywa dla tego nisko upadłego świata plastiku i złudzeń. To rzecz niejako niesprawdzalna. Nieweryfikowalna. Skoro jednak „głos” się niesie w literaturze, iż gorzej już być nie może...

To mamy oto przed sobą książkę wyjątkową - „Mogło być gorzej. Marek Wawrzkiewicz 80”.
 
Po co nam ta książka? Jaki byłby bez niej świat? A jaki jest, kiedy ona „zaistniała”, kiedy „ożyła”? Czy gorzej już być nie mogło? Otóż faktycznie – sparafrazuję tytuł adekwatnie do czasów i atmosfery wokół: pisarzy, czytelnictwa, stanu umysłowego elit oraz systemów edukacji – gorzej już być nie mogło. Słowem – może być już jednak tylko lepiej!

Teraz, tak, teraz może być już tylko lepiej. I dlatego, między innymi, uważam tę pozycję za tak bardzo ważną. Doniosłą, by użyć emfatycznie monumentalnego zwrotu. Nie tylko jednak zdrowy dystans wobec kontrastu refleksji nad uzasadnieniami merytorycznymi w obliczu narodzin tej pozycji literackiej mi przyświeca, ale i próba opisania, dotknięcia oraz... no tak, przyznaję się bez bicia... udźwignięcia prawdziwej legendy środowiskowej literackiego tuza jaką bez wątpienia jest, czy też stał się Marek Wawrzkiewicz.

Wyliczmy – kontrowersje polityczne wokół jego osoby i emocje z tym związane (wraz z bukietem kłamstw, bądź też tylko: sugestii, preparowanych kontekstów czy innych postinformacji), prezesura ZLP przez blisko cały nowy świat polskich realiów, w jakże technologicznie odmiennym i po prostu innym XXI wieku... stoicka osobowość wobec wszelakiego merkantylnego dictum czasów prezentowana przez naszego bohatera, który swą biografią spina klamrę fascynacji przeżyciem niemal mistycznym – bowiem to przeżycie całego doznania świata literackiego PRL-u wobec porównania go z siermiężną falą odzyskania (tak zwanej) wolności po roku 1989 i zanurzenia się w wilczy kapitalizm nowego wieku.

M. Wawrzkiewicz urasta w tym kontekście do postaci – moim zdaniem (i nie tylko moim, gdyż mojego pokolenia i klonów czyli całej obecnej „młodzieży” narodzonej od 1970 wzwyż) – otóż urasta on do rangi osoby porównywalnej, z pełną świadomością wagi porównania, do charyzmatycznego Jarosława Iwaszkiewicza. (jeśli rzecz jasna obecna tu i ówdzie jest młodzież z jakichś jeszcze żywych „kół młodych” i raczy kojarzyć o kim mowa). (młodzież inna niż „z kół młodych” zapewne pojęcia bladego nie ma czym Jarosława Iwaszkiewicz „ugryźć” i „cóż to za jeden”). Ustalmy jednak, że poruszamy się w bajce książkowych moli, których ten świat jeszcze jakoś tam toleruje – uważając za nieszkodliwych pasjonatów... I zadajmy w końcu to pytanie – czy Wawrzkiewicz jest Iwaszkiewiczem XXI wieku. Otóż nie, Wawrzkiewicz... to Wawrzkiewicz. Uszyty na miarę czasów. Wytworny i elegancki. Łagodny. A jednocześnie cholernie inteligentny. Przy czym jakby zagubiony w tym świecie. Jakby to elegancja i wytworność z innej epoki. Jakby był eksponatem, ozdobą, ornamentem. Ostatni taki idealista. Choć „bycie sobą” ma przecież, jak wszystko - swoją cenę. Wawrzkiewicz dawno ją już zapłacił... I porównywanie do Iwaszkiewicza jest tu naprawdę uprawnione.

