Archiwum

Eugeniusz Koźmiński - Zapiski starego sceptyka (dziennik) (1)

0 Dislike2
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Spis treści

Sobota, 7 listopada 2015 roku, wieczór.  Zaczynam pisanie dziennika. Nie wiem, czy rozpoczynanie czegoś nowego powinno mieć miejsce w takim czasie i o takiej porze, co więcej – bez żadnego planu i przygotowania. Ale każdy dzień i każda pora może się okazać dobra lub zła na ważne przedsięwzięcia. Czas to pokaże. Tytuł już mam: "Zapiski starego sceptyka”;

wydaje się dobry, odpowiadający charakterowi tego, co chciałbym robić. Zapiski oznaczają pewną niedoskonałość, a to w dzienniku nie przeznaczonym do druku nie jest wadą, zaś sceptycyzm jest cechą, którą cenię tym bardziej, im dłużej chodzę po  najlepszym ze światów. Sceptyk to człowiek nieufny, krytyczny, stawiający niewygodne pytania. Stąd też jest osobnikiem niezbyt lubianym przez przyjaciół, a także przez wszelką władzę; on przecież podważa powszechnie utarte prawdy, wątpi w dobre intencje ludzi, wykazuje, że nie wszystko czynią najlepiej.

Piłat, jeden z najdawniej opisanych przez historię sceptyków, na oświadczenie Chrystusa, że nie czyni nic innego, tylko głosi prawdę, zapytał: "- Cóż to jest prawda?” Nie zapisano odpowiedzi, ale zapewne Piłat wcale jej nie oczekiwał. Już bowiem w pytaniu zawarta jest postawa pytającego, jego pewność, że nie ma jednej i ostatecznej prawdy, że w każdej prawdzie jest jakaś cząstka fałszu. Czy dzisiaj, gdy największe "autorytety” podają nam do przyjęcia tak różne prawdy – filozoficzne, religijne, estetyczne, wreszcie polityczne – instytucja sceptyka nie jest potrzebna bardziej niż kiedykolwiek? Zadawać więc będę sobie pytania i próbował  na nie odpowiedzieć. To jest zadanie współczesnych inteligentów (jeżeli jeszcze tacy są): pytać, zmuszać do odpowiedzi, nakłaniać do myślenia. A jeśli spotka nas los Sokratesa, który społeczeństwu ateńskiemu takie pytania zadawał? Cóż,  proces i śmierć przez otrucie nie jest moim marzeniem, ale czasy mamy inne, a porównanie z Sokratesem jest żartem, bo nie chcę powiedzieć , że przejawem pychy.

Żeby sprostać wymaganiom gatunku, który ma być zapisem także zdarzeń codziennych, przytoczę fragment "Dziennika“ Aleksego Suworina z lat 1893-1907, by potem nawiązać do jego klimatu. Autor zapisał: “Była u mnie poetka Łochwicka. Napisała dramat liryczny o królowej Sabie. Powiedziałem jej, że kiedy się tak wiele mówi o miłości, to staje się nudne, a kiedy królowa Saba i Hiacynt rozmawiają o miłości, to jest jeszcze nudniejsze. Bardzo się zestarzała. To bardzo miło z jej strony.” Czy mogę w ten sam sposób opowiedzieć historię z wernisażu w kołobrzeskiej GSW, na którym wczoraj, w piątek 6 listopada, swoje rysunki prezentował Darek M.? Prace w większości średnie, dobrych tylko  kilka i to starszych, które już wcześniej widziałem. Spotkałem sporo znajomych, Marzena B. bardzo się zmieniła, była bez słynnego kapelusza, ale znowu pisze w czymś, co trudno nazwać gazetą. I , pisze tak jak dawniej. Ale to i tak bardzo miło z jej strony. W galerii sporo Vipów, jak zwykle, kiedy spodziewają się dużej widowni. Wszyscy zabierali niepotrzebnie głos, na szczęście krótko.  Jeden z nich, J. W. o malarzu mówił: kolega, na co  bohater wernisażu, po części oficjalnej powiedział mi na osobności: - Dlaczego  mówił o mnie "kolega”, przecież on malował tylko ściany w przedpokoju?

A katalog wystawy byle jaki, jakby pieniędzy i pomysłu zabrakło; w rezultacie był odpowiedni  do prezentowanych prac.

