Archiwum

Stanisław Chyczyński - Desperacka próba noża

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Każdy dostaje od losu to, na co zasługuje. Dodać trzeba, że to nie dogmat, że to tylko domysł. Wodzeni na pokuszenie, przez lata chude jak anorektyczki na psychoterapii grupowej, coraz bardziej chcieliśmy zweryfikować zasięg owego domniemania, które wydawało się nam podejrzane lub co najmniej pochopne. W naszych żyłach, zamiast krwi, płynęła już frustracja, albowiem od momentu przełomu bezwzględny los karmił nas niezmiennie: zwietrzałymi prawdami, przebrzmiałymi komunałami, niestrawnymi upokorzeniami. Et cetera. Byliśmy święcie przekonani, że jako biedni grzesznicy mamy prawo do dwubarwnych promieni boskiego miłosierdzia. Ba, uważaliśmy nawet, że jako od lat wierni ideowcy zasługujemy na dużo więcej, może jakieś fanfary i fajerwerki?... Dlatego przy nadarzającej się okazji, goszcząc na Słowacji (albo na Morawach), postanowiliśmy zadziałać va banque! Wbrew uświęconym zasadom, ale wedle przemożnej i wciąż wzbierającej tęsknoty za radykalną zmianą w naszym jałowym, bezbarwnym, codziennym wegetowaniu.

 Niewiele mówiąc, czyli cichcem, podeszliśmy z kolegą (Tadeusz Michałek się nazywał) w upatrzone, odludne i odzwierzęce, odpowiednie miejsce, po czym oddaliśmy się zgodnemu – jak rzadko wśród Lachów – współdziałaniu. Ja wyjąłem ostre nożyce (albo też nożyk przyboczny), on zaś chwycił oburącz jaśniejący megasektor horyzontu i wystarczająco naciągnął. Błyskawicznie wbiłem ostrze noża (albo ostrza nożyczek) w sam środek owego naciągnięcia, nie wywołując najbledszej błyskawicy. Ergo – najlżejszego odgłosu grzmotnięcia. Po czym wprawnym ruchem krawca lub krojczego jąłem ciąć płachtę nieba coraz bardziej bielejącą, więc ciemniejącą w oczach. Ciąłem i ciachałem odważnie i odsiebnie – od dołu do góry. Jednak tempo naszego zuchwalstwa było chyba za wolne, skoro za moment zgodnymi ruchami poczęliśmy z kumplem rozdzierać nieboskłon na wprost – jak wiekowe płótno ogromniastego namiotu. Wiekowe, czyli już fest zetlałe. Tej naszej bezczelnej profanacji towarzyszył typowy i trywialny efekt dźwiękowy: głośne popierdywanie kaleczonego materiału niebieskiego, brokateli w kolorze wczesnopopołudniowej poświaty. Musieliśmy bardzo się śpieszyć, aby żaden zastęp aniołów nie przydybał nas na tym świętokradztwie. Doskonale wiedzieliśmy, że łamiąc odwieczne przepisy, możemy złamać sobie życie. Tzn. resztówkę zafajdanej biografii. Ale byliśmy już nieodwracalnie zdeterminowani.

O dziwo, poszło nam wyjątkowo gładko. Kolega Tadek błyskawicznie poskładał w kostkę swoją część kradzionego widnokręgu, ja natomiast dość niezdarnie próbowałem uporać się z niesforną resztą zdobyczy. Właśnie wtedy zauważyłem, że na białym materiale, o subtelnie złocistym odblasku, widnieją enigmatyczne symbole – jasnobłękitne lub ciemnoperłowe. Może jakieś herby, może pragodła, może piktogramy. Żadnego nie potrafiłem rozpoznać ani rozszyfrować – tak byłem zdezorientowany i zestresowany. Gdybyż to była Mogiła lub Mohyła, to spokojnie… Gdyby to była Bożena lub Bożeniec, to może bym… Gdyby Boża Wola albo Bożezdarz, to przecież… Gdyby to były Jelita lub Trupia Głowa, to na pewno... A gdyby tak Łabędź Złośliwy czy też Nagurski, to uchowaj Boże! W końcu każdy znak coś znaczy, ale nie każdy prostak umie odczytać „mane thekel fares”…

A tymczasem, nieprawdopodobnie szybko, zapadł zmrok. Obciążeni występkiem usiłowaliśmy niepostrzeżenie umknąć za granicę, czyli wrócić do Lechistanu. Więc porzucić te Morawy lub tamtą Słowację. Śpieszyliśmy w rodzinne strony, tusząc iż żaden lotny patrol anielski nie podda nas rewizji osobistej czy też rutynowej kontroli. Ani przygodna bojówka „e-kolegów” nie wyśledzi nas w trakcie szmuglowania naszych nadziei na rychłą odmianę garbatego losu. Pamiętam, że swoją zdobycz taszczyłem dość extrawagancko: w dużej karmazynowej reklamówce ze złotym napisem „Sedes Apostolica”. Tadek zaś ową kostkę niebiańską dzierżył za pazuchą. Nurtowały w nas podobne prądy uczuciowo-myślowe, więc strach przed zdemaskowaniem i lęk przed aresztowaniem. Przemykaliśmy z łupem przez zaniedbane, zaśmiecone, zawalone rupieciami pasaże oraz odrażające zaułki. Momentalnie (czyt. od czasu do czasu) uderzał w nas słodko-kwaśny odór nieformalnego wysypiska odpadów cywilizacyjnych. (Chaos jest tajemniczy). W sytuacji zagrożenia minigwarancją na przetrwanie bywa pospolita mimikra. Trzeba nam było dopasować siebie do kulminującej ciszy nocnej, która pęczniała w uszach niczym szklana kula jako infantylny model rozszerzającego się wszechświata. Ani Tadek nic do mnie nie mówił, ani ja nic do siebie nie mówiłem. Po prostu ukradkiem ewakuowaliśmy się z miejsca kradzieży. W scenerii walających się tu i ówdzie butelek, porzuconych zardzewiałych butli na gaz, spleśniałych i sflaczałych bukłaków, zapożyczonych tutaj z innej epoki historycznej, hi-hi-hi…