W tym miejscu można się pokusić o bolesną refleksję – Iwaszkiewicz, Wawrzkiewicz, Stachura, Grochowiak, Kijonka, Gąsiorowski... wszystkie te nazwiska, wyliczanki, kategoryzujące zabawy akademickie, hasła wręcz – tworzą jeden wielki „Zaginiony Świat”. To świat martwego faktycznie bytu literackiego innej, minionej i zamkniętej rzeczywistości, świat wymarły, wyludniony, nieistniejący już i uległy katastrofie – świat piękny, bogaty i fascynujący, lecz w gruncie rzeczy nikogo dziś (prócz nas – ostatnich pasjonatów) nie interesujący. Pomijam fakt, że to straszne, że to żenujące i przejmujące, że to gorzkie i bolesne. Pomijam fakt, jak dalece niesprawiedliwe. Pomijam wiele faktów, znaczeń i wag. Nie rozważam. Nie stopniuję, nie oceniam. Stwierdzam tylko to, co wszyscy widzimy. Staliśmy się żywą skamieliną rzeczywistości. Archeologiczną ciekawostką, której współczesność nie potrafi skonsumować, bo nic z tego nie rozumie. I Marek Wawrzkiewicz w tym kontekście jest naczelnym przedstawicielem wymarłych. Doprawdy, trudno zajść dalej w histerii teorii ewolucji – a „oni” (tylko mnie nie pytajcie kim są oni) – otóż „oni”... mówią o Noblu dla Zagajewskiego. Śmiechu warte.

No tak. Mogło być gorzej. Gorzej – czyli jak?

Oczywiście, kto Marka Wawrzkiewicza zna, pośrednio bądź też bezpośrednio, namacalnie, czy też jedynie lekturowo to od razu wie i rozumie, czym się obaj panowie różnią (wracam do duetu Iwaszkiewicz-Wawrzkiewicz) – a różnią się niemal wszystkim: charakterem, wyglądem, charyzmą, osobowością, kontekstem, i wreszcie miejscem literatury w życiu społecznym, a nawet statusem i orientacjami.

Cóż. Mamy też prezesa ZLP na miarę nas samych i na miarę wszelakich efemerydalnych członków tego środowiska wraz z jego i ich, nazwałbym to intymnym zagubieniem w czasoprzestrzeni, a jednocześnie możemy nagle stwierdzić, iż jest to prezes... najlepszy z możliwych (na owe czasy właśnie, na prozaiczne czasy „wyprowadzania sztandarów i chowania, ukrywania imponderabilów”) – człowiek wrażliwy, mądry, dumny i honorowy, oddany sercem i duszą zarówno: Związkowi, jak i środowisku oraz Literaturze.

A teraz duuuży nawias - (już słyszę szum protestujących... Niech protestują, że to nieprawda, że Siedlecka, że Wikipedia, że fakty. A niech protestują, skoro nie potrafią szukać, skoro nie wiedzą, nie znają, nie czytali, skoro nie cenią, nie dociekają, nie porównują, nie potrafią wyciągać wniosków. Skoro wyprzedali sentymenty, tradycję, wycięli korzenie oraz roztrzaskali koło historii. Skoro „fakty” są dla nich jeszcze dziś faktami, a nie produktem (jak wszystko)... niech się „uniosą” swobodnie nad nimi, w tym Kraju, kraju nad Wisłą... w którym fakty nigdy nie są takie jak się wydaje, tylko ich – protestujących – nikt tego nie nauczył, albo też mają po prostu złą wolę. Protest jest tu kumulacją oraz ramieniem bezsilności).

Marek Wawrzkiewicz jest poetą. I to poetą dobrym. Poetą, którego się czyta „nie na darmo”, poetą, który każdym wersem dostarcza głębię zapadających w duszy doznań i przeżyć, poetą z urodzenia, poetą, o którym Leszek Żuliński napisał niedawno na swoim blogu: [a z czym w stu procentach się zgadzam - przyp. A. W.]

„Marek jest świetnym poetą. To nie żaden przeciętny pismak. Tamta formacja (urodzona w latach 30-tych) tak miała. Wawrzkiewicz preferuje prostotę i komunikatywność poezji. Przy tym ma znakomitą, finezyjną wyobraźnię, ale stąpającą po ziemi. Poczytajcie jego wiersze, to zobaczycie ile ważnych spraw ma do powiedzenia i jak klarowne są to wiersze. Jednym słowem – znakomity, utalentowany facet”.