Przeczytałem napisane wyżej słowa i zastanowiły mnie drobne złośliwości, które znalazły się w tekście. Ale przyznaję, że denerwuje mnie  takie "bratanie się” z artystą, najczęściej nieuprawnione, dla dodania sobie brakującego poczucia wartości. Przypomina mi się anegdota, którą opowiadano o spotkaniu początkującego poety z Tuwimem (a mogło to odnosić się do innego, znanego poety, z anegdotami tak bywa). Otóż do stolika, przy którym grano w brydża podszedł adept sztuki poetyckiej i zapytał Mistrza: - Kolego, czy mogę poczęstować się papierosem? Na to Tuwim odparł: - To pan też ma reumatyzm? Odpowiedź celna i bez złośliwości, zupełnie inaczej niż w "Nocniku” Andrzeja Żuławskiego, pełnego inwektyw zgorzkniałego erudyty. Ale do niego pewnie wrócę kiedy indziej. Jeżeli wrócę.

 


Poniedziałek, 9 listopada, deszczowy wieczór. Przeglądam regał z książkami, na którym znalazły się dzienniki różnych autorów, gromadzone od lat. Ich grzbiety, dotknięte przez czas i moje ręce. Co zmuszało niektórych  twórców do zapisywania codziennie (ściślej: prawie codziennie ) swoich myśli, wrażeń, sporządzania notatek ze spotkań i rozmów, uwieczniania rzeczy i spraw ważnych lub błahych? Dobrze,  a co zmusza mnie do czytania ich diariuszy, pamiętników, dzienników?

Pisze Witold Gombrowicz: "Poniedziałek. Rzucam się na łóżko – odpoczywam – najczęściej ze Szkicami piórkiem Andrzeja Bobkowskiego. Dwa grube tomy. Dziennik. Podtytuł: Francja 1940 – 44. Namiętnie uprawiam czytanie dzienników, wciąga mnie jama cudzego życia, choćby przyozdobiona a nawet skłamana – ale, tak czy owak, to rosół na smaku rzeczywistości i lubię wiedzieć, że, na przykład, 3 maja 1942 roku Bobkowski uczył żonę jeździć na rowerze w lasku Vincennes.. A ja? Co robiłem w tym dniu?”.

No tak, jeśli chodzi o Gombrowicza to już wszystko jasne (lub prawie jasne, chociaż może nie): on lubi czytać, żeby wiedzieć . Przynajmniej tak mówi, bo z lektury wynika, że jego czytanie cudzych zapisków miało też inne przyczyny. Ale na razie zadowolę się takim wyjaśnieniem. Ja także czasem czytam z tego powodu. Ale po co zaraz o tym pisać?

Na jednej z "fiszek”, które od lat zapisuję różnymi cytatami, sentencjami lub zgoła ciekawostkami, zapisałem taką oto myśl, nieznanego mi z nazwiska autora: "Szukając jakiś czas temu lekarstwa na trapiącą mnie troskę, takim otom sposób , spośród wszystkich najprostszy i najskuteczniejszy wymyślił, żem jął zabawiać się spisywaniem pewnej historii”. Co to była za historia nie wiem, ale powyższe zdania mogą też być usprawiedliwieniem dla rozpoczęcia "zapisków starego sceptyka”, prawda?

Zaglądam do Jarosława Iwaszkiewicza "Dzienników" (1965-1968), oto fragment: Stawisko 5 XI 67. "Znowu poczucie samotności. Że nikomu nie jestem potrzebny, tak mało serdeczności. W ataku smutku poszedłem na górę do Szymona i nie przyjął mnie, bo już się kładli spać. Hania zajęta wnukami – a ja tak potrzebuję paru słów.”

Jak tłumaczyć ten zapis? Patrzę za okno. Listopad jak u niego, tyle że nie na Stawisku, lecz u mnie, w blokowisku, więc jeszcze trudniejszy miesiąc do zniesienia. I ta samotność, poeta ma wtedy 73 lata, więc kto jak nie ja  zrozumie jego lęki i depresje. Poczucie osamotnienia i zbyteczności opisane jest jeszcze na wielu stronach dziennika autora "Sławy i chwały”, także w listach, a staje się dominujące w ostatnich latach jego życia. Ale przecież wiem również o tym, że dziennik  był nie tylko sposobem na rozmowę z sobą. Znajduję tam rejestr spotkań z ludźmi, zdarzeń w których uczestniczył, opisów miejsc, wystaw, koncertów... Jemu było to potrzebne, zapiski często przeradzały się w opowiadania, oglądane pejzaże były tłem wydarzeń  i prozatorskich realizacji.