Niemniej do śmiechu nam nie było, gdy po lewej zobaczyliśmy jakiegoś nieszczęśnika w kajdankach, eskortowanego przez tajniaków w człekopodobnym wcieleniu. Zresztą, może byli androidami na służbie, czego jednak nie mieliśmy najmniejszej ochoty sprawdzać. Wiedzieliśmy, że biedak wbrew sobie zmierza do spodziewanego celu, czyli do celi. Jeszcze lepiej wiedzieliśmy, że bylibyśmy tak samo wiedzeni, zaraz po wyjściu na jaw naszego zuchwałego przestępstwa, które chwały by nam nie przyniosło. Przynajmniej w lewoskrętnych zamyśleniach prawomyślnych obywateli. Cichaczem pomykaliśmy ku otwartemu i niestrzeżonemu przejściu granicznemu, jakoby w nieświadomości, iż prawa extradycji są tradycyjnie przeciwko nam również w ojczystych stronach. Tedy ani ja nic do Tadka nie mówiłem, ani on nic do siebie nie mówił. Nawet nie spoglądaliśmy ku sobie, markując całkowitą obcość wzajemną, jakbyśmy byli przypadkowymi wagabundami, śpieszącymi od konieczności do konieczności, równie nerwowym krokiem.

Machinalnie zerkałem pod nogi. Na trotuary gęsto upstrzone gumami do żucia – starymi i brudnymi, wyplutymi i rozdeptanymi. Ten najbardziej przyziemny obraz postępującej amerykanizacji życia gdzieniegdzie podkreślały zużyte, rozprute gumy przeciw życiu, urągające anielskiej moralności, zawleczone przez deszczówkę na kratki kanalizacyjne lub zawieszone przez wicher na obwisłych łańcuchach zabezpieczeń ulicznych. Silne zimne krągłe światła latarń wydobywały wszystkie te postkulturowe atrakcje z imponującą wyrazistością. Szarobure tumany kurzu, tańcząc między stopami, wkurzały mnie piramidalnie, gdyż jako alergik zaczynałem mieć ataki nagłego kaszlu. Niekiedy złowieszczo trzeszczało szkło, nieopatrznie tratowane przez grube podeszwy moich wojskowych butów, lub histerycznie pobrzękiwała puszka po piwie, niechcący potrącona przez zamyślonego Tadziomisia. (Idę o zakład, że myślał wtedy o zwarzonym płynnym złocie z pianką). W ciszy zagęszczonej na maxa przez rozmemłany strach, który bezwstydnie i bezczelnie rozparł się był na moich barkach, owe drażniące, dysharmoniczne odgłosy (trzaski, brzęki, zgrzyty) niechybnie uruchamiały miejscowe kundle, nagłym ujadaniem potwierdzające swoje pieskie życie. Irytujące poszczekiwania niosły się dalekim łukiem niczym magiczna strzała w koncentrycznych poszukiwaniach zaginionej tarczy rodem z eposu o rycerzach kwadratowego koła. Zarówno kumpel, jako daleki potomek walecznych Wołochów, jak i ja (zapewne fałszywy sukcesor kochliwych Morawian), choć przez chwilę mogliśmy poczuć się jak niepoprawni raubritterzy, z nocnej powracający wycieczki. Nóż przyboczny, narzędzie złoczyńcy, bezpiecznie podrygujący w mojej gościnnej kieszeni, mógłby uchodzić za rodzinną pamiątkę – zdobyczny kindżał albo piracki kordelas, ochrzczony ciepłą krwią niejednego pyszałka (doskonałego)… Tak, tak…

Właściwie do dziś nie mam pojęcia, w jakim konkretnie tajemnym a intratnym celu dokonaliśmy TAK NIEBOTYCZNEGO wyczynu, narażając się na ogień piekielny lub co najmniej na wodę święconą z kropidła egzorcysty. Wszelako dobrze pamiętam finalny akcent naszej zagranicznej eskapady; otóż kiedyśmy mijali o świcie jakiś staroświecki sklepik ze złotymi myślami, rzucił mi się w senne oczka niezapomniany napis z jego witryny: „Każdy ma tyle z tego świata, ile sam sobie weźmie”. Czerwone światełka brutalnie raziły wzrok. Raptem wszystko zbladło jak Xiężyc podczas całkowitego zaćmienia nad dziurawym horyzontem. I tak oto narodziła się krótka i banalna opowieść inspirowana autorskim snem z 22 października 2015 roku…

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.