Po cóż nam zatem ta książka – „Mogło być gorzej. Marek Wawrzkiewicz 80”? Przecież bogaty dorobek twórczy Marka sam się obroni, a zapewne w pełni „zakwitnie” kiedyś, we wspomnieniu...

Otóż ta książka jest bardzo potrzebna. Właśnie jako świadectwo. Jak zbiór praw i zasad, o których Marek opowiada choćby w wywiadach. Jako dowód na nasz „Zaginiony Świat”. Jako wzorzec, kod DNA, na podstawie którego można by ten świat jeszcze kiedyś wskrzesić.

Jest też ta książka kamieniem węgielnym nimbu kreowanej legendy, ale spełnia też niesłychanie istotną funkcję... protestu, buntu, czy też raczej cichego, subtelnego krzyku wobec ignorancji literackiej tego świata. To książka – drogowskaz i ślad – książka podkreślająca kim jest, albo wraz z wiekiem, doświadczeniem i okrągłym jubileuszem kim stał się dla polskiej literatury Marek Wawrzkiewicz. Książka jest świetnie wydana, świetnie opracowana, świetnie ułożona. Dopracowana. Gratuluję redaktorom oraz wydawcy.

Jest jednak i uwaga krytyczna. Dość poważna. Oddająca pewne realia. Jej nieszczęściem jest, jak zawsze, wianuszek – nazwijmy sprawę bez owijania w bawełnę – akolitów wazeliniarzy tradycyjnie towarzyszących tego typu przedsięwzięciom czynionym za życia artysty... To wprowadza zbędny dysonans i powoduje uczucie niesmaku – zwłaszcza dla odbiorców „z wewnątrz środowiska”, a póki co głównie oni tę pozycję czytają.

Oczywiście wystawione laurki podkreślają – jak już wspomniałem – kreowaną legendę, na którą Marek absolutnie zasłużył - całym życiem, dorobkiem oraz twórczością, jak i działalnością społeczną – jednak nie było to aż takie konieczne. Zamiast laudacji wolałbym więcej ważnych wierszy autora. Jako przekrój i esencję twórczości, a przecież Marek takie niesamowite wiersze napisał i jakże pięknie by one wybrzmiały w towarzystwie wspomnień i wywiadów. Cóż. Marek Wawrzkiewicz jest (i tu znów użyję szczerego wspomnienia Leszka, gdyż jest idealnie charakteryzujące naszego bohatera)...

„Marek Wawrzkiewicz jest lubiany (nawet jeśli ma swoich wrogów, to chyba garstkę). Prezesuje już Związkowi od dziesięciu lat – został wybrany na tę funkcję po śmierci Piotra Kuncewicza. I – moim zdaniem – niechaj będzie prezesem dopóki sił mu starczy. Jak na 80-latka jest młody, żwawy, energetyczny i pragmatyczny. Przyjazny ludziom. Ma dwie ogromne zalety charakterologiczne. Po pierwsze, jest opanowany i zdroworozsądkowy. Po, drugie: przystępny, prostolinijny, normalny. Zero pozy i zadęcia! Ale ja także cenię go za cudowne poczucie humoru, luzik, naturalność i prostolinijność. Oraz za „hedonistyczny model życia”, cokolwiek by to nie znaczyło. On po prostu nie chodzi w garniturze żadnego prezesa i kija nie połknął”.

Tak, to wszystko prawda, tyle że „jak to mówią” „kij ma dwa końce”. Nawet ten połykany, i te, właśnie, przyznajmy – bardzo chwalebne cechy, powodują, że Marek jest wobec bliźnich nadto spolegliwy i w pewnych okolicznościach pozwala na wykwit marnych egzaltacji pewnym twórcom, którzy nie mają zbyt wiele do powiedzenia oprócz „chęci uczestnictwa”. Postawmy jednak sprawę jasno. Wyżej postawione zarzuty krytyczne w żaden sposób nie deprecjonują książki jako bardzo ważnej pozycji. Może jedynie trochę śmieszą i do tego tylko znawców kuluarów. Spuśćmy na nie zasłonę milczenia. Sam wydźwięk oraz ranga tej książki pozostają nienaruszone. Na szczęście.