Taki ton  mają zapiski Jarosława Iwaszkiewicza  przez następne miesiące roku 1967 i 1968. Zadziwiające. Był przecież wtedy "marzec 68” z "Dziadami” wystawionymi przez Dejmka, był kryzys związany z wejściem wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji - wydawałoby się, że te tematy powinny w zapiskach dominować. A on pisze: "30 września (1968). Odczytywałem niedawno fragmenty tego dziennika i trochę byłem rozczarowany. W sumie to jest nudnawe. Ciągłe narzekania na samotność i opuszczenie, "opisy przyrody” – i tak mało rzeczy konkretnych, których się poszukuje w takich właśnie pracach. Na przykład teraz, kiedy dzieją się rzeczy tak ważne i zadziwiające, po prostu nie mogę się zdobyć na to, aby skupić moją uwagę na nich. (...) W tej chwili Polska huczy od ech listów otwartych Mrożka i Andrzejewskiego. A ja po prostu nie śmiem napisać, co o tym myślę. Andrzejewskiego zawsze uważałem za ścierwo, a on wyrósł na bohatera narodowego, wobec którego nie wolno nic powiedzieć. I nawet przed własną żoną muszę ukrywać prawdziwe o nim myśli”.

To jest sygnał dla mnie  – i dla kształtu  moich "zapisków”. Wolałbym nie żyć w czasach, które będą tak dramatyczne jak tamte, o których nie chciał pisać Iwaszkiewicz. Ale  czy zmiany, jakie następują teraz w Polsce, nie mogą okazać się w przyszłości równie brzemienne w skutkach? A może posłuchać rady Em, która pisze: "Zajrzeć do środka, do bebechów, jak chirurg badać precyzyjnie kawałek po kawałku, przekroić, sprawdzić, co tam jest w środku”. No dobrze, a jak tam jest  n i c?

 


Sobota, 14 listopada 2015.  Mam jeszcze w uszach głos kobiety, którą spotkałem w bibliotece w Ustroniu Morskim. Weszła  oto jakaś postać objuczona torbami i zaczęła na biurko, przy którym siedziała dyrektorka placówki Jolanta S. wykładać książki. Książek było kilkadziesiąt, aż się zdziwiłem, że taka niepokaźna figura mogła je udźwignąć.

Jakimś chropawym, ale pewnym głosem komentowała wartość wykładanych dzieł, aż doszła do jednego z ostatnich egzemplarzy i wtedy usłyszałem: "- A tej, pani, to miałam nie czytać, miała taką dziecinną okładkę, ale nie, zaczęłam  czytać, to jak mnie wciągła, pani, jak mnie wciągła, to aż zapomniałam o wszystkim i wieczorem nie poszłam nic sobie do sklepu kupić, i rano śniadanie jadłam na sucho, tak mnie wciągła.  A Hera tylko na mnie patrzała, bo to miał być  niby pies i dałam mu Heraklit na imię, ale się pokazało , że suka , więc została się Hera , widziała pani na zdjęciu, jak siedzi i pilnuje mi książek?”.

Słuchałem najpierw z rozbawieniem, a potem z żalem, że nie moja książka tak ją "wciągła”.

Wciąż myślę o ostatnich spotkaniach naszej grupy, oficjalnie nazwanej Stowarzyszeniem Kołobrzeskich Poetów. Nawiasem mówiąc nazwa bardzo pretensjonalna, bo kto z nas jest pewien, że możemy o sobie mówić: poeci? Ale stało się: przy rejestracji trzeba było do Statutu wpisać nazwę, Piotr B. zaproponował właśnie taką i mimo moich późniejszych prób zmian, pozostała ta pierwsza. A przecież  grzeszymy nadmiarem pychy, mówiąc sami o sobie, że jesteśmy poetami. Kto dał nam  do tego prawo? Czytelnicy?

Od pewnego czasu następują duże zmiany osobowe w Stowarzyszeniu. "Nowi” chcą od "starych” dowiedzieć się, jak pisać, żeby wiersz był dobry. Co im radzić? Wiersz nie może być dobry, musi być bardzo dobry. Każdy człowiek oczytany, o pewnej kulturze literackiej, może napisać jakiś wiersz. Ale jeżeli po przeczytaniu kilku tekstów nic nie zostaje mi w pamięci, to znaczy że miałem do czynienia z poezją złą, bo przeciętną, czyli poezją, której nie ma wcale. Przez kilkadziesiąt lat czytania, a potem także pisania obserwowałem, jak wszyscy twórcy starali się zbadać, co jeszcze można zmienić, co jeszcze jest w poezji dopuszczalne : w treści, języku, sposobach obrazowania, w całej materii wiersza, decydującej o jego formie. W rezultacie dzisiaj nie ma obowiązującego wzorca, kanonu, nie ma ośrodka (grupy krytyków, pism centralnych ) który by organizował piśmiennictwo i stał na straży  obowiązujących reguł. Stąd dzisiejsza poezja to istna Wieża Babel, wolna amerykanka. Bezhołowie. Prof. Henryk Markiewicz powiada: "Co można odszukać w tekście, którego reguły komunikacyjne (...) są niewykrywalne?”  Są tacy, którzy mówią: wolność. Kto ma rację?