A jaki jest wydźwięk i ranga tej książki? Otóż jest to, bądź też powinien być – podręcznik, czy nawet wręcz elementarz dla tych wszystkich, którzy zamierzają sięgnąć „po pióro”. Zanim „w te pióra porosną” w swej – jak ujął to autor: „daremnej próbie nieśmiertelności”. Dla tych z kolei, którzy już piszą i niestety wkroczyli na tę ścieżkę swoistego zatracenia mamy w „Mogło być gorzej” kilka bezcennych rad, analiz oraz refleksji. Są to naprawdę spojrzenia celne i jeśli tylko ktoś zechce się nad nimi pochylić przyniosą mu wiele prawdy, której... przecież w każdej twórczości jakby mimochodem się szuka. Marek Wawrzkiewicz – zwłaszcza w „Zamiast autobiografii” oraz znakomitych wywiadach – przyjmuje postawę mądrego dystansu i właściwej sobie subtelności mówienia o pewnych sprawach, które i nas dotykają czy nurtują. Omawia bardzo trafnie sytuację literackiego twórcy na tym świecie. Jakże przenikliwie snuje rozważania na temat poezji, poety oraz całej tej pokrętnej drogi naszego pisania oraz ni mniej ni więcej tylko właśnie tej „daremnej, dojmującej w swym wymiarze, próby nieśmiertelności”. Skazani jesteśmy na weryfikację poprzez unicestwienie. A nagrodzeni zostaną nieliczni. Być może wiele lat po śmierci. To należy przyjąć za dogmat. Pewnik. Pozostają tylko wnioski z takiego stanu rzeczy. O nie najtrudniej. A może i nie?

Bardzo pięknie mówi Marek o rzeczach zwyczajnych, nieuchronnych, nieuniknionych i właściwie zamienia nastrój „klęski, jaką jest z życie” w „żal, że ten świat trzeba kiedyś zostawić i że on się znakomicie bez nas obejdzie”. Ten oświecony stoicyzm powinien stać się naszym najważniejszym drogowskazem. Tak naprawdę lektura „Mogło być gorzej” to taka lekcja: pokory, cierpliwości, odwagi oraz łagodnego, życzliwego stosunku wobec ludzi i ich natury, wobec świata, jego barbarzyństwa opisanego ze spokojem i mądrością. Czy są to cechy, których nabywa się z wiekiem, czy też jest to po prostu doskonały portret jednego z ostatnich „prawdziwych poetów” naszej epoki?

Nie mnie rozsądzać. Jednak widziałem na własne oczy szczere wzruszenie u słuchaczy, kiedy starałem się godnie wyrecytować wiersz Marka z tomu „Aż tak” (1984) – „Ania. Chybie”. To wiersz nie tylko o miłości i przemijaniu. To wiersz o naszym ludzkim losie, wiersz o „istocie rzeczy”, o naszej zwyczajności i nadzwyczajności, o tym, że boli, a kiedy boli ciężko sobie z tym radzić, ale nie ma wyjścia – trzeba i basta. I nikt nie obiecywał, że będzie inaczej. W tym wierszu – jak się przekonałem – każdy odnajduje cząstkę siebie, choć przecież poeta pisze tylko o sobie i swoim intymnym doświadczeniu, o swoim przeżyciu, doznaniu, o własnym smutku. To niesamowite jak prostymi środkami można „przerzucić” na odbiorcę cząstkę własnej duszy i własnej historii. Sądzę, że używając tego przykładu właściwie oddałem sekret Markowej poezji i jej głęboko ukrytej wielkości. Schowanej, dyskretnej, zdystansowanej. Delikatnej. A jednocześnie silnie napromieniowującej czytelnika. Są to słowa, od których potem ciężko się wyzwolić.

Tego wiersza użyłem jedynie jako przykładu. Nie chcę wchodzić w pisanie o poezji Marka Wawrzkiewicza – zostawiam to innym. Kiedyś, czas jakiś temu, „zaraził” mnie tym wierszem Andrzej Gnarowski. Zaraził na tyle, że wielokrotnie czytałem go młodzieży, jako przykład – był to przykład... po co jest poezja. Największe jest w tym wszystkim to, że ta młodzież rozumiała o czym mówię, co się właśnie przed chwilą wydarzyło, po recytacji „Ania. Chybie”. Ta młodzież ma w sobie potencjał – natury nie da się oszukać – oni łakną. Tylko świat im to zabrał. A wszystko ukryło się... w „Zaginionym świecie”...

Wszedłem w dygresję powyższego przykładu, gdyż chciałbym pokazać, że moc twórczości Wawrzkiewicza nieodłącznie splata się z osobowością Autora, który nie rzuca słów na wiatr, nie rozdziera szat, nie dramatyzuje, lakonicznie i syzyfowo „ciągnie ten wózek” zwany życiem i poezją, a jednocześnie odnajduje w nim ciągle i jakby bezszelestnie niesamowite skarby. To słowa właśnie, słowa są tymi skarbami -, słowa dzięki którym każdy nasz dzień może nabrać sensu, znaczenia, esencji i barw. Słowa odpowiednio złączone, dobrane, oszlifowane jak diamenty. A diamenty są przecież wieczne. Dzieje się tak wbrew przemijaniu i przemijalności. W tym tkwi coś niesamowitego. Coś, czego już chyba żaden poeta współczesny nam dziś nie dostarcza. Może jednak się mylę...? Może to tylko złudzenie. Sklonowany byt oczekiwań i tęsknot. Moich jako odbiorcy.

Wiele spraw poruszono w tych świetnych wywiadach. Nad wieloma ciężko przejść obojętnie, do porządku dziennego. Pokazuje nam Marek Wawrzkiewicz jak z „inżynierów ludzkich dusz” poeci stali się w swych organizacjach... żebrakami. Opowiada nam prawie bajki. A jednak doskonale wiemy, że to prawda, że rzeczywistość skrzeczy za rogiem i strach się bać (wywiad z 2015 roku) :

„Z badań wynika, że w minionym roku zaledwie 19 procent rodaków kupiło przynajmniej jedną książkę. Ale czy ją przeczytało? Jeszcze nie tak dawno książka była dokumentem kultury – teraz stała się prawie wyłącznie towarem. (...) Katastrofalnie obniżyły się gusty czytelników (...)”.

Tak, tak. Marek Wawrzkiewicz nie unika trudnych tematów. Z właściwym sobie spokojem je ujmuje. Opowiada między innymi o sporze, czy już może tylko podziale środowiska na ZLP i SPP. Właściwie używa argumentów, pokazuje różne aspekty tej sprawy, daje do myślenia. Naprawdę, powiem to bez ogródek – cieszmy się, że możemy mieć tak mądrego prezesa w środowisku literackim. Wszelkie bowiem stowarzyszenia twórcze są dziś, albo wydają się być przeżytkiem i zamieniają się w „kółka różańcowe”. Ich rola i ranga wraz z upadkiem czytelnictwa i społecznej percepcji słowa, lektur oraz samego pisarza stała się rolą... kurnika, w którym skrywają się przed złą nocą życiowi nieudacznicy, dziwolągi i wszelkie efemerydy, które sądzą, że muszą coś napisać bądź też przeczytać, że to ich życiowe powołanie, bądź Bóg wie jak ważna rola. Niechaj im ziemia lekką będzie.

I właśnie być może trwamy i scalamy się dzięki takim... prezesom. Bo Wawrzkiewicz jest bardziej poetą niż prezesem. To jest jego powołanie. A kiedy poeta bywa prezesem... to jest bardzo ciekawie. To, rzecz jasna, żart. Żyjemy w czasach dla sztuki bardzo trudnych. Niektórzy nawet mawiają, że w czasach podłych. To czasy pustynne. Wyjałowione. Czasy – nie bójmy się słów – barbarzyńców. Marek Wawrzkiewicz na ich tle wcielił się w komiczną rolę Don Kichota..., bo nie miał wyjścia. Tyle, że to nowoczesny Don Kichot – nie walczy (walcząc jednak), nie widzi wiatraków (widząc młyny oraz młynarzy), nie postradał zmysłów (a jedynie postradał płonne nadzieje) – no i powiedzmy szczerze – ciężko o Sancho Pansę z prawdziwego zdarzenia...

Marek Wawrzkiewicz stał się po prostu „pomostem” pomiędzy przeszłością, Jarosławem Iwaszkiewiczem, a pejzażem, w którym przyszło nam żyć i tworzyć. Spełnia tę funkcję naprawdę godnie. Warto się nad tym zastanowić i pomyśleć, co by było gdyby ...