Na studiach  pisałem pracę, w której badałem stosunek grup literackich dwudziestolecia międzywojennego do różnych wówczas problemów cywilizacyjnych. Znam więc nurty i prądy z tamtych lat, ich programy estetyczne i społeczne.

Ale i po wojnie mieliśmy socrealizm i Nową Falę, całe pokolenie Orientacji Poetyckiej Hybrydy i późniejszej Nowej Prywatności. Grupowali się oni wokół pism , mieli swoich krytyków. Dzisiaj dominuje indywidualizm, za wszelką cenę trzeba być innym, osobnym.

Kto dziś korzysta ze Słownika terminów literackich pod redakcją J. Sławińskiego, gdy takie pojęcia jak gatunek literacki, wersyfikacja, stopy akcentowe są potrzebne tylko studentom filologii? Mistrz felietonu Antoni Słonimski jeszcze przed wojną stawał w obronie rytmu i rymu w wierszu. Niestety, bezskutecznie, wiersz "sprozaizowany”, wolny stał się najpopularniejszym sposobem poetyckiej wypowiedzi. Ale – żeby była jasność -  nowa "dykcja poetycka” także daje wielkie możliwości poecie, o czym świadczą zastępy młodych twórców i ich literackie sukcesy. Tylko czytelnicy, wychowani na literaturze klasycznej z  podręczników szkolnych, z coraz większym trudem odnajdują swój głos w najnowszej poezji.

Czy te "zastępy młodych” poetów będą kiedyś  "arystokracją ducha,” przewodnikami swej epoki?

Witold Gombrowicz: Dziennik 1953-1956. XI czwartek. "Zaszedłem do kawiarni, gdzie co tydzień zbierają się młodzi poeci grupy Concreto – Inwencion ( ale może grupa Madi ). Przy stoliku z dziesięciu poetów rozkrzyczanych w namiętnej dyskusji. Ale ta kawiarnia ma fatalną akustykę i o tej godzinie pełno ludzi – nic nie słychać. Więc powiedziałem: - Czyby nie należało przenieść się do innej kawiarni?... ale te słowa utonęły w powszechnym łoskocie. Wykrzyczałem więc je, raz i drugi, i dalej krzyczałem je do ucha sąsiadom, aż w końcu zdałem sobie sprawę, że oni zapewne krzyczą to samo – ale jeden drugiego nie słyszy. Dziwny naród ci poeci. Zbierać się co tydzień w jednym lokalu po to aby nie móc porozumieć się w sprawie przeniesienia się do innego lokalu...”.

Zupełnie jakbym był na naszym czwartkowym spotkaniu w "Pożegnaniu z Afryką”.

 


Sobota, 21  listopada 2015. Po raz kolejny  dzisiaj ktoś zapytał mnie , mając na myśli zmiany w kraju po wyborach: - I co ty o tym sądzisz? Odpowiedziałem żartem, byle go zbyć. Bo co można powiedzieć, kiedy nie ma dobrych słów na opisanie tych wszystkich  ruchów bez sensu, zmian obiecanych, które nimi nie są i nigdy nie będą, ponieważ są tylko dla pozoru ; deklaracji, którym nadaje się wagę większą, niż ta, która im przynależy? Jednego gadułę zastępuje się drugim gadułą, jednego prostaka drugim prymitywem, a  komentatorzy mówią o nich: "elity”. To jawna kpina. Nie wiem jeszcze, kto narzuci ton temu rządowi, Jarosław K. sam tego nie ogarnie. Zajmie się "polityką historyczną”, kultem brata i siebie, bo "jaki to honor dla rodziny”. Mnie to akurat nie przeszkadza, takie głupstwa są szybko wykreślane z pamięci, z czasem nawet z podręczników. Główna ulica w Kołobrzegu nazywała się przed wojną  ulicą  Adolfa Hitlera, po wojnie Wyzwolenia, potem Lenina, teraz Armii Krajowej, (chociaż do miasta w marcu 1945 r weszły oddziały I Armii Wojska  Polskiego) , potem może nosić  imię kogoś z dzisiejszych "wielkości”. Po latach nikt i tak nie będzie wiedział, co dobrego czy złego komuś ten człowiek zrobił. Tak jest z ulicą St. Dubois, komunisty, o którym już nikt nie słyszał nawet w szkole, nawet jego nazwiska ludzie nie potrafią poprawnie przeczytać. Ale taki stosunek do nazw- miast, ulic, ludzi z autorytetem jest objawem niepokojącym, szczególnie tu, na Ziemiach Odzyskanych gdzie  nie zakotwiczyliśmy jeszcze porządnie, nie mamy swoich korzeni – pamięci , historii, grobów.. Niby ważniejsza jest gospodarka, to ma wpływ na nasze życie, chociaż i tak samemu trzeba się o siebie troszczyć . Przynajmniej tak mnie wychowano, pochodzę z Wielkopolski, moja rodzina siedzi tam od wieków i nauczyliśmy się liczyć tylko na siebie. No i polityka zagraniczna, lata spokoju chyba mijają , mam nadzieję ,że jednak nie będzie mi dane przeżywać po raz kolejny wojny. Bo czy obroni nas pan "M“? (M tu znaczy "mgła”).  Zresztą dajmy sobie spokój, zostawmy ich ze swoimi zabawkami. I Platformę, i PIS, i SLD, i całą jeszcze w powijakach  resztę z prawa i lewa .Bo co dziś  można zrobić, żeby odwrócić bieg rzeczy? Nic. Dopiero przyszłe wybory mogą przywrócić normalność i zaufanie. Więc na razie "róbmy swoje”. W domu, w pracy, w ogrodzie. Naprawa to praca na lata, a  obecna "klasa polityczna”, z różnych opcji,  tego dzieła nie jest w stanie wykonać.

 


Poniedziałek, 23 listopada 2015. Wszystko zaczęło się od tego, że Janka K. w mailu  napisała o mnie z przekąsem: "- Poeta, prozaik, eseista.”  Ja sam, kiedy po raz pierwszy przy swoim nazwisku w lubelskim “Akcencie” zobaczyłem słowo “eseista”, żachnąłem się. Ale Waldemar Michalski ,ówczesny sekretarz redakcji tego kwartalnika wytłumaczył mi, że sam o sobie napisałem niewiele, więc on zmuszony do poszukiwań, znalazł  esej mojego autorstwa  “Ulica Nadbrzeżna”. Rzeczywiście, napisałem kiedyś taki tekst, opublikowany w broszurze polsko-niemieckiej “Spotkania na Nadbrzeżnej”, a w niej o moich spotkaniach – poprzez książki lub osobiście – z pisarzami, goszczącymi w Ustroniu Morskim. Potem ten tekst, w wersji skróconej, co mu tylko wyszło na dobre, wydrukował koszaliński "Miesięcznik”. No i taki ze mnie eseista. To zachęciło mnie jednak do przyjrzenia się bliżej tej formie wypowiedzi, bardzo przydatnej przy pisaniu choćby "dziennika”, gdy niektóre sprawy wymagają  dłuższego przedstawienia czy argumentacji i nie wystarcza notatka, glosa, opis zdarzenia. Esej z natury daje dużą swobodę piszącemu i chociaż ma już za sobą dość spory rodowód,  jego definicja nie jest  ostatecznie ustalona. Co nie znaczy wcale, że zbiór wypisanych sentencji sławnych ludzi, jakiś rodzaj sztambucha, w którym pojawiają się wypisy sporządzone według własnego gustu, widzimisię , zyskują zaraz  miano eseju. Ale te wypisy i cytaty, zmieszane z własnymi sądami i refleksjami , pokazujące osobowość piszącego, zbliżają tekst do wymogów omawianego gatunku.  Odnajdują nieoczekiwane związki, połączenia i pokrewieństwa, których odnalezienie nie byłoby możliwe, gdyby przyjąć inną formę wypowiedzi. I jeszcze jedno – bez naukowych definicji i przypisów – daje możliwość przedstawienia swojego punktu widzenia, wynikającego z patrzenia na problem z boku, poprzez własne doświadczenia, wyznawaną estetykę, umysłową formację. Ale patrzenie poważne, z obawą, by tekst nie zamienił się w felieton.

Czytając raz jeszcze  "Ulicę Nadbrzeżną”  pomyślałem, że warto by przyjrzeć się  gościom, którzy byli w moim ustrońskim ogrodzie po to, by na nowo odczytać ich twórczość: Mariana Grześczaka, wielkiego moralisty i słowiarza  i Zbigniewa Bieńkowskiego, poety o szalonej wyobraźni. A przy nich Stefana Pastuszewskiego z jego ostatnim tomem sonetów, wierszy o tak zastygłej  już dziś formie, a jednak u Pastuszewskiego  niezwykłych przez swą szlachetność i staroświeckość. Może na następnych stronach "Dziennika“?... Kiedyś, ale w niezbyt odległym czasie, póki jeszcze wieczory są takie długie.