Niestety to, jak wszystko, nieuchronnie nastąpi. ZLP i SPP to organizacje, które trawi powolna, nieustanna i miarowa – bardzo wolna, wręcz niezauważalna agonia. Możemy podziękować Państwu Polskiemu oraz wszelakim władzom. Z obydwu stron barykady. Dziękujemy prezydentom, premierom, ministrom. Dziękujemy za to, że tak dbają o kulturę, sztukę i nasz byt. A kiedy widzę taką „sztukę” – jak nie przymierzając: ministra, premiera czy prezydenta, to i ciężko „zachować kulturę”. (to cytat z filmu „Daleko od szosy”) Oj, daleko nam od tej szosy... Możemy też podziękować sobie samym. To już jednak całkiem inna opowieść...  

Czy zatem „Mogło być gorzej”?

 


Mogło być gorzej. Marek Wawrzkiewicz 80, pod redakcją Agnieszki Tomczyszyn-Harasymowicz, Jana Cichockiego, Andrzeja Żora, Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2017, ss. 350.

 


Stefan Pastuszewski
Dla przyzwoitości…

Przyzwoitość, ale też rzetelność historyczna nakazują, aby do szalenie interesującego i zawierającego wiele sensownych przemyśleń tekstu A. Waltera dodać informację, że Marek Wawrzkiewicz był zasłużonym konsultantem Służby Bezpieczeństwa, opatrzonym kryptonimem KT „MW”. Konsultanci byli wyjątkowo cenieni przez bezpiekę i najwyższe władze partyjne. „To uznanie dla ich pracy skutkowało niezwykłą wręcz stabilnością ich pozycji, ponieważ na ogół pełnili swoje „dyżury” przez dłuższe dziesięciolecia – niezależnie od składu Biura Politycznego i Komitetu Centralnego, stanowiąc trwały fundament informacyjny i analityczny aparatu państwowego. Zmienili się pierwsi sekretarze partii, członkowie jej najwyższych gremiów, szefowie tajnych służb, nawet oficerowie prowadzący, a oni zostawali – służyli.”

W Warszawie taką służbę – obok M. Wawrzkiewicza – pełnili: Krzysztof Gąsiorowski (KT „KG”), Władysław Huzik (KT „Matrat”), Kazimierz Koźniewski (KT „33”), Aleksander Nawrocki (KT „MSW”), Wacław Sadkowski (KT „Olcha”), Grzegorz Wiśniewski (KT „WSW”), Andrzej Zaniewski (KT „Witold Orłowski”). Niektórzy z nich byli także tajnymi współpracownikami SB, czyli TW.
Tajnym współpracownikiem SB był, przywołany w powyższym artykule, Leszek Żuliński (TW „Jan”, „Literat”).

Osobiście obydwu cenię jako pisarzy, obydwu znam osobiście i, choć jestem po 2 latach PRL-owskiego więzienia za „przestępstwa polityczne”, to rękę im podaję, ale jednak wciąż pamiętam powyższe fakty z ich życia i działalności środowiskowej. Cały czas pozostaje do rozwiązania dylemat: „Czy sztukę można oddzielić od moralności?” Jedni oddzielają, inni nie. Ja należę o tych drugich.

Nie jest też prawdą, że młodych to już kompletnie nie interesuje, a co więcej, mówienie o tym uważają za „obciach”.

Moje doświadczenia są skrajnie przeciwne. Młodzi nazbyt radykalizują ów problem, KT i TW wyzywają od zdrajców, więc bardzo często muszę im wyjaśniać zarówno skomplikowanie sytuacji w PRL, jak i samego życia.

Jednoznaczne oceny są błędem, więc ja też nie oceniam M. Wawrzkiewicza i L. Żulińskiego, tylko przytaczam „gołe fakty”. Dobrze jednak byłoby, gdyby wymienieni ustosunkowali się  do tych faktów, a nawet rozbudowali informacje o nich. Wówczas – być może – sprawdzi się hipoteza A. Waltera, że „w tym kraju nad Wisłą fakty nigdy nie są takie jak się wydaje”.   

 

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.