W tym roku w lipcu żona Stefana Pastuszewskiego  p. Dorota przywiozła na urlop ze sobą psa. Ponieważ pokój, który zwykle zajmują, jest mały, na drugi rok  zaproponuję im mrówkę, zajmuje mniej miejsca.  Albo większy pokój. I porozmawiamy przy kawie o sonetach.

 


Wtorek, 1 grudnia 2015. Przeczytałem właśnie książkę Anny Król "Rzeczy. Iwaszkiewicz intymnie". Jest to jedna z wielu publikacji o Iwaszkiewiczu, które znalazły się na regałach z książkami w moim domu. Czemu  akurat  on? Fascynacja tym autorem zaczęła się dawno, jeszcze w latach sześćdziesiątych, od fascynacji jego prozą. Do dziś trzy grube tomy opowiadań stoją na poczesnym miejscu. Nie wiersze, one zawsze były jakby “nie z tej epoki”; przeestetyzowane  "Oktostychy”,  klasycyzujące wiersze z lat trzydziestych nie znalazły mojego uznania. Dopiero “Mapa pogody” dogoniła swój czas. Ale prócz twórczości interesował mnie człowiek, niezwykła osobowość, wyrastająca ponad przeciętność jaka panowała wśród literatów tamtych  lat. A może innych nie znałem tak dobrze, może inni też byli interesujący? Ale kto miał lepszą prozę niż jego "Brzezina”, "Panny z Wilka” czy późniejsze opowiadania ?  Czyje listy, dzienniki były bardziej pasjonujące, mądrzejsze?

Książka Anny Król ma bardzo dobre recenzje (chociaż dzisiaj recenzje pisze się na zamówienie, więc pozytywnie ), ale wszyscy wskazują na inny niż spotykany dotąd sposób pisania o Iwaszkiewiczu, przybliżania pisarza czytelnikowi. Chodzi o tytułowe "rzeczy” – krawaty, notesy i kalendarzyki, guziki i podobne drobiazgi. One stają się pretekstem do rozmowy o pisarzu, opowieści o jakimś okresie jego życia, z którym związany jest ów przedmiot. Tak, to jest jakaś inność, pozwalająca nowemu czytelnikowi na odnalezienie nowego autora, który już dość długo był nieobecny w publicznym obiegu. Więc jako książka popularyzatorska spełnia postawiony cel. Natomiast nie odkrywa nic nowego z biografii pisarza, nie proponuje innego spojrzenia na jego twórczość, nie znajduję w niej pogłębionej analizy dzieł poety. A ciekawostki z prywatnego życia Jarosława Iwaszkiewicza znałem już wcześniej z dzienników, listów poety i jego biografów oraz krytyków, w tym koszalińskiego pisarza  Andrzeja  Turczyńskiego,  który swego czasu w "Twórczości” wiele tekstów poświęcił  na refleksje po lekturze prozy Jarosława Iwaszkiewicza.   Ale młodym czytelnikom polecam książkę, dobrze się czyta.

Zastanawiam się, co sprawia, że jedna książka ma swoich czytelników, a inna nie? Dlaczego grono wyznawców jednego autora jest liczne, a inny ma niewielu wiernych? Jaka jest zasada szukania sobie odbiorcy? Ponoć karierę zrobił swego czasu wiersz moralizatorski, zaliczany do gatunku "literatura kramarska”, (arkusz – 16 stron), którego strona tytułowa brzmiała:” Cud rzadki w świecie/ że pijak przecie statkuje; / Już żyć zaczyna, wódkę przeklina, żałuje. / Majster chulacki, cechmistrz pijacki nie pije/ Brodowicz Michał, co od niej zdychał już żyje/ Michał Brodowicz, bywszy kilka lat cechmistrzem pijackim, gdy jednej zimy z tej przyczyny wielka bieda zajrzała mu w oczy, wystąpił z cechu pijackiego i porzucił na zawsze najulubieńszą  przyjaciółkę swoję, gorzałkę, tak się z nią rozprawiwszy”.

Z tej inwokacji już wynika, jak dalej wyglądać będzie owo dzieło. A jednak w pierwszym dziesięcioleciu XIX wieku było  wznawiane i przedrukowywane dwudziestokrotnie ! A i potem także druku podejmowały się oficyny Krakowa, Wrocławia, Warszawy, Bochni, Królewca i innych, o czym przypomina Julian Tuwim w "Polskim Słowniku Pijackim”. Zdaje się, że wydawcy, mimo pozornego moralizowania, starali się nie narazić  potencjalnemu klientowi, a raczej przypodobać się. Widać z takiej działalności można było żyć. Ilu dzisiaj pisarzy czyni podobnie?  Tu nie mogę – dla równowagi – odmówić sobie zacytowania fragmentu powieści "Pustelnik” autorstwa Heleny Mnikszkówny, która jeszcze w czasie mojego dzieciństwa była chętnie czytana przez czytelników, a "Trędowata” należała do kanonu lektur w wielu domach i środowiskach:

Księżna drgnęła; szybkim półobrotem twarzy, w stronę wchodzącego spojrzawszy, skamieniała znowu w swej nieruchomości. On z po za fali jej włosów dojrzał w ślicznym skrócie twarz i zauważył niechęć ruchu. Niezrażony śmiało podszedł, stanął za taburetem, pochylił się i ogarniając ją ramionami, dotknął delikatnem muśnięciem palców jej obnażonych wyżej łokcia, rzeźbionych rąk... Otworzyła oczy, była gniewna. – Książę sobie życzy?...- Ciebie! – Och !!!”

Był czas, że powieści Mniszkówny były przedmiotem kabaretowych żartów,  miarą czytelniczego gustu – oczywiście dość niskiego lotu. Dlaczego? Przecież miały swoich czytelników, zaspokajały ich potrzeby: piękna, niespełnionych marzeń, szukania rzeczywistości lepszej niż codzienność. To bardzo dużo. A że czytelnik się zmienił, także jego estetyczne upodobania, to nie powód by kpić z gustów przeszłości. Ja nie mam pewności czy w następnym stuleciu nie będą żartować publicyści i krytycy- żurnaliści z książek nagradzanych w prestiżowych konkursach literackich przełomu naszych wieków. Chociaż drwić z dwukrotnego laureata nagrody "Nike” Wiesława Myśliwskiego już dziś nie pozwalam.

 


Wtorek, 8 grudnia 2015. Wczoraj w Sali Koncertowej ratusza miałem sądny dzień. Nazywało się to "benefisem”, a powodem było moje 75- lecie. Trudno, raz w życiu coś takiego można urządzać, ale nie więcej ! Było, owszem, sporo znajomych i przyjaciół, kilku nawet bliskich, dużo życzeń i serdeczności, wielkich słów , z których wynikało, "żem wielkim poetą był”. Sam prezydent miasta przyznał nagrodę.  Ale przecież w tych pochwałach niewiele było prawdy. Chociaż miło było słuchać  tak pochlebnych słów! I jak przyjemnie widzieć bliskich, którzy cieszą się z tobą !  Nie został ani jeden z pięćdziesięciu listopadowych numerów Akantu , w którym red. Stefan Pastuszewski poświęcił mojemu pisaniu cztery strony, na nich również ukazała się recenzja autorstwa Mariana Grześczaka, napisana  dla wydawnictwa Alta Press. Jednym słowem –“benefis”. Irena mówi, że taki dzień czci się minutą ciszy. Ale robić to za dziesięć lat było nie sposób, czy ja mógłbym pamiętać wtedy, po co zaprosiłem gości? Może więc dobrze, że dałem się namówić przyjaciołom na to szaleństwo. No i zostaną zdjęcia Adama M . I wszystko pozostałe, co było zasługą Em.

Następny dzień deszczowy, jakiś zgniły front przechodzi przez Kołobrzeg. Lepkie powietrze, nie ma czym oddychać. Uciekłem na ranczo do Ustronia Morskiego, chodziłem po ogrodzie; sam, coraz mniej potrzebny. Może tylko do zwierzania się komuś (jak konfesjonał, gdzie można się wygadać; do świadczenia usług: tym, którzy szukają pochwały – pochwała, którzy chcą rady – rada po to, by i tak mogli zrobić po swojemu. Samotnym – żeby mogli zadzwonić, rozerwać się, opowiedzieć rozwlekle o swoich chorobach, które i tak znam. Ale Ja nie istnieję jako osoba, tylko ktoś, kto świadczy usługi, jak krawiec, szewc, praczka, rozmówca. Ten, który słucha, rzecz jeszcze użyteczna. Jak długo?

Samotność nie jest czymś abstrakcyjnym, nieokreślonym. Zawsze jest samotnością moją, twoją, twój brak jest przyczyną mojej samotności i czuję to najmocniej wtedy, gdy wokół są inni ludzie, a nie ty. A przecież obiecałaś, że zawsze będziesz w pobliżu.

W ogrodzie kretowiska. Uparty kret drąży korytarze, jakby tam szukał sensu, chciał znaleźć wyjście ze swojego losu. Chyba nie wie, że właśnie tam jest jego krecia ojczyzna. Ponoć Marek Aureliusz (cesarz rzymski 121-180 r. n.e.) powiedział: "Nie należy gniewać się na bieg wypadków, bo to ich nic nie obchodzi”. Tylko czy kret wie o tym?  Chociaż kret jest "mój”, podobno  są  to stworzenia bardzo przywiązane do miejsca, więc może się z nim pogodzić?

 


Niedziela, 13 grudnia 2015.  Pewnie powinienem wspominać niedzielę "roku pamiętnego”, którą – nie wiem do końca czemu -  ciągle przywołuje się jak największe święto. Z pochodniami, marszami, przeciwko tym, których dawno już nie ma, albo nowym wrogom, którzy wrogami nie są.  A ja mam dobre wspomnienia z tego dnia, tak to jest, że wydarzenia ocenia się przede wszystkim przez pryzmat własnych doświadczeń. Otóż mnie ten dzień kojarzy się z wernisażem wystawy Jerzego Ściesińskiego w Małej Galerii Powiatowego Domu Kultury. Żadnej milicji czy ZOMO ; śnieg leżał biały, na ulicach miasta cicho, spokojnie. Zebrało się grono ludzi, zwykle uczestniczących w wernisażach, wielu przyjaciół. Było miło. W takie dni ceni się bardzo życie na prowincji, przekonałem się o tym wiele razy.  Owszem, rano był niepokój (telefon wyłączony ). Radiowe przemówienia Generała  przedstawiały sytuację ogólnie, ale wieczorem (około 16 –tej ) dużo się wyjaśniło. Ktoś ze znajomych uczestniczył w "telekonferencji” i przekazał co się dzieje. Uspokoiłem się. Rano w poniedziałek – co za ulga ! Autobusy kursują normalnie, żadnego strajku na znak solidarności ze stoczniowcami czy kimś innym, gdy my stoimy na przystanku i mokniemy. I tak było przez kilka tygodni. Potem okazało się, że znowu wszystko można, więc bałagan wrócił także na prowincję. Niestety: porządek i prawo to jeszcze nie dla nas, tych na górze i na dole. I tak to z przerwami trwa do dziś.

Na spotkanie przysłano nam takie zaproszenie: "Telegram. Kołobrzeskie Towarzystwo Społeczno – Kulturalne wraz z Kołobrzeskim Ośrodkiem Kultury uprzejmie zapraszają na otwarcie – w dniu feralnym 13 grudnia 1981 r. wystawy malarstwa, popełnionej z okazji 25 – lecia  pracy t...  przez JERZEGO ŚCIESIŃSKIEGO z Kołobrzegu. Autor dziękuje za przybycie na tę "smutną”  uroczystość. Wystawa w Małej Galerii przy ul. Solnej 1 Kino "Kalmar”.

Wyjaśniam dla porządku, że treść zaproszenia nie wskazuje na to, że malarz znał termin ogłoszenia stanu wojennego, natomiast  można dowiedzieć się, jaki dystans do siebie i jakie poczucie humoru miał  Jurek Ściesiński.

A wracając do korzyści, które daje mieszkanie na prowincji: w połowie lat siedemdziesiątych byłem w Warszawie na miesięcznym kursie. Jak to kiedyś bywało, mieliśmy opiekuna, który po zajęciach proponował nam a to wspólne wyjście do teatru, a to zwiedzanie stolicy i inne rozrywki dla chętnych. Jednego dnia , bardzo podekscytowany oznajmił, że trafiła się nam niebywała okazja odwiedzenia wystawy krakowskiego malarza Jonasza Sterna , prof. ASP. Miał on bowiem dotąd zakaz publicznego pokazywania swoich prac, ponieważ dwadzieścia lat wcześniej, razem z grupą innych artystów, podpisał list protestacyjny przeciwko cenzurze. Podszedłem do opiekuna  aby zgłosić swój  udział i pochwaliłem się, że dwukrotnie widziałem  prace Sterna w Kołobrzegu, a nawet rozmawiałem z malarzem w Osiekach, gdzie odbywały się corocznie plenery malarskie z udziałem najwybitniejszych artystów. Mój rozmówca był zdziwiony: jak to, w Warszawie nie wystawiał, a w Kołobrzegu mógł? Ano mógł, wiadomo, że dyskusje i decyzje zapadają w gabinetach  stolicy, a ludzie żyją po swojemu. Chyba, że muszą wyjść na ulicę. Wtedy bywa niebezpiecznie.

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.